Antyunijne i antyniemieckie bredzenia Jarosława Kaczyńskiego mogą dziwić tylko laika.
Gdy PiS doszło do władzy w 2015 roku, było jasne, że będzie szykowało Polexit. Unia była dla Kaczyńskiego formą nadzoru i kontroli, której kandydat na dyktatora nie mógł znieść. Przy Brukseli trzymało go tylko to, że bez kasy unijnej nie da się kupić elektoratu. Było jasne, że do wyjścia z Unii nie dojdzie do wyczerpania budżetu kończącego się w 2021 roku. Potem pieniędzy z Brukseli miało być mniej, więc członkostwo w Unii – według Kaczyńskiego – nie miało sensu.
Odejście od Europy wymagało jednak urabiania Polaków. Stąd hasła o wstawaniu z kolan, wyprowadzenie przez Beatę Szydło flagi europejskiej i nieustające gadki o „brukselskim dyktacie”. Pandemia i KPO na chwilę tę retorykę schowały pod dywan, ale gdy kwestie praworządności zaczęły w Unii górować nad niechęcią do kopania się z Kaczyńskim, sprawa wróciła. Niestety dla nas, prezesa PiS dopadło to, co Putina. Uwierzył podpowiadaczom i sobie. Nie rozumie, że wyjście Polski z Unii, to ponad 2 miliony bezrobotnych, zwolnionych z firm produkujących na eksport i w kooperacji z koncernami europejskimi. To również śmierć gospodarczego wizerunku Polski dla USA, Chin, Japonii i Korei, bo dla nich Polska bez dostępu do rynku unijnego nie będzie się liczyła. Zostanie mam tylko Moskwa i Mińsk…