16 listopada 2024
trybunna-logo

Historia, propaganda, tematy zastępcze

(191219) — MOSCOW, Dec. 19, 2019 (Xinhua) — Russian President Vladimir Putin gestures at his annual press conference in Moscow, Russia, Dec. 19, 2019. (Xinhua/Evgeny Sinitsyn)

Doniesienia o historycznych wypowiedziach Władimira Putina, a potem o polskich i zagranicznych reakcjach na nie, przyjmowaliśmy różnie: trochę ze złością (bo doraźne gry historią nie mogą się podobać na lewicy, w niczyim wykonaniu), trochę z niedowierzaniem, a trochę z poczuciem, że tak się w końcu stać musiało. Małgorzata Kulbaczewska-Figat i Maciej Wiśniowski (strajk.eu) starają się ocenić, dlaczego stało się właśnie teraz i właśnie tak, i co to może oznaczać dla przyszłości polsko-rosyjskich relacji.
Czy mają one przyszłość na jakiejkolwiek, choćby kulturalnej i naukowej płaszczyźnie?

Gdy pod koniec listopada rozmawialiśmy z Borisem Kagarlickim, rosyjskim lewicowym opozycjonistą, nie mogliśmy nie zapytać o to, w jaki sposób jego zdaniem władze Rosji zamierzają przeciwdziałać narastającemu w społeczeństwie rozczarowaniu, któremu coraz bliżej do przerodzenia się w gniew. Zapytaliśmy: czy może być tak, że nie mając pomysłu i/lub możliwości uspokojenia społeczeństwa działaniami wewnątrz kraju Kreml spróbuje rozegrać na swoją korzyść jakiś konflikt zewnętrzny? Kagarlicki kręcił głową: to niemożliwe. Drugi Krym jest nie do pomyślenia, a interwencja Rosji na Bliskim Wschodzie dawno przestała grzać opinię publiczną. A jednak władze Rosji posłużyły się konfliktem, tyle tylko, że propagandowo-historycznym. Wiele wskazuje na to, że załatwiano w ten sposób równocześnie trzy sprawy: kierowano uwagę społeczeństwa na bezpieczne tory, przygotowywano je do orędzia silnego przywódcy, jakie zostało wygłoszone 15 stycznia, a zarazem puszczano oko do ściśle wytypowanych adresatów za granicą.
Technologię rozgrywania tematów zastępczych znamy z Polski aż za dobrze. Polityk czy inna osoba publiczna rzuca w przestrzeń celowo kontrowersyjną, często manipulatorską frazę, a potem przygląda się, jak inni reagują (dzięki mediom społecznościowym stało się to jeszcze łatwiejsze i bardziej masowe), przyklaskują, oburzają się, twórczo rozwijają jego myśl lub polemizują. Społeczeństwo ekscytuje się, nie mając już czasu ani przestrzeni do dyskusji na długofalowo poważniejsze, ale trudniejsze do ogarnięcia tematy. Nawet te, które wiążą się z jego bezpośrednimi doświadczeniami i najbardziej żywotnym interesem.
Bezpośrednim doświadczeniem coraz większej części rosyjskiego społeczeństwa są nierówności społeczne, rosnące systematycznie od upadku Związku Radzieckiego wraz z ostatecznym załamaniem się w Moskwie egalitarystycznego myślenia o gospodarce, jeszcze w 2008 r. uznane oficjalnie za jeden z kluczowych problemów państwa. Walkę z nierównościami oficjalnie wciągnięto wówczas na listę zadań do zrealizowania w ramach długofalowej strategii Federacji Rosyjskiej do 2020 r. Wymieniony rok właśnie się rozpoczął, a z założeń strategii wcielone w życie zostało może 30 proc. Z czystymi wskaźnikami nierówności wiąże się problem kolejny: systematyczny wzrost dysproporcji między metropoliami a prowincją, upadek już nie wsi, a miasteczek. Do tego dochodzi wdrożona wbrew woli społeczeństwa reforma emerytalna i zaczyna być jasne, dlaczego w publikacji Centrum Lewady sprzed kilku dni wskazano, że aż 66 proc. Rosjan chce poważnych zmian w elitach władzy, które ich zdaniem przestały służyć społeczeństwu. A jako że już starsze wskaźniki popularności rządu i prezydenta wypadały dla Putina i jego otoczenia bardzo źle, z punktu widzenia Kremla konieczne było przeciwdziałanie.
Najważniejszym elementem tego przeciwdziałania jest oczywiście orędzie z 15 stycznia i następująca po nim dymisja rządu. Jedno i drugie musiało być wcześniej starannie przygotowane: nie ma żadnej przypadkowości ani w odejściu Dmitrija Miedwiediewa, ani w zestawie obietnic socjalnych, jakie przedstawiono Rosjanom. Jednak bez odpowiedniego przygotowania i wymiana gabinetu, i zapowiedzi wzmocnienia polityki prorodzinnej oraz reformowania służby zdrowia mogłyby zostać odczytane jako wyraz słabości i ustępstw władzy. A tego nikt na Kremlu sobie nie życzy, więc przez ponad dwa tygodnie przed wystąpieniem Putina media wałkowały temat, który sprawdza się zawsze: II wojnę światową.
Wielka Wojna Ojczyźniana odgrywa w rosyjskiej świadomości rolę trudną do przecenienia. W świadomości, nie w propagandzie, gdyż do kultywowania pamięci o tym, jak Związek Radziecki pokonał nazizm i za cenę jakich ofiar mieszkańcom Rosji nie są potrzebne żadne odgórne zachęty (co nie znaczy, że władze nie dążą do utrzymania tej pamięci w najkorzystniejszym dla siebie wariancie – w ostatnich latach modne stało się np. akcentowanie roli Cerkwi we wspieraniu wysiłku zbrojnego). Prezentując się pod koniec grudnia jako ten, który broni wielkiej wspólnej historii przed fałszerzami z Zachodu, Władimir Putin po raz kolejny rozegrał archetyp silnego przywódcy. Jeśli Donald Trump sądzi, że w celu konsolidowania społeczeństwa może podpalić Bliski Wschód, to Putin uznał, że wystarczy mu – z konieczności – wejście w rolę obrońcy kraju w warstwie symbolicznej. Z takiej pozycji o wiele łatwiej i skuteczniej następnie występować z orędziem, które w gruncie rzeczy jest przyznaniem, że problemy społeczne kraju są bardzo poważne. Aby „odgórna rewolucja” czy chociaż jej namiastka się udała, władze muszą demonstrować, że wszystko nadal jest pod kontrolą.
Wcielenie się rosyjskiego prezydenta w rolę nauczyciela historii równocześnie spełniało określone zadania w międzynarodowych grach prowadzonych przez rosyjską dyplomację. I Polska, chociaż o niej było najwięcej mowy, nie była wcale głównym adresatem „lekcji”.
Putina, który potępia antysemityzm i stanowczo piętnuje nie tylko Hitlera, ale wszystkich współwinnych Holokaustu, usłyszeć mieli w Tel Awiwie. W ramach przygotowania do coraz bliższych obchodów rocznicy wyzwolenia obozu śmierci Auschwitz-Birkenau, ale też jako przygrywkę przed wielką fetą z okazji 75. rocznicy zwycięstwa nad nazistowskimi Niemcami 9 maja 2020 r. Obecność szefa izraelskiego rządu – ktokolwiek nim w maju będzie – jest na tych uroczystościach potrzebna choćby ze względów prestiżowych: brak, zbyt mała liczba lub zbyt niska ranga zagranicznych gości z tzw. liczących się krajów byłby dyplomatyczną klęską Rosji. W „nieokrągłych” latach 2018 i 2019 obecność pojedynczych zaledwie zagranicznych prezydentów i premierów dawała się od biedy wytłumaczyć mało symboliczną datą właśnie. W 2020 r. będzie katastrofą. Ale dobre stosunku z Izraelem są Rosji potrzebne także dlatego, że nie da się skutecznie podważać amerykańskiej dominacji na Bliskim Wschodzie, ba, nawet umocnić się na przyczółku w samej tylko Syrii, jeśli władze Izraela nie są gotowe na to przystać i nie przeszkadzać. To już nie te czasy, gdy Związek Radziecki miał w regionie potężne aktywa w postaci wspieranych przez siebie masowych ruchów socjalistycznych w świecie arabskim. Obecnie nawet współpraca rosyjsko-irańska na Bliskim Wschodzie nie jest żelazna. Trudno mówić o tym, by interesy obu państw były na dłuższą metę zgodne, a w sprawach przyszłości Syrii Putinowi łatwiej przychodziło dogadać się nawet z tureckim prezydentem Erdoganem.
Równocześnie na Zachodzie poważne siły lewicowe, jak brytyjska Partia Pracy czy Nieuległa Francja, mniej lub bardziej odważnie wypowiadają się na temat izraelskiej polityki apartheidu, a Izrael przeciwdziała, przyklejając im (z pomocą przychylnych mediów i organizacji) łatkę antysemitów, celowo myląc to pojęcie z antysyjonizmem. Czy rosyjski rząd sądzi, że jeśli sam zacznie najgłośniej piętnować antysemityzm, choćby ten sprzed 80 lat, to utrwali swoją przyjaźń z Tel Awiwem? Jeśli tak, to efekty, jeśli sądzić po najpoważniejszych izraelskich mediach, nie są oszałamiające: główne dzienniki w bliskowschodnim państwie owszem poinformowały o „polsko-rosyjskiej kłótni o historię”, ale poprzestały na jej zwykłym zreferowaniu, czasem z krótkim tłem dot. złych stosunków polsko-rosyjskich, czasem z uwagą, że faktycznie wielu Polaków ma na sumieniu mordy na żydowskich sąsiadach. Szczególnego zachwytu nad wystąpieniem Putina brak.
Echa historycznych pouczeń rosyjskiego prezydenta miały dotrzeć również do Brukseli. Społeczeństwo rosyjskie miało zobaczyć, jak przywódca daje mocną odpowiedź na rezolucję Europarlamentu, w której zrównano „dwa totalitaryzmy” jako winowajców II wojny światowej. Równocześnie Moskwa nie może wszak nie wiedzieć, że jej rola w pokonaniu nazizmu jest w zachodniej świadomości minimalizowana od lat, i to skutecznie. To „zasługa” nie tylko polityki historycznej, bo tę w duchu zażartego antykomunizmu i wypierania wybranych kart własnych dziejów prowadzą głównie państwa Europy Wschodniej, ale i chwytliwej popkultury, zwłaszcza niezliczonych filmów gloryfikujących US Army. Wiele mówi zestawienie sondaży opinii publicznej we Francji: jeśli w maju 1945 r. 57 proc. ankietowanych wskazywała ZSRR jako główną siłę, jaka przyczyniła się do zwycięstwa, to już w kolejnym pokoleniu, w r. 1994 niemal połowa Francuzów była zdania, że pokonanie Hitlera to w pierwszej kolejności dzieło Amerykanów. Tendencja jest stabilna, gdyż w 2015 r. w odpowiedziach na to pytanie 54 proc. wskazań zebrały Stany Zjednoczone. 23 proc. doceniło Związek Radziecki. Fakt, że na radzieckie pomniki w Berlinie czy Wiedniu nikt jak na razie zamachnąć się nie zamierza, to marne pocieszenie: ewolucja polityki pamięci, której wyrazem jest wspomniana rezolucja, jest w oczach Moskwy więcej niż niekorzystna.
Rosyjscy specjaliści od polityki historycznej doszli zatem do wniosku, że najlepszą obroną będzie atak, i to radykalny: jeśli zjazd deputowanych ludowych ZSRR w 1989 r. potępił tajny protokół paktu Ribbentrop-Mołotow i takiej interpretacji trzymano się również w latach 90., to stopniowo upowszechniło się podejście sprowadzające się do hasła „o swoich tylko dobrze”. W maju 2015 r. Putin mówił już o pakcie jako dokumencie żywotnym dla bezpieczeństwa ZSRR, a 80. rocznicy podpisania niemiecko-radzieckiego porozumienia towarzyszyła już wystawa, na której był on niemalże szczytowym osiągnięciem dyplomacji radzieckiej. Rzeczniczka prasowa ministerstwa spraw zagranicznych Rosji tłumaczyła przy okazji na Twitterze, że dzięki układowi Moskwa zyskała korzystniejsze granice i dodatkowy czas na obronę stolicy po nieuchronnym ataku ze strony III Rzeszy (reakcje rosyjskich internautów były, co znamienne, dość podzielone). Dodatkowo przypomniano „wzorowym europejskim demokracjom”, że same z entuzjazmem przyklasnęły w Monachium rozbiorowi Czechosłowacji (też demokratycznej!), byle skierować uwagę Hitlera na tę gorszą, wschodnią Europę; i tyle w temacie ich legitymacji do wytykania komukolwiek, że podpisał z III Rzeszą jakieś porozumienia.
Tyle, że na dłuższą metę Putin tej Francji czy Wielkiej Brytanii jednak potrzebuje – zwłaszcza prezydent Francji, który traci wiarę w NATO, ma swoje ambicje i gościł u siebie historyczne spotkanie prezydentów Rosji i Ukrainy może być postrzegany jako potencjalnie interesujący partner do rozmowy. Rosyjski przywódca nie zamierzał zatem przesadzić z krytyką zachodnich demokracji, zwłaszcza że – wracamy do początku – był inny sposób, by równocześnie wyprodukować temat zastępczy, odbić zarzuty z Brukseli i puścić oko do Tel Awiwu. Tym sposobem było właśnie postawienie pod pręgierzem Polski, co jest zresztą zabiegiem stosowanym nie od wczoraj. W przychylnych rządowi programach telewizyjnych regularnie chłopcami do bicia i antypatycznymi figurami byli właśnie nasi rodacy, ostentacyjnie ucieleśniający stereotyp „dumnego Polaka”, rzucający tekstami obraźliwymi dla rosyjskich odbiorców. Temat zastępczy wybrany był starannie. Rosyjska opinia publiczna, a przynajmniej jej część, nie mogła nie przyjąć z satysfakcją tego, jak Putin w końcu „doprowadza do porządku” wschodnioeuropejski kraj, gdzie w przestrzeni medialnej normą stały się wszelkiego rodzaju obelgi, złośliwości i oskarżenia pod adresem Moskwy. Ich przeglądu dokonuje w tekście poniżej red. Maciej Wiśniowski.
Co może na to wszystko powiedzieć człowiek o lewicowej wrażliwości? Przede wszystkim wyrazić najgłębsze ubolewanie nad tym, że II wojna światowa, która powinna być dla wszystkich wielką i gorzką lekcją, stała się przedmiotem doraźnych rozgrywek. I Rosja, i kraje Europy Wschodniej, i Unia Europejska, i Stany Zjednoczone, i Izrael zamiast wspólnie czcić poległych i zamordowanych, przerzucają się „interpretacjami”, w których jedna wybrana strona czyni wszystko od początku do końca dobrze, na żadnym etapie się nie myli ani tym bardziej nie popełnia zbrodni. To zaś, komu zbrodnie zarzuca, zależy od bieżącej konfiguracji w polityce międzynarodowej i doraźnych potrzeb wewnątrz kraju.
Uczciwi historycy, którzy są we wszystkich tych krajach, wiedzą najlepiej, że to nonsens. Oni rozumieją, że do wybuchu II wojny światowej nierozwiązane po poprzednim globalnym konflikcie z lat 1914-1918 sprzeczności między mocarstwami; już postanowienia konferencji wersalskiej niosły w sobie zarzewie nowych napięć i konfrontacji. Zdają sobie sprawę ze złowieszczej roli wielkiego kapitału, który sprzyjał wyniesieniu do władzy agresywnych nacjonalistów i faszystów, byle tylko nie zwyciężyła nadzieja na bardziej sprawiedliwy świat reprezentowana przez partie socjalistyczne i komunistyczne. Wobec faktu, że potencjał tych ostatnich został zmarnowany przez fatalne decyzje Kominternu i to, że stalinowski Związek Radziecki realnie sprzyjał zagranicznym ruchom lewicowym tylko wtedy, gdy widział w tym własny, wąsko pojęty interes – powstał idealny grunt dla głównego agresora: niemieckiego faszyzmu. Nacjonalistyczne lub idące w tym kierunku dyktatury w Europie Wschodniej mogły patrzeć nań z różną dozą inspiracji czy podziwu, nie one jednak, przy całym swoim antypatycznym (i antysemickim) obliczu tę wojnę rozpętały. Czy ktokolwiek z polityków potrzebuje takiej historii? Okazuje się, że nie. Czy zamierza oddać historię historykom? Też nie. I to jest powód do najgłębszego niepokoju.

Małgorzata Kulbaczewska Figat


Ostatnie wypowiedzi Putina wprawiły cały bez wyjątku polski mainstream w dygot. Mam złą wiadomość: to dopiero początek.
Polska właśnie płaci za 30 lat nieustannej, nieracjonalnej rusofobii. Przez ten czas nie było złego słowa, wyzwiska, obelgi czy wreszcie nieskrywanej pogardy, której oszczędzono by nie tylko władzom sąsiedniego kraju, ale jego mieszkańcom. Wszystko to mówiono najpierw ciszej, potem, kiedy okazało się, że nikt na to nie zwraca uwagi, głośniej, zwalniając wszelkie hamulce nie to, że dobrych obyczajów, ale po prostu elementarnej przyzwoitości. I teraz nagle zaskoczenie: Rosja zareagowała!
Ale to nie jest tak, że Putin obudził się pewnego dnia rano i przy goleniu wpadła mu do głowy myśl, że trzeba Polsce dać po łapach. W polityce rosyjskiej na takim szczeblu przypadków nie ma. Moment został wybrany starannie. Jego szerokie uwarunkowania opisuje doskonale Małgorzata Kulbaczewska-Figat w swoim artykule powyżej.
Niezależnie od przyczyn rosyjskiego uderzenia w Polskę, Putin był rozkosznie pewien, że jego słowa trafią na podatny grunt. Rosjanie od dawna wiedzieli, że Rosja dla Polski jest wrogiem numer jeden. Stąd więc reakcja. A że właśnie taka… cóż, nie uważałaś jak robisz, rób jak uważasz, powiedział ojciec synowi, który przybiegł z wiadomością, że dziewczyna jest w niezaplanowanej ciąży. Polskie elity latami pracowały na fatalny stan polsko-rosyjskich stosunków.


„Celem najważniejszym [zmian w efekcie robotniczego zrywu „Solidarności” – przyp. MW] jest odepchnięcie Rosji raz na zawsze od Europy”.
„Rosja, nawet demokratyczna, a nawet przede wszystkim demokratyczna, będzie dla nas zbyt potężna, abyśmy mogli sobie pozwolić na bezpośrednie z nią sąsiadowanie (…) Dlatego nie możemy dopuścić, aby w jakiejkolwiek formie powstała Federacja Rosyjska”.
„Warunkami normalizacji stosunków z Rosją: powrót do granicy ryskiej (następnie przekazanie Wilna i Lwowa Litwie i Ukrainie, Rosja z ustrojem wynegocjowanym z udziałem Polaków, żołnierze radzieccy polegli na terytorium Polski uznani za najeźdźców, przyłączenie do Polski Kaliningradu, wreszcie wyegzekwowanie od Rosji wysokich odszkodowań za okupację. Przed Rosja bowiem nie ma ucieczki, trzeba ją pokonać”.
Wszystkie te myśli, wnioski i oczekiwania wobec Rosji ze strony całej Polski i wszystkich Polaków, jak uzurpują sobie ich autorzy, zostały przedstawione w antologii „Na przekór geopolityce. Europa Środkowo-Wschodnia w myśli politycznej polskiej opozycji demokratycznej 1976-1989”. Ani to myśli, ani polityczne, ale mniejsza o to.
Warto sobie jednak uzmysłowić, że autorzy powyższych słów w 1989 roku stali się elitą tego państwa i od tego czasu to ich poglądy kształtują polsko-rosyjskie relacje. I nie ma co się pocieszać, że minęły lata od czasu, kiedy te opinie zostały wypowiedziane lub napisane. Ależ nie, nabrały aktualności i wagi całkiem współcześnie – zebrano je i opublikowano w 2014 roku przez Kancelarię Prezydenta RP. I żeby już nikt nie miał żadnych wątpliwości co do tego, czy najwyższe władze państwa polskiego odnoszą się do nich poważnie, została ona poprzedzona autopromocją-wstępem ówcześnie urzędującego prezydenta, Bronisława Komorowskiego. Ciekawe, czy pomysłodawcy wydania tej pozycji w 2014 roku naprawdę uważali, że tej książki nikt nie przeczyta w Moskwie? Że nikt jej nie zauważy? Że nie wyciągnie wniosków?
W gruncie rzeczy cała, z niewielkimi wyjątkami, polska scena polityczna, choć śmiertelnie pokłócona, kiedy mowa o Rosji, łączy się w tej samej narracji. Media, czy liberalne, czy skrajnie prawicowe, w swym stosunku do Rosji są zadziwiająco zgodne. Tego, jak bardzo zasłużona w skrajnej rusofobii jest „Gazeta Wyborcza” nie trzeba jakoś specjalnie udowadniać. Wystarczy ją po prostu czytać. Korespondencje Wacława Radziwinowicza przejdą z pewnością do annałów skrajnie stronniczej narracji. Kiedyś jeden z polskich korespondentów zagranicznych powiedział mi, że nie sposób być korespondentem w obcym kraju nie lubiąc, lub choćby nie szanując jego narodu. Radziwinowicz udowodnił, że można. Jest jeszcze mnóstwo dziennikarzy, których nie krępują ani wymogi obiektywizmu, ani prawdy, ani wreszcie znajomości języka, a których relacje z Rosji przypominają lekturę tanich horrorów, są byli i obecni korespondenci wszelkich mediów, komentatorzy i „eksperci”, których poziom nie tyle niechęci do Rosji, ale po prostu niewiedzy, wywołuje w najlepszym wypadku zażenowanie. To ich staranna, mrówcza praca tworzenia atmosfery zagrożenia, obcości, pogardy i wstrętu stworzyła fundamenty polskiej rusofobii, której jednym z najważniejszych elementów składowych jest pozbawienie Rosjan cech ludzkich. To znany chwyt, pozwalający na zastosowanie wobec odczłowieczonego obiektu takich form oddziaływania, które w przypadku jednostek ludzkiego gatunku wywoływałyby opory. W naszej przestrzeni medialnej wciąż skutecznie stosowany. Do historii polskich mediów przejdą też relacje i komentarze z tragedii, które wszystkich Rosjan, niezależnie od ich poglądów, jednoczyły w autentycznym bólu. Tak było po ataku terrorystycznym na szkołę w Biesłanie, tragedii „Kurska”, ataku terrorystycznym na teatr na Dubrowce. Reakcje polskich mediów były haniebne i okrutne, z trudem skrywające satysfakcję, że Rosji i Rosjanom zdarzyło się nieszczęście. I nie jest specjalnym usprawiedliwieniem dziennikarzy, że taka podła narracja była też udziałem oficjalnych przedstawicieli Polski. Wtedy nawet Amerykanie potrafili zdobyć się na gesty solidarności i współczucia. Tylko nie Polska. Dziś zresztą niewiele się zmieniło.
„Wolę narodowca od KGB-owca. Wolę nawet polskiego rasistę, niż czekistę. Do wszystkich naszych spraw będziemy mogli wrócić, kiedy wrócimy do normalnych zachodnich standardów państwa prawa, które pozwolą być we wspólnocie zachodniej, a nie we wschodniej” To Jacek Żakowski.
„Jeżeli uważasz, że na tych nagraniach nic nadzwyczajnego nie ma, to znaczy, że nie musisz jechać na Wschód. Już tam jesteś i masz go w sobie” To Tomasz Lis, w ubiegłym roku.
Takich cytatów można zebrać bez trudu dziesiątki, jeśli nie setki. Mówiąc „Wschód”, sławni dziennikarze przecież nie mają na myśli Chin, ani Japonii. Te w istocie rasistowskie wypowiedzi opisują Rosję i tylko ją. To prawda, kiedy zarzucić im antyrosyjską nienawiść, jak jeden mąż zaprzeczą. Będą mówić o sympatii do „zwykłego Rosjanina”, o tym, że kochają rosyjską kulturę, nawet rzucą kilka nazwisk. W istocie jednak ich obraz „zwykłego Rosjanina” to nieogolony, lekko pijany „mużyk” grający na bałałajce czy harmoszce, koniecznie w kufajce i walonkach. Rosjanie mogą wszystko, pod jednym wszakże warunkiem: muszą być od nas gorsi.
Na koniec jeszcze słowa nie byle kogo, bo Andrzeja Talagi, byłego zastępcy naczelnego „Rzeczpospolitej” i wiceprezes Warsaw Enterprise Institute, prawicowego think tanku, który namawia do odcięcia państw Partnerstwa Wschodnie (czyli również Polski) od rosyjskich kanałów telewizyjnych, książek, czasopism, stron internetowych, ponieważ „sączą one rosyjską wrażliwość, rosyjski punkt widzenia”. Czyli zakazać Puszkina, Gogola, radzieckich filmów i spektakli, bez których nie ma europejskiej kultury. Takie samo barbarzyństwo jak niszczenie pomników ku czci poległych radzieckich żołnierzy i oficerów, w towarzystwie słów okropnych i podłych. Takich rzeczy Rosjanie nie zapominają.
Rosyjskiego ataku można było oczekiwać również na podstawie innych sygnałów. Polska od lat w rosyjskich mediach pełniła rolę chłopca do bicia. Do politycznych talk-show o wielkiej oglądalności regularnie zapraszano polskich „publicystów” – Jakuba Korejbę i Tomasza Maciejczuka. Obaj na zamówienie i prawdopodobnie za wysokie wynagrodzenie odgrywali role ludzi, których wypowiedzi budziły głęboki sprzeciw widzów. Niektóre z ich słów głęboko obrażały uczucia zwykłych Rosjan. W gruncie rzeczy jednak nieważne, kim są Korejba i Maciejczuk i co konkretnie mówili. Ważniejsze jest to, że ktoś w rosyjskiej centralnej telewizji państwowej podjął decyzję, by nasi rodacy byli symbolami wrogiego, prowokacyjnego Zachodu. To nie był przypadek, w rosyjskiej machinie propagandowej przypadków też nie ma. Podsumowaniem był talk-show „Wieczór z Władimirem Sołowjowem”, jeden z najchętniej oglądanych przez mniej wyrobionych widzów programów tego typu. Poświęcony Polsce. Charakterystyczne: nie zaproszono ani jednego Polaka, a dyskutanci przerzucali się co najmniej kontrowersyjnymi zdaniami na temat Polski. Od „polska państwowość powstała w 1918 roku”, wygłoszona przez słabo rozgarniętego posła partii komunistycznej, do niezgodnych z prawdą twierdzeń obywatela Izraela, byłego szefa służby specjalnej „Nativ” Jakowa Kedmi, że antysemityzm był w Polsce przed wojną tak silny, że w Armii Krajowej nie służył ani jeden Żyd. Ten seans nienawiści mógłby też komuś dać do myślenia. Ale nie dał.
Polska straciła w ciągu lat swojej nowej niepodległości cały kapitał szacunku do jej historii (w tym wspólnej walki z nazizmem), kultury i ludzi ze strony Rosji. Kiedyś kultura polska była dla wielu wykształconych Rosjan przedmiotem swoistej fascynacji, nieodłącznym segmentem kultury europejskiej, a zarazem czymś bliskim. Dzisiaj bardzo niewielu zna polskie filmy, książki, spektakle.
Polsko-rosyjska Grupa ds. Trudnych przestała działać właśnie wtedy, kiedy zaczęło być naprawdę trudno. Chętnych do podjęcia oficjalnego dialogu brak.
Ostatnie słowa prezydenta Rosji, choć ostre i w wielu aspektach niesprawiedliwe nie budzą we mnie aż takiego niepokoju. Jasne, wolę Putina i jego sądy z 2009 roku, kiedy napisał: „bez żadnych wątpliwości można z pełnym uzasadnieniem potępić pakt Mołotow-Ribbentrop zawarty w sierpniu 1939 roku. (…) Dziś rozumiemy, że każda forma zmowy z reżimem nazistowskim była nie do przyjęcia z moralnego punktu widzenia i nie posiadała żadnych perspektyw na realizację. które w tej całej sytuacji można uznać za korzystne”. Dzisiaj mówi inaczej, ale jego słowa tylko dowodzą, że są elementem większej politycznej gry.
Głęboko niepokojące jest jednak to, że wszelkiej maści rosyjscy pseudohistorycy, politolodzy i usłużni dziennikarze chcą za wszelka cenę przypodobać się swojej władzy i wypowiadają mnóstwo nieprawdziwych i głęboko krzywdzących Polskę słów, czynią z niej wspólnika nazistów, współarchitekta najstraszniejszych zbrodni. Pompują przestrzeń medialną nieskrywaną wrogością do Polski, rozpalając ogień, który trudno będzie ugasić.
Putin uderzył nas w najtrudniejsze do obrony miejsce i w najgorszym dla nas momencie. Trudno bowiem zaprzeczać istnieniu antysemityzmu w Polsce przed wojną, w jej trakcie i obecnie. W tej sprawie bronić nas trudno. Chętni do ripostowania Putinowi pojawili się na arenie międzynarodowej dopiero wtedy, gdy na Twitterze obśmiano amerykańską ambasador w Warszawie, gdy odpowiedziała na wypowiedzi rosyjskiego prezydenta. Cóż, jesteśmy sami, to wynik wieloletnich starań obecnej ekipy rządzącej. Analogie z 1939 roku są dość oczywiste. Co robić zatem? Rozmawiać. Myśleć o własnych interesach, rozumieć cudze. Szukać porozumienia a nie wojny, która przegramy zawsze, niezależnie od jej końcowego wyniku. Myśleć. To ostatnie może być najtrudniejszym wyzwaniem.
Jest oczywiście jedna korzyść z tej całej sytuacji: od momentu wypowiedzi Putina, której jednym z istotnych elementów jest polski antysemityzm, można mieć nadzieję, że skończyła się bliska i pełna wzajemnych duserów współpraca niektórych rosyjskich mediów z przedstawicielami skrajnej, antysemickiej i faszyzującej prawicy polskiej. To, co uczynił w ciągu ostatnich lat „Sputnik Polska” w tej dziedzinie jest czymś niepojętym. Promowanie i nagłaśnianie takich ludzi, jak Grzegorz Braun czy szef polskiej Falangi Bartosz Bekier, przeprowadzanie z nimi wywiadów i traktowanie jako wiarygodnych źródeł opisu polskiej rzeczywistości to zwykła kompromitacja. Jeśli Rosja chce wypadać wiarygodnie jako wróg antysemityzmu, czas z tym skończyć. Ale czy tak będzie?

Maciej Wiśniowski

Poprzedni

Wdzięczność imperium

Następny

Będzie pokój, czy nie?

Zostaw komentarz