22 listopada 2024
trybunna-logo

Kryzys przywództwa: analogie historyczne

Obecna sytuacja polityczna w Polsce w coraz większym stopniu nasuwa analogie historyczne. Jak pięćdziesiąt lat temu partia sprawująca władzę przeżywa podwójny kryzys, gdyż na silne napięcia społeczne nakłada się raptownie pogarszający się stan ośrodka kierowniczego.

Wtedy, w grudniu 1970 roku, kryzys doprowadził do burzliwych wystąpień ulicznych, przeciw którym skierowano milicję i wojsko, a rozwiązanie kryzysu odbyło się w drodze wymuszonej rezygnacji ze stanowiska szefa PZPR Władysława Gomułki – człowieka o niewątpliwych zasługach dla Polski, ale już tak dalece oderwanego od realiów politycznych, że swymi decyzjami najpierw kryzys sprowokował, a następnie pogłębił.
Historia nigdy nie powtarza się dosłownie, ale z historii poprzednich kryzysów można i trzeba wyciągać wnioski dla dnia dzisiejszego – a jeszcze bardziej dla bardzo nieodległego jutra.

Jesień 2020 roku przejdzie do historii jako okres, gdy dotychczas bardzo silna pozycja obozu władzy uległa raptownej erozji. Przejawem tej erozji są wyniki najnowszych sondaży – najgorszych z punktu widzenia obozu władzy od 2015 roku, gdy obóz ten wygrał wybory prezydenckie i parlamentarne rozpoczynając szumnie ogłaszaną „dobrą zmianę”. Można pocieszać się, że sondaże bywają omylne, ale faktem jest, że deklarowane poparcie dla PiS (zaledwie 27 procent w sondażu ośrodka Kantar) oznacza, iż ugrupowanie to stoi przed bardzo realną perspektywą stracenia władzy w najbliższych wyborach. Jeszcze gorzej dla rządzących wypada odpowiedź na pytanie o polityczne losy jego przywódcy: 69 procent badanych chce dymisji Jarosława Kaczyńskiego.

Kryzys to nie tylko złe sondaże. To także utrzymujący się masowy protest uliczny, którego nie udaje się złamać brutalnym używaniem policji i nieumundurowanych antyterrorystów. To także ferment w obozie władzy wyrażający się między innymi tym, że już zaczął się proces odchodzenia posłów, a zwłaszcza ich publicznego dystansowania się od polityki partii rządzącej. To wreszcie publiczne już utarczki na szczytach władzy, w szczególności ataki potężnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro kontestującego z prawej strony politykę jego nominalnego szefa premiera Mateusza Morawieckiego. Wreszcie o stanie ośrodka kierowniczego świadczą powtarzające się w Sejmie wybuchy niepohamowanej wściekłości Jarosława Kaczyńskiego, niewiele znaczące politycznie ale ukazujące jego fatalny stan psychiczny.

Ten kryzys przyszedł po dość dobrym dla rządzących lecie. Udało się wówczas opanować na pewien czas rozwój pandemii – i to na poziomie znacząco niższym niż w wielu innych krajach. Udało się wygrać wybory prezydenckie – wprawdzie minimalną większością i w dużej mierze dzięki fatalnym błędom tej części opozycji, która nie zdecydowała się na jednoznaczne i pełne zaangażowanie po stronie opozycyjnego kandydata w drugiej turze, gdy do zwycięstwa zabrakło mu zaledwie czterysta tysięcy głosów. Pod koniec lata można było sądzić, że rok 2020 umocnił władzę Prawa i Sprawiedliwości na lata.

Jesień przekreśliła te oczekiwania. Nastąpiła kumulacja zjawisk wysoce niekorzystnych dla obozu rządzącego. W dużej mierze (choć nie wyłącznie) są one skutkiem własnych błędów i zaniedbań tego obozu.

W grę wchodzą cztery problemy, które skumulowały się w rozległy kryzys.
Po pierwsze – nastąpił nawrót pandemii i to na znacznie wyższym poziomie niż wiosną tego roku. Nie bez podstaw twierdzi się, że rząd zaniedbał przygotowanie służby zdrowia na to, co ją obecnie spotyka. Łudzono się optymistyczną wizją przezwyciężonego już kryzysu epidemiologicznego, w czym pierwsze skrzypce grał sam premier, zwłaszcza pod koniec kampanii wyborczej. Na oczywiste zaniedbania nałożyły się podejrzane operacje zakupowe w Ministerstwie Zdrowia, z czym zapewne wiążą się kolejne dymisje w kierownictwie tego resortu. Nie wierzę w oficjalne zapewnienia, ze były one spowodowane stanem zdrowia odchodzących dygnitarzy – raczej stanem kierowanej przez nich służby zdrowia.

Po drugie – orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego prowadzące do jeszcze większego ograniczenia możliwości legalnego przerwania ciąży było iskrą rzuconą na prochy i spowodowało największy i najbardziej trwały protest społeczny w dziejach Trzeciej Rzeczypospolitej. Nikt rozsądny nie uwierzy, że trybunał ten, którego skład został uformowany decyzjami Prawa i Sprawiedliwości, działał tu całkowicie samodzielnie. Decyzję o daniu mu zielonego światła musiał podjąć sam prezes – zapewne dlatego, że chciał pokazać się własnym radykałom jako niezłomny obrońca konserwatywnych wartości. Czy sądził, że radykalne zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych – i tak najsurowszych w Europie – przejdzie bez społecznego sprzeciwu?

Po trzecie – bez jakiejkolwiek wyraźnej racji i bez przygotowania zaserwowano Sejmowi projekt ustawy „o ochronie zwierząt” uderzającej bardzo silnie w rolnictwo i branżę hodowlaną. Spora część posłów PiS głosowała przeciw tej ustawie (lekkomyślnie popartej przez kluby Koalicji Obywatelskiej i Lewicy) a prezydent Duda – niezbyt znany z samodzielności w stosunku do prezesa – zapowiedział zawetowanie tej ustawy. Ostatecznie – po sensownych poprawkach uchwalonych przez Senat – projekt ugrzązł w Sejmie – na jak długo?

Czwarta sprawa ma charakter wręcz kuriozalny. Premier Morawiecki – poganiany publicznie przez Zbigniewa Ziobrę – zapowiedział zawetowanie ( bardzo dla Polski korzystnego) budżetu Unii Europejskiej w odwecie za przyjęcie przez nią zasady, że korzystanie ze środków unijnych może być uzależnione od przestrzegania praworządności. Premier Morawiecki popełnił w tej sprawie błąd podwójny. Po pierwsze: naraził się opinii publicznej, która w ogromnej większości obawia się, że jest to krok w stronę „polexitu”. Po drugie: przyznał pośrednio, że w Polsce łamie się zasady rządów prawa, bo jak inaczej tłumaczyć nerwową reakcję na ustalenia unijne w tej sprawie?

Te cztery sprawy łączy jedno: we wszystkich dzisiejsze kłopoty obecnej władzy pojawiły się w wyniku jej własnych błędów, których można było bez trudu uniknąć.

Bardzo to przypomina sytuację sprzed pięćdziesięciu lat. Znaczna podwyżka cen żywności – i to na dziesięć dni przed Bożym Narodzeniem – nie spadła z nieba, lecz była wynikiem poważnego błędu politycznego. Użycie siły przeciw protestującym robotnikom było spowodowane rozkazami wydanymi przez Władysława Gomułkę. Jego decyzje nie były wymuszone przez sytuację, lecz wynikały z postępującej izolacji od realiów życia i z rosnącego autokratyzmu.

Autokratyzm paraliżuje otoczenie wodza. Z otoczenia tego odchodzą lub zostają usunięci ludzie mądrzejsi i odważniejsi, którzy gotowi byliby powiedzieć wodzowi, że się myli. To dwór wodza – a nie tylko on sam – ponosi odpowiedzialność za staczanie się ku przepaści.

Niekiedy ktoś w tym dworze zaczyna grać własną grę – może nie tyle przeciw wodzowi, co z myślą o sukcesji po nim. Taka rolę odegrał u boku Gomułki wpływowy minister spraw wewnętrznych Mieczysław Moczar – zwłaszcza w haniebnej kampanii antysemickiej w 1968 roku. Podobną rolę odgrywa obecnie minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który zdaniem nieźle poinformowanej Anny Dąbrowskiej „chce stanąć na czele całej polskiej prawicy i zastąpić Kaczyńskiego” („Polityka”, nr. 48/3289, 2020 r.). Moczarowi ta gra się nie udała, a czy uda się Ziobrze?

Analogie historyczne wymagają jednak uwzględnienia kontekstu. Ten zaś wyraźnie różni Polskę z jesieni 1970 roku i z jesieni 2020. Wtedy było to państwo wciśnięte w ramy powojennego podziału Europy na strefy mocarstwowej hegemonii i rządzone na zasadach autorytarnej władzy jednej partii. Dziś jest to państwo oparte na demokratycznej konstytucji, z silnym społeczeństwem obywatelskim i legalną, mająca silną reprezentację parlamentarną , opozycją. Państwo to jest częścią wspólnoty demokratycznych państw – Unii Europejskiej – a nie radzieckiego bloku „państw socjalistycznych”. Rządzący nim politycy do niedawna mogli liczyć na to, że przed izolacją międzynarodową chronić ich będzie autorytarny populista w Białym Domu. Z ich punktu widzenia wynik wyborów prezydenckich w USA to prawdziwa tragedia.

Z tych wszystkich względów obecny kryzys polityczny nie musi przebiegać tak dramatycznie jak tamten sprzed półwiecza. Jest jednak pewna istotna analogia. W obu kryzysach zapalnikiem były całkowicie błędne, wręcz nieracjonalne, decyzje jednego człowieka. Jego odejście stawało się warunkiem koniecznym wyjścia z kryzysu.

Czy jednak znajdzie się w Prawie i Sprawiedliwości ktoś, kto – jak Józef Tejchma w grudniu 1970 roku – będzie miał odwagę i rozum, by pójść do wodza z przesłaniem, że jego czas się skończył? Okaże się to w najbliższym czasie.

W 1970 roku dymisja Gomułki otworzyła drogę do poważnych zmian politycznych, które na niemal dziesięć lat ustabilizowały sytuację polityczną. Trudno powiedzieć, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby tego rozwiązania wtedy zabrakło. Teraz jest łatwiej. Jeśli Kaczyński pozostanie u władzy, obóz rządzący będzie pogrążał się w coraz głębszym kryzysie, z którego wyjściem będzie jego klęska w najbliższych – być może przyśpieszonych – wyborach.

Poprzedni

Flaczki tygodnia

Następny

Sadurski na dzień dobry

Zostaw komentarz