Mam małego kota. Nie, nie chodzi o pewną psychiczną „niedogodność” co o zwierzątko podobno domowe. Wylądował u mnie przypadkiem, tak jak śmierć przypadkiem zabrała mojego starego kocura. Klin klinem.
Nazwałam młodego Ezra, co w hebrajskim ma oznaczać „Pomocnika”. I robi to, co powinien robić rasowy pomocnik, to znaczy przeszkadza. Jest rudy, więc wiele mu wybaczam. Mam słabość do rudych kotów, do rudych kobiet też. W rezultacie w moich książkach pełno jest rudzielców.
Książki należy pisać w spokoju. Rozmyślam nad zakupem klatki kennelowej. Duża rozmiarówka, żeby zawstydziła małego kotka. Zamknę się w niej; będę siedzieć w środku z laptopem, a Ezra będzie mnie obserwował przy pracy. Nie wiem, może wychowam go jakimiś subtelniejszymi metodami. Co prawda nigdy nie udało mi się wychować żadnego mężczyzny, a wychowywanie kocura zdaje mi się jeszcze ambitniejszą sprawą. Jak sądzicie? Nie zamierzam długo go kastrować. Widać wciąż liczę na to, że w końcu wyrośnie z niego tygrys… Z żadnego faceta tygrysa nie zrobiłam, ale… Może były wadliwe warunki wyjściowe? Nie wiem.
A skoro jesteśmy przy rudości i przy futerkach. Robiłam ostatnio rekonesans w swojej bibliotece. Wiadomo, czasy kryzysu, forsy nie ma, człowiek wciąż ma nadzieję, że coś przeoczył… I tak było rzeczywiście. Znalazłam „Wenus w futrze” Leopolda von Sacher- Masocha. Wydawnictwo „Res Polona”, Łódź 1989. Wczytałam się w tzw. Słowo Wstępne. Jako, że- bez ironii- mam nadmiar fantazji, to zawsze wolę przeczytać słowo wstępne czy instrukcję obsługi. Mniej okazji do bolesnych upadków. W wieku post-balzakowskim już niewskazanych. Dowiedziałam się, że pan Sacher-Masoch urodził się we Lwowie w 1863 roku oraz, że „Leopold był dzieckiem niezwykle uzdolnionym”. Od razu uznałam, że to jest idealny kandydat i idealna książka na listę lektur ministra Czarnka… 25- lecie twórczości pana Sacher-Masocha uświetniły gratulacje między innymi od Wiktora Hugo, Emila Zoli, Henrika Ibsena (młodzież ma to w lekturach- młodzież sobie sprawdzi w brykach, kim byli ci panowie…) oraz Louisa Pasteur’a (tego od wścieklizny, od szczepionki przeciwko wściekliźnie, niestety nieobowiązkowej dla ludzi…). Pomyślałam sobie, że drogiemu Leopoldowi warto było nadstawiać tyłek pod trzcinkę. Nie tylko został „pomysłodawcą” masochizmu to jeszcze uznanym literatem. I nie chodzi mi tutaj o nudną trzcinkę profesorską, ale o trzcinkę erotyzującą, którą szanownego hrabiego lutowały kochanki. W opisanej w „Wenus w futrze” rudowłosej Wandzie Dunajew od razu można się zakochać. Będąc mężczyzną twardej dupy, a delikatnego serca czyli pisarzem właśnie. Będąc posiadaczkę miękkiej dupy, a twardego serca- tj. pisarką- pomyślałam sobie, że oto mam powieść, która zainspirowała cykl o naszym drogim Greyu i jego jeszcze droższej w utrzymaniu Anastazji. I tu i tu jest kontrakt, które obie strony ze sobą zawarły… A podobieństw jest w ogóle wiele. Z jedną jakże istotną różnicą: ktoś inny krepuje i ktoś inny jest krępowany. Dlaczego w XIX wieku mężczyzn jarało bycie skrępowanym, a w wieku XXI jara to kobiety? Jeśli kiedyś to faceci uciekali od odpowiedzialności nawet za własny orgazm, a dziś uciekamy my, przypięte kajdankami do wezgłowia łóżka, to ostatecznie: kto jest na górze? Pytanie które od tysiącleci śni się filozofom. O poranku należy się bronić- ze wszystkich sił- i przed przebudzeniem i przed odpowiedzią… Ja muszę przyznać, wolę mężczyzn z wolnego wybiegu. Wróci taki do domu wylatany, z jęzorem spragnionym wiszącym u pyska… Zdecydowanie łatwiej go związać, obnażyć i nie trzeba nadmiernie machać rękę. Cały cymes, choć nie sprawdza się w wypadku kotów.