W sobotę o godzinie 20.30 zmarł nasz kolega i wieloletni współpracownik – Grzegorz Waliński. W redakcji „Trybuny” pracował na bardzo wielu i bardzo różnych stanowiskach, od szefa działu zagranicznego, przez p.o redaktora naczelnego, do sekretarza redakcji.
Przyjaźniliśmy się, więc to akurat ja przekazuję Wam tę smutną wiadomość. Wiadomość, z którą wciąż nie mogę się pogodzić.
Mógłbym napisać to w formie oficjalnej, że był wybitnym afrykanistą, ambasadorem w Nigerii, że studiował w Warszawie, Paryżu, a nawet zahaczył o Londyn, że pracował w UNESCO, w Brukseli, w Polskim Radiu, Państwowej Akademii Nauk, by trafić w końcu do Dziennika Trybuna.
To wszystko znajdziecie jednak w Wikipedii. Napiszę Wam pokrótce o Grzegorzu jakiego nie znaliście.
Opiszę to, czego w Internecie i żadnych oficjalnych publikacjach nie znajdziecie. Nigdzie nie przeczytacie, że w młodości, podczas studenckiej bójki w jednym z londyńskich pubów rozbił nos obecnemu premierowi Wielkiej Brytanii Borisowi Johnsonowi. Gdy Johnson stanął na czele brytyjskiego rządu, Grzegorz wysłał mu kurtuazyjne gratulacje. Nie liczył na jakąś reakcję. Pamiętam jego zdziwienie, gdy ten mu odpisał wspominając ów incydent. Nie dowiecie się, że gdy w 2008 roku odwołano go ze stanowiska ambasadora, po zdaniu placówki, wrócił do Afryki i samotnie przejechał samochodem cały kontynent. Podróż trwała trzy miesiące.
Był okres, że pomieszkiwałem u niego, gdy jakieś sprawy czy obowiązki wzywały mnie do Warszawy.
Odstąpił mi jeden z dwóch pokoi wynajętego w Nowym Dworze Mazowieckim niewielkiego mieszkania.
Każdego dnia, kiedy wracałem, nawet jeśli ledwo żyłem i marzyłem, by jak najszybciej pójść „do siebie” i położyć spać, to wcześniej ucinaliśmy sobie kuchenną rozmowę. Niemal zawsze opowiadał o swojej największej miłości, czyli Afryce.
Bywał i na szczycie i z niego spadał. Dyplomata, historyk, dziennikarz, afrykanista – a bywało też, że składał swoje CV w miejscowych marketach. Nigdy nie potrafił wykorzystać zdobytych przez lata znajomości.
A miał je wszędzie. Na całym świecie, w najwyższych kręgach światowej dyplomacji.
Dwudziestego pierwszego grudnia wylecieliśmy razem do Republiki Środkowoafrykańskiej. Mieliśmy obserwować przebieg wyborów w tym wciąż ogarniętym wojną kraju. Po trzech tygodniach, gdy skończył nam się mandat musieliśmy wracać. Z wieloma przygodami i po wielu perturbacjach, które opiszę w piątkowym felietonie z cyklu „Księga wyjścia”, dotarliśmy do Warszawy.
Na Dworcu Centralnym powiedzieliśmy sobie „cześć” i poszedł. Ja zostałem czając na pociąg. Od tamtej pory kombinowaliśmy jak ponownie tam wyjechać.
Nikt nie przypuszczał, że wcześniej Afryka upomni się o niego. Przyczyną śmierci była malaria. Nie wiadomo jeszcze, czy powikłania po poprzednich pobytach, czy pechowe użądlenie podczas ostatniego wyjazdu.
Ciebie Afryka zaraziła malarią, Ty zaraziłeś mnie Afryką. Żegnaj
Piotr Jastrzębski
I cała redakcja „Trybuny”