Burza polityczna wreszcie rozlała się poza szklankę i zajęła – no, chyba niemal wannę, a przynajmniej wiadro. O co cały ten rwetes? O pryncypia, czyli oczywiście o pieniądze.
Zanim jednak przejdę do pryncypiów, kilka słów wstępu. Polityczne autodefinicje od dawna nie niosą żadnych informacji i tak naprawdę mają zacierać realne różnice. Co powiedzą przyjeżdżającemu z zagranicy studentowi nauk politycznych nazwy polskich partii? Co z nich wywnioskuje? Tyle tylko, że Lewica jest na lewo od Zjednoczonej Prawicy, będącej od niej na prawo. Platforma Obywatelska – czy to forum NGO-sów? Polska 2050 – stowarzyszenie futurystów? Koalicja Polska – ugrupowanie mniejszości / większości narodowej? Prawo i Sprawiedliwość – ruch promujący przestrzeganie konstytucji? Solidarna Polska – socjaliści czy chadeccy solidaryści społeczni? Konfederacja – ruch samorządów popierających decentralizację? Wiem, że nic nie wiem, ale przecież nie każdy Polak musi być filozofem.
Efektem pośrednim (trudno powiedzieć, czy akurat zamierzonym, choć niewykluczone, że jedynym) ogłoszenia Polskiego Ładu wydaje się polityzacja debaty publicznej, a przynajmniej aktualnej jej namiastki.
Czytając publicystykę „Krytyki Politycznej”, „Przeglądu” lub Klubu Jagiellońskiego czy nawet portali ekonomicznych, można – często po raz pierwszy od wielu lat – dostrzec próby racjonalnej argumentacji opartej na rzeczywistych danych ekonomicznym i podatkowych. Co prawda, traktowanie Polskiego Ładu całkiem na poważnie, jako realnych propozycji zmian, to zdecydowana przesada, ale w dyskusjach pojawiają się już ukształtowane postawy, lęki, aspiracje, rozczarowania, a czasem nawet argumenty.
Zaczynamy więc znowu mówić o tym, ile kto zarabia, kto powinien płacić podatki i jakie, no i czy w ogóle należy je płacić. Niestety, jednym z nieszczęść, jakie dotknęły Polskę, było wyodrębnienie składki na ubezpieczenie zdrowotne. Teraz każdy widzi, ile wydaje miesięcznie na zdrowie (niekoniecznie własne), a prawie nikt nie chce zobaczyć, jak finansuje się opiekę zdrowotną. Samotna matka, pracownik naukowy, napisała na Facebooku, że ewentualna zmiana sposobu odliczania składki zdrowotnej pozbawi ją środków na wizytę u kardiologa – oczywiście, wizytę płatną. Nie dostrzega, że przez niesprawiedliwy system finansowania opieki zdrowotnej oraz ewidentne błędy w zarządzaniu, będące również skutkiem szukania pseudooszczędności, regularne wizyty u kardiologów i w ogóle lekarzy specjalistów są poza zasięgiem tysięcy ludzi regularnie opłacających składki – ludzi, których albo nie stać na prywatną wizytę u specjalisty, albo do takiego specjalisty nie mają dostępu. W rankingu miejsc najlepszych do życia w Polsce od dawna dominują Kraków i Warszawa, także dlatego, że jednym z kryteriów oceny jest dostępność usług medycznych, zarówno tych gwarantowanych przez NFZ, jak i tych pełnopłatnych. W Krakowie, Warszawie i jeszcze paru polskich miastach można bezpłatnie skorzystać z usług, które gdzie indziej w Polsce nie są dostępne nawet za pieniądze.
Dyskusje o klasie średniej i jej braku oraz o samej potrzebie jej istnienia okazały się niezbyt produktywne. Mało kto dostrzega, że klasa średnia (w sensie właścicieli i zarządzających średnimi firmami) ląduje u nas albo w cieniutkiej grupie o najwyższych dochodach, albo w grupie średnio, czyli raczej mało, zarabiających, zwłaszcza jeśli uwzględnić nasze aspiracje. Bo aspiracje mamy duże.
Ważnym elementem debaty stają się właśnie aspiracje. Z dyskusji nad nowym ładem wyziera wypychana skrzętnie ze świadomości prawda, że jesteśmy krajem biednym, w którym żyją ludzie z aspiracjami. Ludzie ci porównują się do mieszkańców krajów znacznie bogatszych, którzy zajmują tam analogiczną pozycję społeczną, i za każdym razem odkrywają, że żyje im się gorzej. Rozumiem, że jest to frustrujące. Frustrujące jest pewnie i to, że wpływu na powstanie tej różnicy niemal nie mieliśmy. Jednak jeszcze bardziej powinno nas frustrować to, że ten nasz minimalny wpływ wykorzystaliśmy jako społeczeństwo tak, by różnica się powiększyła. Oczywiście odpowiedzialność społeczna jest zróżnicowana, zależy od pozycji w społecznej hierarchii władzy i od realnego oddziaływania na decyzje polityczne.
A przecież to dzięki politykom jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Nasz system gospodarczy został tak uformowany, by dostarczać tanią i nieźle wykształconą siłę roboczą zachodnim koncernom w kraju i za granicą. Co prawda, mam wrażenie, że z tym wykształceniem jest sukcesywnie coraz gorzej. Aspiracje mamy dzięki telewizji i internetowi.
Uwierzyliśmy dosyć łatwo i bezrefleksyjnie, że sukcesy zawdzięczamy wyłącznie własnej pracy (choć również rodzinie) i że ich owoce należą się wyłącznie jednostkom, które na osiągnięcia zapracowały. A rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Wszystkie bogate kraje zawdzięczają bogactwo równomiernemu w miarę rozwojowi i w miarę równemu podziałowi korzyści z bogactwa. Wyjątek stanowią postkolonialna Brytania i neokolonialne USA. Polska nie ma kolonii, a jest krajem nierówności. I niestety współczynnik Giniego nie jest dla naszego kraju miarodajny, bo wyznacza się go na podstanie badań ankietowych, a który Polak powie w ankiecie prawdę o swoich dochodach?
Lepiej jednak rozmawiać o konkretach niż o aspiracjach. Rozmowa o podatkach może doprowadzić do rozmowy o wspólnocie, o obowiązkach państwa i obowiązkach wobec państwa, czyli o obowiązkach wobec społeczeństwa, a zatem wobec siebie nawzajem.
Niestety, nie ma prostej recepty. Na pewno nie ma jej w Polskim Ładzie. Po pierwsze, wszystkie procesy naprawcze trwają długo lub bardzo długo. Po drugie, żeby coś naprawić, trzeba znaleźć przyczyny usterki i określić możliwe rozwiązania. Powinna też powstać długoterminowa strategia rozwoju. Poprzedni rządzący nie chcieli się nią zajmować, a obecni, nawet gdyby chcieli, nie potrafią, bo jest to po prostu poza horyzontem ich kompetencji i możliwości. I oni jednak odejdą w końcu na śmietnik historii. Lepiej więc mieć przygotowane recepty na leki i terapie.
A na razie żyjemy z dnia na dzień. Byle do jutra. Do pojutrza. Do najbliższego poniedziałku.
Po za tym uważam, że Konkordat oczywiście należy wypowiedzieć.