Franek lewak
Prawnik Witold Jurasz komentuje ostatnie poczynania głowy kościoła:
Watykan ogłosił decyzję papieża Franciszka, zmieniającą jeden z artykułów Katechizmu Kościoła Katolickiego tak, że obecnie Kościół jednoznacznie i bez wyjątków wyklucza stosowanie kary śmierci.
Po przejrzeniu kilkunastu wpisów znanych publicystów, komentatorów a nawet polityków polskiej „prawicy” na ten temat z rozbawieniem odnotowuję, że najbardziej niezadowoleni z tej zmiany są ci, który są równocześnie zażartymi „obrońcami życia”. Nie mniej komiczne jest też to, że krytyka papieża jest wprost proporcjonalna do ilości wpisów o tradycji, Kościele, Bogu oraz ilości zdjęć i grafik nawiązujących do religii na profilu. Zawsze myślałem, że w Kościele nie ma wyboru i nie można danego punktu Katechizmu akceptować, a innego już nie. Do tej pory konserwatyści atakowali tzw. „Kościół Otwarty” za takie rzekomo wybiórcze podejście. Zabawne, że teraz strona konserwatywna robi dokładnie to samo.
Do tej pory wiedziałem, że Polska jest w oczach intelektualnie ciekawych (w angielskim sensie słowa „interesting”, które jest delikatną formą zasugerowania szaleństwa) publicystów i polityków ostatnią redutą obrony Europy, ale zaraz okaże się, że jesteśmy też depozytariuszami prawdziwej wiary. Watykanem zaś rządzą masoni, liberałowie i gender, a papież Franciszek to lewak (i tylko intelektualnie ciekawa pani z teatru w Poznaniu uważa, że prawak).
Kiedyś bym się nadmiarem paranoików martwił, ale nie widząc żadnych szans na terapię myślę, że to dobrze, że szaleńcy przestali się ukrywać. Im szybciej nasza psychoprawica stanie się sektą tym szybciej powstanie w Polsce solidna europejska prawica w stylu CDU albo brytyjskich konserwatystów (które to partie rzecz jasna w oczach psychoprawicy żadną prawicą nie są).
I tylko jedno mnie martwi. Na lewicy w sondażach co prawda dominują na nowo nasi rodzimi „genosse der Bosse”, ale dziecięca choroba lewicowości wśród młodej lewicy ma jednak ostry przebieg, więc grozi nam, że pewnego dnia możemy wpaść z deszczu pod rynnę.
Dobra zmiana w PKP
Publicysta Piotr Zaremba dzieli się kilkoma kolejowymi refleksjami…
Jeżdżę teraz często po Polsce pociągami. Ten scenariusz powtarza się: na dworcu głównie komunikaty o spóźnieniach, a ja wśród tłumu na peronie albo wgapiam się w tablicę, albo wypatruję pociągu. Komunikat słyszalny nie zawsze, atmosfera loterii, przy czym efekt ostateczny coraz częściej jest ten sam: półgodzinne, godzinne, półtoragodzinne spóźnienie.
Poczucie straty czasy, ale też dla ludzi często jeżdżących odpowiedni tryb życia. Nie można wyruszyć na styk, o ile jedziemy na godzinę, więc zapasy czasowe, jakie trzeba uwzględnić są często wielogodzinne. Czy to sprzyja społecznej mobilności? Czy miasta oddalają się od siebie zamiast zbliżać? Pomijam już linie dotknięte remontami (Poznań, Lublin). Między Warszawą i Krakowem nic się nie dzieje. A jednak dzieje się prawie zawsze. I nie ma winnego, choć operatorem całości jest zdaje się PKP, więc i „zerwane trakcje” ją obciążają. Personel z którym się stykamy odpowiedzialny nigdy nie jest, ludzie na stacji też nie. Borykamy się z odczłowieczoną, zawsze niewinną machiną. Symbolizuje ją głos zapowiadaczki lub kierownika pociągu wyrażający żal z ostentacyjną obojętnością.
Podobno we Włoszech zasługą Mussoliniego było to , że za jego rządów pociągi zaczęły jeździć punktualnie. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale tak sobie myślę, że rozstrzelanie pierwszego kierownika pociągu, podziałałoby. Oczywiście to żart. Ba, jestem zwolennikiem wolności z tym koszmarem nawet.
Ale w teorii dobra zmiana jest jednocześnie centralistyczna i prospołeczna. Tymczasem z koleją jest tak samo, albo i nieco gorzej jak było. Ludzie zdaje się nie uważają problemu spóźniających się pociągów za konsekwencję polityki, poza może najbardziej fanatycznymi przeciwnikami aktualnej władzy. Więc mnie zapewne przytakną największe pisofoby. Wcześniej byłem gotów drzeć pasy z ministrów z PO, Inni stali na peronach ze smętnymi minami. To jak deszcz po słonecznym dniu.