– W tarczach antykryzysowych na pierwszym miejscu są pracodawcy, potem stan budżetu, a pracownicy mają brać wszystko na klatę. 12-13 mln Polaków na umowach o pracę, zasadnicza masa konsumentów, którzy powinni napędzać gospodarkę, nie może liczyć na realne wsparcie – mówi Łukasz Komuda, ekonomista, ekspert ds. polskiego rynku pracy, w rozmowie z Małgorzatą Kulbaczewską-Figat.
17 kwietnia napisał Pan: Pakiet ratunkowy dla gospodarki kosztować musi minimum 200-250 mld zł, a co najmniej 1/3 tej kwoty musi wpłynąć bezpośrednio do kieszeni obywateli. Działać trzeba teraz. Rząd jednak, oględnie mówiąc, nie pali się do tego, by przeprowadzić taki transfer bezpośredni. Kierunek zmian sugerowany w kolejnych tarczach jest wręcz odwrotny. Jeśli to błąd – jakie będą jego skutki?
Nie sposób jeszcze ocenić dokładnie głębokości recesji, w którą teraz wpadamy, straty dla gospodarki w niesprzedanych towarach i usługach, dobrach niewyeksportowanych dobrach za granicę. Tym bardziej nie sposób ocenić, ile miejsc pracy i firm ratują rozwiązania tarczy antykryzysowej, jakie zostały już wprowadzone. Kiedy pisałem te słowa, świeżo weszła w życie druga tarcza, teraz kroi się trzecia. Rozwiązania będą się mnożyć i trudniej będzie ocenić ich ostateczny rezultat.
Natomiast niezmiennie niepokoi mnie fakt, że wszystko rozciąga się w czasie. Wszystkie strony, które oczekują wsparcia w czasie kryzysu sygnalizują, że nie jest wcale łatwo sięgnąć po instrumenty zaproponowane przez rząd. Dlatego pokusiłem się – trochę alarmistycznie, ale chciałem pobudzić czytelników – o rzucenie prawdopodobnego rzędu wartości strat, jakie poniesie Polska wskutek tego opóźnienia. Przyjąłem, że 1 dzień opóźnienia w przekazywaniu mediany wyasygnowanych środków do adresatów pomocy to 1 promil straconego PKB. Opieram to założenie na prognozach Europejskiego Banku Centralnego, w ocenie którego bez żadnego planu naprawczego Polsce grozi nawet 24-36 proc. straty PKB. OECD wylicza tutaj 28 proc.
Kiedy miałoby nastąpić takie tąpnięcie?
To jest prognoza całościowego wpływu tego kryzysu. On się może rozciągać w czasie – może się rozkręcić spirala recesyjna. Zwolnienia spowodują dalsze zwolnienia, bo gdy ludzie nie zarabiają, to nie ma też popytu na zakup towarów i usług. Temu można przeciwdziałać, ale zanim wpadniemy w recesyjną spiralę. Upadłej firmie nie pomoże transfer 5 tys. złotych.
Ta 1/10 proc. PKB, którą zakładam, to 22 mld zł i ok. 700 mln zł straty państwa w podatkach i składkach. Oczywiście wszystkie te rachunki są dokonywane w przybliżeniu, bo całkowicie ściśle tego teraz nikt nie jest w stanie wyliczyć. Żadne modele kryzysów i recesji, które dotąd stosowaliśmy w ekonomii, w czasie pandemii okazują się mało użyteczne. Niemniej ważny jest wniosek ogólny: trzeba działać dziś, a najlepiej wczoraj.
Trzeba też mieć jasną wizję tego, jaki się chce swoimi działaniami osiągnąć efekt i kogo chce się ratować. Na razie polski rząd zdaje się konsekwentnie zmierzać do tego, by ciężar kryzysu wzięli na swoje barki pracownicy. Czy widzi Pan jakąkolwiek szansę na korektę takiego kursu?
Na razie faktycznie pomysł na „tarczę” sprowadza się do tego, że pracownicy mają najpierw ponieść koszty uelastycznionego rynku pracy, co spowoduje zwolnienia i zmniejszanie wynagrodzeń, a potem w zasadzie zapłacić za wszystkie instrumenty, którymi chwali się rząd, w podatkach. Na deser dostaną zaś zapewne inflację, która będzie obgryzać ekstra kilka procent ich dochodów.
Antykryzysowe narzędzia według aktualnych szacunków mają kosztować ok. 4,5 proc. PKB, czyli nieco ponad 100 mld złotych z budżetu, który w 80 proc. pochodzi z kieszeni pracowników. Innymi słowy: najpierw pracownicy dostaną niższe pensje, a potem zapłacą drugi raz w postaci długu publicznego i tego, że te środki z podatków nie będą mogły zostać przeznaczone np. na poprawę jakości usług publicznych, choćby służby zdrowia. Na koniec zaś okaże się, że ich pensje będą mniej warte przez rosnące ceny. Nieliczne propracownicze rozwiązania z tarcz, jak symboliczne quasi-postojowe dla samozatrudnionych i osób na umowach cywilnoprawnych, w praktyce niczego w tym obrazie nie zmieniają.
Są sensowne postulaty, by uwzględnić perspektywę pracowników w walce z kryzysem, ale one nie płyną od rządu. Co myśli rząd, pokazała minister Emilewicz w swojej słynnej wypowiedzi, że nie można podwyższyć zasiłków, bo to zachęcałoby pracodawców do zwalniania. Czyli na pierwszym miejscu są pracodawcy, potem stan budżetu, a pracownicy mają brać wszystko na klatę. 12-13 mln Polaków na umowach o pracę, zasadnicza masa konsumentów, którzy powinni napędzać gospodarkę, nie może liczyć na realne wsparcie.
Przewiduje Pan, że pracodawcy będą masowo obniżać wynagrodzenia i korzystać z innych „kryzysowych” uprawnień nadzwyczajnych?
To już się dzieje. Lęk przed utratą pracy jest tak wielki, że potencjał negocjacyjny pracowników jest bliski zeru. Boją się nawet specjaliści, więc w zasadzie każdemu można zaproponować obcięcie pensji, szantażując zwolnieniem. Tym bardziej przenieść na postojowe, które oznacza niższą wypłatę, albo „zaproponować” zmniejszenie liczby godzin – i też niższą wypłatę. Wiem, że z punktu widzenia pracodawcy to są często narzędzia ratunkowe, czasem być albo nie być firmy. Świadomie skupiam się jednak na pracowniku, bo w Polsce pracodawcy mają dość kanałów, by docierać gdzie trzeba ze swoimi postulatami i pretensjami.
Mamy zatem instrumenty, które wręcz zachęcają pracodawców do zwalniania. Jeśli określone formy pomocy są przeznaczone dla podmiotów zatrudniających do 9 osób, to na rękę jest mieć mniej pracowników. Teoretycznie nie da się cofnąć czasu i zwolnić kogoś przed wyznaczoną w regulacjach datą, ale czy polscy pracodawcy nie są w stanie wywierać presji? Nie było przypadków, gdy kogoś zwolniono „wstecznie”? Oczywiście pracownik może w takiej sytuacji pójść do sądu pracy. Tyle, że ten w praktyce nie działa, bo mamy pandemię. Nadużycia były i będą dalej. Co więcej, z różnych form wsparcia, które służą bezpośrednio także do obniżania wynagrodzeń, mogą korzystać firmy, które mają się całkiem nieźle, bo na przykład mają spore rezerwy środków finansowych.
Ciągle mówi się o tym, że „tarcze” zawierają rozwiązania dla firm, które ucierpiały z powodu pandemii. Jak jest więc naprawdę?
Proponowane rozwiązania mówią tylko o spadku obrotów na początku tego roku, nie o tym, jaki jest kapitał przedsiębiorstwa, ile firma właściwie ma na kontach. Samo kryterium obrotów mówi niewiele – one spadły wszystkim, może poza takimi branżami jak produkcja środków bezpieczeństwa i środków do dezynfekcji, zbrojeniówka i może firmy kurierskie. W efekcie firmy, które mają możliwość, by np. zmienić profil działalności albo zwyczajnie dotrwać do końca stanu epidemii, korzystają z „tarczy” i zmniejszają wynagrodzenia.
Jednak selekcja firm według ich sytuacji ekonomicznej drastycznie wydłużyłaby proces przekazywania wsparcia – więc jest błędem, gdy chodzi o podłączanie kroplówki finansowej przedsiębiorstwom. Ta jest potrzebna bez żadnej zwłoki, nawet gdyby trafiła także tam, gdzie nie jest potrzebna. Nie ma czasu na analizowanie dokumentacji – trzeba ratować miejsca pracy. Z tym, że ułatwianie cięcia wynagrodzeń czy wręcz zachęcanie do zwalniania to instrumenty pogłębiające kryzys. W przypadku pojedynczych podmiotów takie rozwiązania mogą pomóc przetrwać, ale przy zastosowaniu ich w skali całej gospodarki uzyskujemy nie jednorazowe, ale wprowadzone na miesiące, a nawet lata obniżenie popytu. Takie rozwiązania powinny być więc dostępne dla firm, które naprawdę inaczej nie przetrwają, np. ich obroty spadły o 1/3 czy o 1/2, a nie o 15 proc. Pomysłu, by pracodawca mógł zwolnić pracownika mailem, nawet nie skomentuję. Co to ma wspólnego z ratowaniem miejsc pracy?!
Jeszcze inny scenariusz uderzający w pracowników. Pracodawca nakłania pracowników, żeby zgodzili się na obniżkę wynagrodzeń, a na dłuższą metę i tak planuje ich zwolnić. Chodzi tylko o to, by odprawy – jeśli się będą należały – były niższe, a na ostatnich wynagrodzeniach można było zaoszczędzić. To też już się zdarza. Gdyby państwo chciało odpowiedzialnie zadbać i o firmy, i o pracowników, to wprowadziłoby do drugiej „tarczy” dodatkowe warunki. W tej chwili pożyczka, jaką mają otrzymywać podmioty gospodarcze, ma być nawet w 75 proc. umarzana, jeśli po 12 miesiącach firma będzie działać dalej i zatrudniać tę samą załogę. Wystarczyłoby zastrzec, że umorzenia nie będzie, jeśli przed złożeniem wniosku o rządową pożyczkę dokonano takich manewrów z wynagrodzeniami. Rządowi zabrakło wyobraźni, której z kolei pracodawcom nigdy nie brakowało.
Dochód Solidarnościowy+, który Pan proponuje, sprawdziłby się lepiej? Rozwiązaniem jest 1400 zł na rękę dla każdego, kto traci pracę?
Mój postulat to dodatkowa “noga”, która w polskim pakiecie ratunkowym nie istnieje, a która wspiera bezpośrednimi transferami obywateli tracących dochód z pracy. Chodzi o to, żeby ci ludzie mieli minimalny dochód, byli w stanie zapłacić rachunki i kupić jedzenie, ale też o to, by podtrzymać popyt. Jeśli nie będzie popytu na rynku, to podtrzymywanie firm przy życiu przez ileś miesięcy – przecież nie w nieskończoność – mija się z celem, bo zabraknie klientów, którzy mieliby ich towary i usługi kupić.
Państwo skupiło się na działaniach podażowych, czyli przynajmniej oficjalnie stara się utrzymać obecny stan zatrudnienia i potencjał firm. O popycie jakby zapomina, co widać wyraźnie np. po planach cięć w korpusie służby cywilnej i w ogóle w sektorze publicznym. To jest kompletny absurd, uderzający w poczucie bezpieczeństwa 1/4 polskich pracowników. Ja postuluję, żeby ludziom to poczucie bezpieczeństwa dać.
Ile to będzie kosztowało?
Pomnóżmy 1400 zł przez liczbę bezrobotnych. Przyjąłem, że będzie ich grudniu będzie ok. 3 mln 100 tys., pamiętając, że sytuacja jest dynamiczna. Gdyby się okazało, że bez pracy jest np. 2,5 mln ludzi, to ja – jakkolwiek to brzmi – otwieram szampana, bo to będzie znaczyło, że to tsunami przeszliśmy w miarę suchą nogą.
Załóżmy jednak, że Dochód Solidarnościowy+ miałby przysługiwać 3 mln 100 tys. ludzi przez rok. Daje to ok. 60,5 mln zł obciążenia dla budżetu, czyli ok. 43 proc. więcej niż wydajemy na 500+, które jest już chyba świadczeniem z polskiej polityki nieusuwalnym i które służy głównie kupowaniu głosów. Ani nie powiększa dzietności (taki był pierwszy deklarowany cel), ani nie ratuje rodzin przed ubóstwem (owszem, ratowało, ale wpływ tego świadczenia wraz z inflacją malał z każdym rokiem). Skoro więc możemy wydawać 42,2 mld rocznie na kupowanie głosów, a do tego kolejne miliardy na trzynastą emeryturę, to możemy też wydać kwotę zbliżonej wielkości na utrzymanie naszej gospodarki we względnie dobrym stanie. Tym bardziej, że tu nie chodzi tylko o wskaźniki, o popyt, tylko o to, żeby ludzie zachowali godność.
To trochę straszne, że o godności wspominamy dopiero teraz, po argumentach ekonomicznych. Zwłaszcza, że w polskich warunkach Dochód Solidarnościowy mógłby być tym elementem, który powstrzymuje zapędy najbardziej nieuczciwych pracodawców. Pracownicy, którzy wiedzą, że na bezrobociu nie umrą z głodu, będą w zupełnie innej sytuacji niż ci, którzy czują, że muszą się zgadzać na wszystkie warunki.
Tak, taki mechanizm osłabiłby zapał pracodawców do tego, by renegocjować umowy i zmniejszać wynagrodzenia pracowników, którzy desperacko chcą zachować zatrudnienie. Jeśli teraz ktoś już zarabia blisko płacy minimalnej, a teraz dowiaduje się, że miałby dostać jeszcze mniej za te same czynności, to poczucie zdeptania własnej godności, tego, że pracodawca może z nim zrobić, co chce, jest porażające. Gdyby wprowadzić Dochód Solidarnościowy, powstałby naturalny hamulec. Pracownik mógłby rzucić papierami i powiedzieć: Nie, nie będziesz mnie tak traktował! Wyścig do dna zostałby zahamowany.
Nie mamy silnych związków zawodowych ani układów zbiorowych – dopóki to się nie zmieni, państwo powinno inaczej zabezpieczać osoby o niskich kwalifikacjach i niskich zarobkach, wykonujące pracę w usługach, w budownictwie czy przy taśmach produkcyjnych w fabrykach. Oni zarabiają najmniej, a teraz pracodawcy dostali do ręki narzędzia, by ich jeszcze bardziej „docisnąć”. Ta grupa jako ostatnia cieszy się z dobrej koniunktury i jako pierwsza obrywa, gdy nadchodzi kryzys.
Rząd za chwilę powie, że czas na transfery się skończył, bo jest kryzys i trzeba oszczędzać. Część opinii publicznej zapewne łatwo w to uwierzy. To skąd wziąć pieniądze?
Rząd już wyasygnował ponad 100 mld złotych na wspieranie podaży. NBP już skupuje obligacje dłużne skarbu państwa, co odbudowuje popyt na kolejne emisje takich obligacji. W zanadrzu jest całkiem sporo podobnych sztuczek, które pozwalają państwu zadłużyć się dodatkowo, nie łamiąc żadnej z obowiązujących reguł. Nie tylko nie krytykuję rządu za korzystanie rządu z tych możliwości, ale wręcz zachęcam, by tak czynił. To nie jest moment, by martwić się limitami deficytu budżetowego czy długu publicznego. Przypomnę, że ciężar długu na poważnie mierzy się nie w miliardach złotych, ale w relacji do PKB. Jeśli produkt spadnie o 1/4, to cały dług, jaki mamy teraz, wzrośnie o 1/3, to prosta matematyka. A ponieważ jednocześnie wpływy do budżetu spadłyby wtedy w przybliżeniu również o 1/4, zaś wydatki państwa np. na świadczenia, wydatnie by wzrosły, to spłata należności państwa byłaby możliwa tylko przy drastycznych cięciach w usługach publicznych. To najgorszy możliwy scenariusz. Dlatego tak ważne jest, by ratować gospodarkę i ocalić tyle miejsc pracy i tyle procent z PKB, ile się tylko da, nawet kosztem dodatkowych 150 mld zł zadłużenia.
Istotne jest to, by zadłużać się przede wszystkim na rynku wewnętrznym, u polskich obywateli, a nie na rynkach zagranicznych. I rząd ma tu spore pole manewru, bo oprocentowanie lokat i depozytów w polskich bankach jest bliskie zeru, dla większości klientów bank nie zapewnia nawet oprocentowania, które ratowałoby oszczędności przed inflacją. Wewnętrzny dług jest relatywnie prosty do kontrolowania i nie podlega takiemu wyścigowi, jeśli chodzi o stopę procentową obligacji, jaki może nastąpić teraz, kiedy wszystkie kraje świata będą chciały zdobyć pieniądze na programy ratunkowe także na rynku międzynarodowym. Do tego wyścigu nie ma sensu stawać.
Gdyby zaproponować obywatelom obligacje, które będą oprocentowane lepiej niż najlepsze lokaty, byłoby to dość uczciwe potraktowanie tych, którzy w ten sposób zwiążą swój los z kursem złotówki. Na kontach obywateli jest 700-800 mld zł, w większości na nieoprocentowanych kontach a vista, ale przecież nawet najlepsze, promocyjne lokaty to dziś ledwo 3,5 proc. Pewnie, nie każdy by skorzystał z takiej oferty, bo nie każdy ufa rządowi, który robi wiele, by mu nie ufać. Ale niech takie np. 3,6 proc. skusi posiadaczy 200 mld zł – i już jest dość pieniędzy na konieczną akcję ratunkową. A jeśli sięgnąć do MMT, Modern Monetary Theory, to okaże się, że jakąś opcją jest również zwyczajne wykreowanie pieniędzy. Grozi nam – potencjalnie! – trochę wyższa inflacja, ale czy nie jest to cena do rozważenia, skoro gra toczy się uratowanie gospodarki przed może nawet dekadą nadrabiania strat, by w 2030 roku być w miejscu, gdzie byliśmy rok temu?
Lewica wniosła do parlamentu jeszcze odważniejszą propozycję. 2100 zł dla każdego, kto zadeklaruje, że stracił dochód – czy to pracownika, czy małego przedsiębiorcy. Dobry pomysł? Słusznie powiedział Adrian Zandberg, żeby rząd zwyczajnie wziął sobie ten projekt, jeśli nie jest w stanie głosować za pomysłami opozycji?
Będę bił brawo rządowi, jeżeli zdobędzie się na odwagę i te zmiany wprowadzi, bo taki ruch spotkałby się z niesamowitą kontrą i pracodawców, i tej części społeczeństwa, która już jest sformatowana w neoliberalnym duchu.
500+ powinno być pierwszym krokiem, potem emerytura obywatelska, dochód solidarnościowy dla bezrobotnych i na koniec bezwarunkowy dochód podstawowy. Ale nie od razu! To trzeba zaplanować na lata naprzód, może nawet na dekadę czy dwie. Bezwarunkowy dochód podstawowy przy obecnym regresywnym systemie podatkowym, fatalnie zorganizowanym rynku pracy oraz tragicznej dostępności i jakości usług publicznych skończyłby się totalną prywatyzacją gospodarki i państwa, czyli darwinizmem społecznym. Jak on się „sprawdza”, testują właśnie Amerykanie. Pozbawieni świadczeń i emerytur mieszkańcy Nowego Jorku, zamknięci w domach ze względu na kwarantannę, przymierają z głodu. Głód i bezdomność będą najważniejszymi problemami największej gospodarki na świecie w nadchodzących latach.
Po co nam ten cały rozwój gospodarczy, jeśli duża część społeczeństwa będzie nadal żyła w ubóstwie?! Czy wzrost PKB to ma być jakaś sztuka dla sztuki? Wolimy brak długu publicznego czy brak głodnych dzieci oraz bezdomnych? Takie pytania trzeba sobie stawiać, bo aksjologia zupełnie odkleiła się od ekonomii, której kiedyś była nieusuwalnym fundamentem. Liberałów każdego dnia i przy każdej okazji odsyłam do Adama Smitha.
Więc jak najbardziej popieram wspieranie wynagrodzeń z budżetu w firmach, które są zagrożone bankructwem. Rozszerzajmy tarczę i w tym zakresie! Natomiast blokujmy rozwiązania służące dalszemu uelastycznieniu rynku pracy, a jeśli takie kroki naprawdę są niezbędne – to stawiajmy proste limity: dobrze, ale tylko do końca tego roku. W porządku, teraz tracisz prawo do urlopu lub masz narzucone wykorzystanie urlopu w czasie izolacji społecznej, ale w przyszłym roku dostaniesz o połowę dni urlopowych więcej. Trudy i ryzyka związane z kryzysem nie mogą za każdym razem spadać ostatecznie na plecy pracowników. Te plecy mają swoją wytrzymałość.
Wspomniał Pan o neoliberalnym sformatowaniu części społeczeństwa. Rozmawiając z działaczami związków zawodowych wiele razy słyszałam, że mają problem z pozyskiwaniem nowych członków, bo ludzie ciągle wierzą, że organizacja pracownicza nie jest im do niczego potrzebna. Przecież każdy jest kowalem własnego losu i wystarczy samemu się starać, żeby poprawić swój byt. Czy ten kryzys nauczy nas, że to jednak nie do końca tak?
Chciałbym żeby nastąpił taki moment refleksji, że praktycznie bardzo niewiele osób może powiedzieć: świadomie zaplanowałem swoje życie i karierę zawodową, kroczyłem/kroczyłam od jednego celu do drugiego. Ogromna część naszego życia zależy od tego, w jakim kraju mieszkamy, w jaki sposób działają usługi publiczne, z jakim kapitałem kulturowym przyszliśmy na świat, czy urodziliśmy się w małej popegeerowskiej wiosce czy też w dużym mieście w rodzinie inżyniera i, załóżmy, lekarki. Byłoby wspaniale, gdyby ludzie się ocknęli. Ale jestem realistą: 30 lat liberalnej indoktrynacji nie zostanie wymazane ani przez parę felietonów na portalach i w gazetach, w których zresztą dalej dominuje neoliberalny paradygmat, ani przez książki, ani przez memy. Ani najgłębszy nawet kryzys. Liberałowie zawsze znajdą kozła ofiarnego, na którego będą starali się przekierować gniew i frustrację ludzi, którzy wstają jeszcze wcześniej rano, pracują jeszcze ciężej, a w portfelu mają tyle samo co wcześniej, albo mniej.
Dziś nie ma społeczeństwa, tylko zbiór 20 mln gospodarstw domowych, które próbują przetrwać, często jedno kosztem innych. Zrealizowaliśmy ideę Margaret Thatcher. Niemniej na jakąś refleksję liczę, albo chociaż na początek zmiany myślenia. Może zdążę być chociaż szczęśliwym emerytem w bardziej solidarnym społeczeństwie.