Życie w Polsce łatwe nie jest, ale nieboszczycy mają jeszcze gorzej.
Pan Kazik w 1995 roku liczył sobie 47 wiosen. No i miał taki nastrój, że trzasnął drzwiami i sobie poszedł.
Tata nie wracał
Córki zostały bez tatusia, a żona bez męża. I tkwiły w takim stanie do chwili gdy dopadły Kodeks Cywilny, w którym wyczytały, że „Zaginiony może być uznany za zmarłego, jeżeli upłynęło lat dziesięć od końca roku kalendarzowego, w którym według istniejących wiadomości jeszcze żył; jednakże gdyby w chwili uznania za zmarłego zaginiony ukończył lat siedemdziesiąt, wystarcza upływ lat pięciu”.
Ponieważ pan Kazik nie zdradzał żadnych oznak życia także wobec osobistych braci i kuzynów, to familia uznała, że trzeba człowieka uśmiercić na gruncie prawnym. Do sądu poszedł zatem stosowny wniosek. Sąd rozpowszechnił sobie znanymi kanałami informację w której „wzywa się zaginionego, by w terminie 3 miesięcy od dnia ukazania się niniejszego ogłoszenia zgłosił się w Sądzie Rejonowym w Stargardzie, gdyż w przeciwnym razie może być uznany za zmarłego.
Wzywa się wszystkie osoby, które mogą udzielić wiadomości o zaginionym, aby w powyższym terminie przekazały je Sądowi Rejonowemu w Stargardzie.”
Odpowiedzią na wezwanie była cisza. Sądowa kwerenda po takich instytucjach jak ZUS, Urzędy Skarbowe, baza adresowa PESEL, czy inne takie miejsca, gdzie każdy żyjący człowiek zostawia ślady, też nie dały rezultatu. Sąd nie miał zatem żadnego problemu, by uznać, że pan Kazik przestał żyć z dniem 31 grudnia 2006 roku.
Ożywcza emerytura
Tymczasem było wręcz przeciwnie. Bo nieboszczyk nie tylko, żył, ale nawet pracował. Ba, od czasu do czasu nawet zachodził do lekarza, legitymując się starą, zieloną książeczką dowodu osobistego.
Dobił jednak lat 70. I państwo, u których mieszkał i pracował zasugerowali mu, żeby śmignął do ZUS, bo przecież na pewno jakaś emerytura mu się należy.
Pan Kazik poszedł i dowiedział się, że mu się nie należy. Podobnie jak wszystkim innym nieżywym osobom. Oprócz tej wiedzy, z ZUS pan Kazimierz wyniósł też informację, że sprawę odkręcić może tylko prokuratura.
Ta ochoczo wzięła się do pracy. Pozbierała dowody przemawiające za tym, że pan Kazik nie jest martwy i jest panem Kazikiem. Teczka materiałów powędrowała do sądu w Stargardzie i legła na biurku sędzi, która zaniemogła na tyle, że przez wiele miesięcy była na L-4. W końcu rozparcelowano jej zaległości między zdrowych sędziów i sprawa unieważnienia uznania za zmarłego ruszyła z kopyta.
Pod Warszawę, gdzie mieszkał pan Kazik jęły płynąć wezwania. Odbijały się jednak od furtki i wracały do sądu. Przy trzeciej zwrotce przytomny sędzia zwrócił się do prokuratury z pytaniem o co chodzi? Prokuratura sprawdziła i wyszło jej, że się rypnęła z adresem. Bo pan Kazik mieszkał dwa domy dalej niż przychodziła poczta.
Czwarte wezwanie z sądu poszło już na właściwy adres. I znowu wróciło. Tak jak i piąte.
W Stargardzkim sądzie przestano rozumieć o co biega. Aż tu przyszedł kolejny wniosek z prokuratury by uznać pana Kazika za żywego, bo to potrzebne jest szpitalowi, w którym facet leży od paru miesięcy po udarze. A ponieważ jest prawnie nieżywy, to nie można go wypisać ze szpitala. Dyrekcja lecznicy, żeby było szybciej, dała cynk do TVP Info. Ta na aferę, gdzie w tle jest sąd, była nader łasa i zrobiła materiał o beznadziejnej trzeciej władzy i złej rodzinie, która nie stoi u wezgłowia łóżka chorego staruszka.
Sąd jednakowoż w trymiga faceta ożywił. Zaś córki zmartwychwstałego, nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Obawiając się słusznie, że zniknięty na ćwierć wieku tatuś będzie teraz cisnął je o alimenty.
Nomen omen
Pan Rafał z Sosnowca, też chce kasy. Bo choć jest 40-latkiem, to zdążył już nie żyć przez pół roku. Mimo, że było wręcz przeciwnie, o czym wiedzieli tak jego bliscy, jak i lekarze, prokuratura i nawet firma w której pracował.
Poszło o to, że pan Rafał zaniemógł i trafił do szpitala. Tego samego, w którym przyjęto bezdomnego przedstawiającego się tym samym imieniem, nazwiskiem i rokiem urodzenia. Tyle, że bezdomny po podaniu tych danych, wziął i umarł.
Panie od wystawiania kwitów wpisały dane nieboszczyka i komputer wyświetlił im całą resztę. Nie wiedząc, że reszta, to był żywy pan Rafał. Na podstawie aktu zgonu szpital i MOPS zrobiły co do nich należało i przygotowały pogrzeb. Znaleziono nawet opłacony grób, w którym miał spocząć zmarły. I puszczono w internecie klepsydrę. Ta wpadła w oko znajomej pana Rafała i wywołała w niej chęć złożenia rodzinie telefonicznych kondolencji. Pani szczerze się ucieszyła, gdy telefon odebrał nieboszczyk.
Wiedziony przeczuciem pan Rafał obdzwonił wszystkich za swoją śmierć odpowiedzialnych i w ostatniej chwili zastopował rozkopywanie grobu matki, w którym miał być pochowany. Oprócz tego pobiegł do prokuratury, żeby ta odkręciła sprawę jego zgonu.
Po paru dniach dostał telefon ze swojej firmy. Z informacją, żeby nie spodziewał się kasy za chorobowe, bo ZUS nie chce za niego składek. I żeby nie próbował po zwolnieniu wracać do roboty, bo w związku z tym, że w Polsce nie wolno zatrudniać nieboszczyków – to już nie pracuje.
Procedura przywracania pana Rafała do życia, trwała 7 miesięcy. W tym czasie, będąc martwym, żył tylko z oszczędności.
Dlatego trudno się dziwić, że od kilkunastu miesięcy od powrotu do spisu żywych obywateli, walczy w sądzie ze swoimi zabójcami o 100 tys zł stosownego zadośćuczynienia.
Emocjonalność wiecznie żywa
Pani Ela chciała dostać 49 tysięcy zł. W tym celu musiała jednak dowieść przed sądem, że jej zmarłego przed urodzeniem wnuka należy uznać za wystarczająco żywego i wystarczająco nieżywego. Pani Ela cierpiała wszak i nie pogodziła się ze śmiercią dzieciaka. W końcu przez cały okres ciąży opiekowała się swoją córką. W tym właśnie czasie, pomiędzy nią i nienarodzonym potomkiem wytworzyła się silna więź emocjonalna. Dlatego „na wieść o śmierci wnuka, załamała się psychicznie, płakała, wpadła w histerię i niedowierzanie”. Zadośćuczynić tej gehennie mogłaby właśnie wzmiankowana kwota.
Wystąpienie do sądu, było dla pani Eli o tyle proste, że w autopsji udowodniono, iż przyczyną zgonu jej wnuczka było „wewnątrzmaciczne niedotlenienie na skutek owinięcia się długiej pępowiny wokół części płodu”. Do którego doszło wskutek zaniedbań personelu medycznego.
Żeby jednak sąd mógł uwzględnić pozew, musiał odpowiedzieć na pytanie czy dziecko nienarodzone – zdolne do życia poza organizmem matki – może zostać uznane za zmarłego.
W pierwszej instancji uznano, że może. Czyli szpital miał pani Eli zapłacić 20 tysięcy zł zadośćuczynienia. W końcu „powódka wypełniała również obowiązki, które zazwyczaj spełniają przyszli rodzice: pomagała w wyborze imienia dla wnuka, zaopatrywała dom córki w zakupy adekwatne do potrzeb nowo narodzonego dziecka, zakupiła łóżeczko dla dziecka”.
Ubezpieczyciel nie chciał płacić, bo dla niego, nie może umrzeć, ktoś, kto się nie urodził. Ale w apelacji dowiedział się, że jesteśmy w Polsce, więc można zejść, nim się weszło. A nawet jak nie można, to „zdolność prawna zmarłego nie jest przesłanką powstania roszczenia o zadośćuczynienie”.
Pani Eli, po tej konstatacji i wpływie na konto, poprawiło się na tyle, że kasacji nie było.
Ramka 1
Łódzkiemu magistratowi przyszło zabić najstarszą Polkę. Panią, która urodziła się 17 października 1887 roku. I to na dodatek posesjonatkę. Należał do niej bowiem grunt miastu niezbędnie potrzebny. Pani namierzyć się urzędnikom nie udało. Jej zstępnych też nie. Tak samo jak aktu zgonu. Jedyne co udało się znaleźć, to dokument wskazujący, że 23 stycznia 1950 roku pani jeszcze żyła. Sąd musiał uznać, że pani zmarła 31 grudnia 1960 roku. I dlatego nie ma już wśród nas 132 letniej Polki. Ale miastu Łodzi przedsięwzięcie się opłaciło – zostało jedynym spadkobiercą placu.
Ramka 2
Pan Marek pobił matkę. Sąd, pod jego nieobecność, uznał go winnym popełnienia przestępstwa i skazał na 10 miesięcy ograniczenia wolności, w czasie których miał wykonywać „nieodpłatną kontrolowaną pracę na cele społeczne w wymiarze 30 godzin miesięcznie”. Zobowiązał też oskarżonego do „powstrzymywania się od nadużywania alkoholu i zakazał mu zbliżania się do pokrzywdzonej”. Wyrok się uprawomocnił, bo nikt się od niego nie odwołał.
Nie licząc Prokuratury Generalnej, której dużo później, nie spodobało się to, że pan Marek w chwili ogłaszania wyroku, od prawie 3 miesięcy nie żył. Sprawa skazanego trupa trafiła do Sądu Najwyższego, który widać nie ma co robić. Najwyżsi sędziowie uznali, że doszło do obrazy prawa procesowego. Wszak „nie wszczyna się postępowania, a wszczęte umarza, gdy oskarżony zmarł”. Nie doradzili jednak prokuraturze, by poprosiła Ziobrę o nowelizację kodeksu postępowania. Tak, żeby sąd, gdy mu się nie stawia oskarżony, z obligu sprawdzał, czy delikwent przypadkiem nie wykitował.