Pośród różnych lęków i zbiorowych mitów okresu pandemii modne jest zwłaszcza straszenie „lockdownem”, które uprawiają szczególnie organizacje związane z tzw. przedsiębiorcami. „Lockdown” nas zabije, „lockdown” to zakaz wychodzenia z domu, „lockdown” gorszy niż śmierć… Tyle tylko, że „totalny lockdown” nie istnieje.
W czasie największych „lockdownów” praktycznie wszystkie branże działały normalnie. Fabryki pracowały. Sklepy też. Kopalnie również. Ochrona zdrowia pracowała. Nauczyciele pracowali… Luksus totalnego niewychodzenia z domu to była zabawa dla zamożnej, bogatej w oszczędności części klasy średniej i tych z własnymi jachtami. Proletariat pracował.
„Lockdown” dotyczył i dotyczy bardzo wąskiego sektora: imprez masowych, wydarzeń kulturalnych, spotkań religijnych, gastronomii, czy fryzjerów i klubów fitness. Od ich wsparcia (na uczciwych warunkach) jest państwo. I lepsze jest okresowe przymknięcie tych sektorów niż paraliż całej ochrony zdrowia i umieranie na stadionie. O co więc chodzi, nad czym ten płacz?
O kulturę turbokonsumpcyjnego kapitalizmu.
Takie czasowe nawet przymykanie konsumpcji, imprez i zabaw, czy części lokali usługowych jest dla kapitału gorsze niż 300 tysięcy zgonów na dowolną chorobę, bo zatrzymuje pociąg konsumpcjonizmu. Powiedzieć, że można ograniczyć galerie handlowe z troski o ludzkie życie… To zabić Wall Street żyjące z wypalania Amazonii. Wiara w kłamstwa, jakie kapitał będzie wmawiał ludziom w obronie wszelkich zysków nie jest mądra.
I dlatego mądry nie jest też rząd, który niczym niepodległości broni się przed zamknięciem szkół podstawowych i wypłatą zasiłków. Żadnej kolejnej strefy i koloru nie ma, tak jak nie ma żadnego planu poza współżyciem z wirusem i modłami o to, żeby kulejący system ochrony zdrowia to wszystko wytrzymał. Ale nie wytrzyma. A polska gospodarka ucierpi znacznie bardziej i głębiej niż gdyby pandemia została fachowo opanowana. Bez zwierzchnictwa bankstera, którego chęć przyoszczędzenia na zasiłkach dla rodziców zabije setki ludzi.