16 listopada 2024
trybunna-logo

Kościoły umierają stojąc

Kościół Katolicki w Polsce ma szczególną pozycję. Zawsze obecny w czasach PRL-u, w czasach powstawania opozycji demokratycznej i potem, w stanie wojennym, był ważnym uczestnikiem wydarzeń, a chwilami głównym graczem.

W okres demokracji weszliśmy z Kościołem mającym silny mandat zaufania, silną pozycję na rynku politycznym i niezaprzeczalne zasługi w wypracowaniu zgody narodowej. Żadna demokratyczna władza nie chciała i nie próbowała realizować w praktyce rozdziału kościoła od Państwa. Dotyczyło to zarówno jawnie prokatolickiej opcji postsolidarnościowej, jak i partii lewicowych. Obecność hierarchów kościelnych na wszelkich uroczystościach stała się oczywistością i stałym elementem krajobrazu, od wielkich fet państwowych na święceniu parkingów z kostki, w zabitych dechami dziurach kończąc. Kościół regularnie i z premedytacją łamał zasady rozdziału, wtrącając się mniej lub bardziej jawnie we wszelkie sprawy, w których uznał, że chce się wypowiedzieć. Wbrew pozorom to wtrącanie nie dotyczyło tylko spraw obyczajowych. Powszechnie wiadomo, że nasze wejście do Unii zostało poparte przez Episkopat po twardych negocjacjach biznesowych. Tak samo korzystając ze swoich ambon kościół wymuszał środki finansowe, dostęp do multipleksów, czy dotacje na odwierty dla biznesmenów przebranych w sutanny. Nie przestawał również być wielkim Moralizatorem, mimo że kolejne trupy z szafy powinny zmusić go do refleksji. Ale ani złodziejska afera z Funduszem Majątkowym, ani liczne afery pedofilskie, ani siostra Bernadetta nie przyhamowały przekonania kościoła, że ma moralne prawo do pouczania wszystkich obywateli, niezależnie od wyznania. Miał też Kościół swoje autorskie pomysły na ewangelizację. Autorskie, ale zapożyczone z prawa szariatu. Tam, gdzie wierni zaczynali się rozłazić, omamieni liberalnymi swobodami europejskimi, tam gdzie nawoływanie z ambony nie wystarczało, tam Kościół bez wahania sięgał po naciski polityczne na świeckie Państwo, by ustawowo pilnowało praw boskich. Przyzwyczailiśmy się do tzw. kompromisu aborcyjnego, zaakceptowaliśmy Konkordat, pogodziliśmy z religią w szkołach, daliśmy się łupić reprezentującym Kościół gangsterom w Funduszu Kościelnym. Zgodziliśmy się na dopłacanie do księżych emerytur, płaciliśmy z naszych podatków pensje katechetom i kapelanom, machaliśmy ręką na często wątpliwe rozliczenia Caritasu. Jakoś żyliśmy, maszerowaliśmy żwawo wraz z Europą, czasem ulegając ograniczeniom, które Kościół usiłował nam nałożyć, a czasem machając lekceważąco na nie ręką. W kraju, w którym podobno 90 procent to katolicy, liczba chodzących do kościoła spadała z roku na rok, antykoncepcja była używana powszechnie, kolejne próby zatrzymania liberalnych swobód napływających ze zgniłego moralnie zachodu, spotykały się z coraz słabszym odzewem wiernych. Musiało to budzić troskę i frustrację hierarchii kościelnej od stuleci przyzwyczajonej do posłuchu, pańszczyzny, dziesięciny, całowania w rękę, życia w luksusie i bezkarności na koszt wiernej i pokornej szarej masy. Aż nadszedł czas rewanżu. Pojawiła się szansa na wzięcie władzy przez partię, która co prawda krzyża i wiary używa jako maczugi do walenia w łeb przeciwników politycznych, ale bardzo potrzebowała Kościoła do zrobienia dealu politycznego. Nie ulega żadnej wątpliwości, że do takiego dealu doszło. W zamian za poparcie z ambon, Kościół wytargował obietnice wsparcia i dofinansowania. Wytargował działania, ustawy, wzięcie wiernych i niewiernych pod jeden wspólny, katolicki but. Wybory się skończyły. Wygrali ludzie o mentalności bolszewików, jeśli chodzi o szacunek dla przeciwników politycznych. Narodowi katolicy, jeśli chodzi o rozdział kościoła od państwa i narodowi socjaliści, jeśli chodzi o szacunek dla swobód obywatelskich, prawa i własności prywatnej. My, po chwilowym szoku, założyliśmy KOD i zaczęliśmy masowe protesty w obronie instytucji Państwa prawa, a Kościół zawsze mający tyle do powiedzenia, zniknął z przestrzeni publicznej. Wyjątkiem był tylko toruński biznesmen, który, jak rumuńska żebraczka, zaciął się na powtarzaniu daj, daj, daj. I dostawał swoją zapłatę. Kościół milczał podczas haniebnego ataku na Trybunał Konstytucyjny. Milczał, gdy Prezydent, Premier i większość parlamentarna deptali zasady, prawo i Konstytucję. Milczał, gdy ludzie wychodzili na ulicę. A potem się odezwał. Ustami wysokich hierarchów wezwał naród do zamknięcia się i słuchania władzy, wyzwał tą część narodu, której nie podoba się władza od targowiczan, zapominając, kto nam poprzednią targowicę zorganizował. Mark Twain jest podobno autorem powiedzenia, że „lepiej wyglądać na idiotę nie odzywając się, niż się odezwać i rozwiać wątpliwości”. Nie takie wątpliwości Kościół rozwiał, niemniej stracił szanse na milczenie. Bezpowrotnie. Wiem, że nie jest dobrze cytować samego siebie, ale co ja poradzę, że 3 lata temu napisałem dla Studia Opinii tekst (Jacek Parol: Zapateryzm Zapatero), który jest dziś jeszcze bardziej aktualny niż wtedy. Przywołałem w nim bardzo pokrótce drogę, jaką przebył kościół hiszpański od „najwierniejszej córy Kościoła” do zlaicyzowanego społeczeństwa. Zacytuje tylko fragment, odsyłając do całego teksu: „W 1939 roku, gdy władzę w kraju przejął generał Franco, Kościół katolicki skorzystał z okazji i stał się podporą i legitymacją dla faszystowskiego reżimu. Przez kolejne 20 lat umacniał swoją pozycję, zdobywał przywileje i majątek wspierając i uświęcając działania Franco. Gdy pod koniec lat 50. reżim zaczął chylić się ku upadkowi, Kościół zaczął się coraz energiczniej od niego dystansować”. Brzmi znajomo? Brzmi, bo Kościół nie wyciąga wniosków ze swoich błędów, tkwiąc w przekonaniu, że Kościół był, jest i będzie. Pewnie, że będzie. Będzie uszczęśliwiał ludy Afryki, uznanej kilka lat temu za dobry i pożądany kierunek ekspansji. Będzie ewangelizował na Dominikanie i w Rwandzie, będzie miał swoich Wesołowskich i Gili w Polsce. Ale za dzisiejszy triumfalizm, za pogardę dla ludzi, za zachłanność i pazerność zacznie płacić już od dziś. Poczucie siły, chęć bycia podporą i legitymacją dla dzisiejszej władzy, kroczą przed upadkiem. Poczucie władzy i chęć zorganizowania życia katolikom i niewierzącym według dziesięciu przykazań, zastąpienie ewangelizacji wprowadzeniem ustawowych zakazów i nakazów, to przyznanie się do klęski i bezradności wobec liberalnej demokracji. Wypowiedzenie kruchych kompromisów aborcyjnych, które stają się pierwszą, ale na pewno nie ostatnią ofiarą ewangelizacyjnej drogi na skróty, to etyczne i moralne harakiri. Ta władza przeminie, jak każda władza. Przeminie szybko, jak każda władza mająca w pogardzie społeczeństwo, jak każda władza składająca się z nieudaczników, frustratów, karierowiczów i niezdiagnozowanych psychopatów. Kościół w pewnym momencie ustawi żagle pod nowy wiatr i zacznie układać się z potencjalnymi zwycięzcami. Nie negocjuje się z terrorystami. Tym razem pójdźmy drogą hiszpańską. Dajmy Michalikowi, Dziwiszowi i Gądeckiemu przeminąć razem z Kaczyńskim, Ziobrą i Macierewiczem.

 

Poprzedni

Komunikaty Białego Domu i Krzysztofa Szczerskiego

Następny

Sposób na dłużnika