Nie mają prawa do strajku – jedyne, co mogą robić, to wychodzić przed budynki sądów z transparentami i alarmować, że bez nich wymiar sprawiedliwości nigdy nie zostanie naprawdę uzdrowiony. Bo nie ma rozpraw bez protokolantek i sekretarzy sądowych, a prokuratura nie poprowadzi żadnego postępowania, gdy prokurator zostanie bez asystenta. Mówią to, bezskutecznie, od wielu miesięcy. Jeszcze mają nadzieję, że wyjście na ulicę coś zmieni.
Średnie wynagrodzenie stażysty w Sądzie Okręgowym w Gdańsku wynosi 2604,44 złotych brutto, średnie wynagrodzenie sekretarza sądowego 2781,71 złotych, starszego sekretarza sądowego 3508,42 złotych, księgowego 4330 złotych, starszego księgowego 4440 złotych. Pensje informatyków i inspektorów są podobne do przedstawionych powyżej. Najmniej z nich wszystkich zarabiają natomiast archiwiści, jest to 2700 złotych. W zestawieniu dyskretnie pominięto asystentów sędziów, których zarobki są dramatycznie niskie. Na rękę zarabiają najczęściej ok. 2200 złotych. Nie pokazuje ono również zarobków protokolantek – tym płaci się średnio 1530 złotych netto.
Od tych faktów powinna rozpoczynać się każda refleksja nad tym, dlaczego postępowania przed polskimi sądami wloką się w nieskończoność.
Co robi w sądzie protokolant, wie każdy, kto zetknął się z sądownictwem; bez osoby, która dokumentuje przebieg rozprawy, nie można jej przeprowadzić. Natomiast asystent ma w zakresie obowiązków m.in. pisanie uzasadnień wyroków. Jedni i drudzy, widząc, jakie zarobki się im proponuje i że nie mają praktycznie żadnej ścieżki awansu, odchodzą jedni po drugich. Mają wiedzę i umiejętności: przechwytują ich kancelarie adwokackie i komornicze czy korporacje. Rotacja pracowników nie pomaga w organizacji sprawnego funkcjonowania prokuratur i sądów. Nowych trzeba wdrażać w obowiązki i specyfikę pracy, tylko po to, by za chwilę z niej zrezygnowali. Bardziej doświadczeni nie nadążają z wykonywaniem zadań. Coraz więcej otwartych konkursów na stanowisko asystenta sędziego nie dochodzi w ogóle do skutku, bo brakuje chętnych…
Teoretycznie pracownicy prowadzą negocjacje z Ministerstwem Sprawiedliwości. W ubiegłym roku podpisali nawet porozumienie. Miało zagwarantować im podwyżkę w wysokości 200 zł brutto – oni domagali się tysiąca na rękę.
Podwyżka i tak była wcześniej obiecana, jako waloryzacja.
– Zapewniono nas również, że dostaniemy nagrody, które wcześniej stanęły pod znakiem zapytania, ale czy to wniosło cokolwiek? – pyta mnie Barbara, asystent sędziego z Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi-Południe. – Podwyżka była niewielka, a ministerstwo teraz zasłania się tym manewrem, mówiąc: przecież coś już daliśmy! My absolutnie nie uważaliśmy, że to jest koniec rozmów z rządem, a oni mieli na ten temat zupełnie inne zdanie.
Barbarę (nie podaje nazwiska, ciągle obawia się reperkusji) spotykamy na demonstracji pracowników budżetówki w Łodzi. Do pracowników sądowych dołączyła na niej pomoc społeczna, muzealnicy i nauczyciele.
Ten gest solidarności dodał asystentom sędziów, sekretarzom sądowym i protokolantom nadziei.
– Pracowników sądów nie jest tak dużo, około dziesięciu tysięcy. Rząd zda sobie sprawę z tego, jaki jest problem z naszymi zarobkami dopiero wtedy, gdy będziemy upominać się o podwyżki wspólnie z innymi grupami zawodowymi, kilkakrotnie liczniejszymi – realnie ocenia sytuację Barbara. Przyznaje, że solidarność ze strony innych grup zawodowych może być szansą dla ruchu protestu w sądach. Ożywieniem bojowych nastrojów, które przygasają. – Na początku grudnia była fala zaangażowania, wtedy dużo osób przyłączyło się do związków. Ale dotychczasowe efekty już prawie półrocznych walk pracowniczych, lub raczej ich brak, zniechęcają ludzi do dalszej aktywności – mówi kobieta nie bez goryczy.
Z tym samym żalem w głosie opowiada o swojej wcześniejszej drodze zawodowej.
– Zanim pracowałam w sądzie, byłam nauczycielką. Bardzo lubiłam tę pracę, ale odeszłam ze szkoły przez niskie zarobki. Pracując na cały etat, otrzymywałam na rękę około 1800 złotych. W tej chwili, jako asystentka sędziego z dziesięcioletnim stażem, wcale nie mam więcej – opowiada.
Inni zdesperowani pracownicy, zrzeszeni w „Solidarności” Pracowników Sądownictwa, Forum Związków Zawodowych i organizacjach należących do OPZZ, zdecydowali się na jeszcze inną formę protestu.
Siódmego maja na Placu na Rozdrożu w Warszawie, na skwerku przed Ministerstwem Sprawiedliwości, stanęło kilka namiotów.
Jedną z „lokatorek” miasteczka jest przewodnicząca sądowej „Solidarności” Edyta Odyjas.
– Przeżyłam jako działaczka związkowa cztery takie miasteczka namiotowe i ponad dwudziestu ministrów. Mogę powiedzieć tyle: dotąd brakuje jakichkolwiek rozwiązań systemowych. Mundurowi oraz niektóre zawody medyczne otrzymały podwyżki, ich rozmowy z rządem doprowadziły do porozumienia. Nasze postulaty nie są natomiast wysłuchiwane. Jako „Solidarność” walczymy cały czas o 1150 złotych podwyżki brutto – przypomina.
Doświadczona działaczka stara się być optymistką. Nie wyklucza, że konsultacje i rozmowy w końcu coś dadzą. – Możliwe, że uda nam się wywalczyć mnożnikowy system wynagradzania, może jeszcze przed jesiennymi wyborami – oznajmia. Chce wierzyć, że pogarszająca się jakość działania wymiaru sprawiedliwości w końcu da komuś do myślenia. W końcu nie może być tak, że ministerialni urzędnicy nie wiedzą, jaka jest atmosfera pracy w sądach i prokuraturach.
Ale w powszechną mobilizację budżetówki Odyjas wątpi.
– Mundurowi się już nie ruszą, wywalczyli, co chcieli. A znaczna część innych działów budżetówki jest zmęczona przedłużającymi się walkami pracowniczymi. Najgorsze jest to, że właśnie teraz potrzebna by była taka siła i moc, która pozwoliłaby na szerokie akcje protestacyjne przed jesiennymi wyborami. Porozumienie byłoby czymś świetnym. Natomiast boję się, że ludzie teraz nie mają już takiej siły i werwy do sporów z rządem.