Nieważne, kto rządzi. Nie ma znaczenia, kto jest premierem, a kto prezydentem. I tak w końcu zawsze wygrywają ONI. Banki!
Ilu frankowiczów zagłosowało na Andrzeja Dudę – nie wiemy. Ale na pewno wielu, bo dla „nabitych we franki” nie było ważne, kto skąd przychodzi: z PO, z PiS-u, czy z pospolitego ruszenia Kukiza. Kto zadeklarował, że pomoże frankowiczom, mógł liczyć co najmniej na milion głosów. Andrzej Duda w kampanii prezydenckiej mówił tak: „Deklaruję, że – jeśli zostanę prezydentem – w pierwszych 3 miesiącach urzędowania złożę w parlamencie projekt ustawy, która rozwiąże ten palący problem milionów Polaków, którzy znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji z winy banków i z powodu kompletnej bezczynności polskiego państwa”. W sobotę, 6 sierpnia, mija rok od zaprzysiężenia prezydenta Dudy. Przez ten rok kredytobiorcy spłacający kredyty niby-frankowe zapłacili bankom 12 horrendalnie drogich rat, a prezydent Duda zarobił w tym czasie ćwierć miliona złotych. Jak wywiązał się ze złożonej w kampanii wyborczej deklaracji? Nijak. Wszystkim frankowiczom pokazał „Kozakiewicza gest”.
Kapitulacja prezydenta Dudy
Pierwsza propozycja prezydenta Dudy, ze stycznia tego roku, przewidująca możliwość przewalutowania kredytu frankowego na złotowy po tak zwanym „kursie sprawiedliwym”, spotkała się z alergiczną reakcją banków. Bankowcy prześcigali się w szacunkach strat, jakie poniosą po uchwaleniu ustawy prezydenckiej – jedni mówili o 40 miliardach złotych, inni o 60 miliardach, a niektórzy twierdzili, że straty banków przekroczą 100 miliardów. Która kwota jest prawdziwa – nie wiemy? Bo oczywiście każdemu z prezesów banków zależało, by obraz był jak najczarniejszy. Szkoda, że żaden z liczących się komentatorów ekonomicznych nie spojrzał na te wyliczenia z innej strony. Jeśli wskutek przewalutowania kredytów na złotówki banki miałyby stracić kilkadziesiąt miliardów, to pozostawiając system kredytów frankowych bez zmian, frankowicze zapłacą bankom za zaciągnięte kredyty kilkadziesiąt miliardów więcej niż za kredyty w złotówkach. Tymczasem prezydent Duda najwyraźniej przejął się groźbami bankierów i wycofał się z własnej propozycji przewalutowania kredytów frankowych.
To, co przedstawili na wtorkowej konferencji prezydenccy ministrowie, wspierani przez nowego prezesa NBP Adama Glapińskiego, można skwitować jednym słowem: kapitulacja. Zaproponowano frankowiczom, że będą mogli otrzymać zwrot zapłaconego bankom spreadu. Spread, to opłata ponoszona przy przeliczaniu jednej waluty na drugą, w przypadku frankowiczów rat spłacanych w złotówkach na niby-franki kredytu. W ten sposób kredytobiorcy otrzymają zwrot kwot stanowiących pojedyncze procenty wartości zadłużenia. Jeśli kredytobiorca wziął 300 tysięcy złotych kredytu przy kursie 2,50 zł za franka, dzisiaj jest zadłużony na około pół miliona. Po zwrocie spreadu jego zadłużenie spadnie z 500 tysięcy do 485 tysięcy i nadal będzie niebotycznie większe od zaciągniętego kredytu. Mówiąc krótko: prezydent Duda zakpił sobie z frankowiczów. Im nie jest potrzebna jałmużna, tylko ustawa pozwalająca na rozprawienie się z „banksterami”.
To kapitulacja Dudy na całej linii. Jeśli ktoś ma wątpliwości, dla kogo obecna prezydencka ustawa frankowa będzie korzystna, niech spojrzy na ostatnie giełdowe notowania banków. Hossa! Wzrosty cen akcji banków nawet po kilkanaście procent w ciągu jednego dnia, szczególnie tych „umoczonych” w kredyty niby-frankowe. Stawką były miliardy złotych, stanowiące nienależny zysk banków spowodowany umocnieniem się kursu franka szwajcarskiego. Mogły być zabrane z kieszeni bankierów i oddane frankowiczom. Ale tak się nie stało. Prezydent Duda, tak jak wielu polityków przed nim, okazał się strażnikiem interesów instytucji finansowych. Frankowicze kolejny raz przegrali.
Pomagać, czy nie?
Nikt nie chce, abyśmy „zrzucali się” na frankowiczów i pomagali im w spłaceniu kredytów. Nie chcą tego również sami frankowicze. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to znaczy, że jest V kolumną, opłacaną przez bankierów, której celem jest skonfliktowanie frankowiczów z resztą społeczeństwa. Zresztą również od banków frankowicze nie oczekują „pomocy”. Żądają jedynie naprawienia szkód, będących skutkiem zaoferowania im produktu finansowego zwanego kredytem frankowym. Kredytobiorcy, najczęściej młodzi ludzie, szli do banku jako do instytucji zaufania publicznego (tak jest zapisane w polskim prawie: bank, to instytucja zaufania publicznego), a okazało się, że pożyczyli pieniądze jakby od mafii. Sytuacja, w której biorąc kredyt 300 tysięcy złotych, ma się do spłacenia 600 tysięcy złotych (plus oczywiście odsetki), w państwie prawa nie powinna nigdy się zdarzyć.
Czegóż więc oczekują frankowicze od państwa, jeśli nie pomocy z budżetu? Tylko jednego: uchwalenia przepisów, które pozwolą im na zdjęcie z szyi pętli zadłużenia spowodowanego wzrostem kursu franka szwajcarskiego. Rozwiązaniem byłyby przepisy zmuszające banki do przewalutowania kredytów frankowych w taki sposób, by z jednej strony frankowicze nie znaleźli się w lepszej sytuacji niż kredytobiorcy złotówkowi, a z drugiej strony, by przez kolejne lata mogli spłacać normalny kredyt w złotówkach. Jest oczywistym, że takie rozwiązanie byłoby kosztowne dla banków, ale trudno, banki muszą te koszty ponieść. Dzisiaj już nawet one nie ukrywają, że oferowanie w Polsce, w której zarabia się złotówki, kredytów liczonych we frankach szwajcarskich było błędem. A za błędy się płaci. Kiedyś Toyota wyprodukowała model samochodu z zacinającym się pedałem gazu. Gdy wada fabryczna wyszła na jaw, kilka milionów samochodów musiało pojechać do serwisu. Samą Toyotę naprawy kosztowały miliony dolarów, ale czy ktoś wyobraża sobie, żeby producent odmówił usunięcia wady fabrycznej lub kazał właścicielom aut płacić za naprawę? Tak zwany „kredyt frankowy” był takim wadliwym produktem bankowym i oczywistym jest, że to banki powinny „zrzucić się” na rozwiązanie problemu frankowiczów.
Tykająca bomba
Prezydent Duda, jak również rząd Prawa i Sprawiedliwości powiedzieli: pass. Frankowicze nie mogą liczyć na żadną realną pomoc ze strony rządzących. W poprzednich latach zawiedli się na rządzie PO-PSL, teraz na rządzie PiS. Co na to lewica? Co na to SLD? Niekiedy słychać głosy, że: „widziały gały, co brały” i niech ci, którzy kiedyś wzięli kredyty walutowe, dzisiaj ponoszą konsekwencje swoich błędów. Nawet uznając, że kredytobiorcy, w przeważającej części młodzi ludzie, popełnili życiowy błąd, biorąc na swoje barki wieloletni kredyt w obcej walucie – lewica nie może nie stanąć po ich stronie. Bo tak zwany „kredyt frankowy” dawno przestał być zwykłym produktem finansowym, stając się jednym z najważniejszych problemów społecznych współczesnej Polski. Dostrzegał to były prezes NBP Marek Belka, który już w roku 2014 mówił: „Kredyty walutowe, są jak społeczna tykająca bomba. (…) Nie możemy tak po prostu zostawić tego problemu na najbliższe 20 lat. (…) To nie jest problem, obok którego powinniśmy przejść obojętnie, bo będzie nam się to odbijać czkawką”. Prezes Belka nie wiedział jeszcze, że w styczniu 2015 roku kurs franka szwajcarskiego poszybuje do 4 złotych. Swoje słowa kierował do bankowców, ale z powodzeniem ich adresatem może być lewica.
Są przynajmniej trzy powody, dla których Sojuszu Lewicy Demokratycznej w swoim programie musi uwzględniać rozwiązanie problemu kredytów walutowych.
Ciężar ponad miarę
Lewica nie może nie reagować, widząc setki tysięcy polskich rodzin ponoszących przez lata ciężar ponad miarę, związany ze spłatą kredytu mieszkaniowego, pochłaniający lwią część zarobków. Tylko dlatego, że kiedyś dali się namówić wyszkolonemu sprzedawcy bankowemu na kredyt walutowy. Problem sam się nie rozwiąże, te kredyty będą spłacane nierzadko przez 40 lub 50 lat. Płacąc ostatnią ratę, dzisiejsi trzydziestolatkowie będą mieli 70, a może i 80 lat. Kto zgadnie, jaki będzie kurs franka szwajcarskiego w 2056 roku?
Współcześni niewolnicy
Kredytobiorcy frankowi to niemal przykład współczesnego niewolnictwa. Życie większości frankowiczów wyznacza harmonogram spłat rat kredytów. Tymczasem z jarzma banków nie mogą się wykupić nawet sprzedając nieruchomość, którą nabyli za kredyt. Jeśli parę lat temu, gdy frank kosztował dwa złote, wzięli 300 tysięcy kredytu na mieszkanie, dzisiaj ich dług przekracza pół miliona. Gdyby sprzedali mieszkanie i całą należność oddali bankowi, nadal będą mu winni 200 tysięcy złotych. Totalna paranoja!
OFE, polisolokaty, franki…
I najważniejszy argument. Polska kolejny raz stała się ofiarą zmasowanych akcji międzynarodowych korporacji finansowych, dla których liczą się tylko zyski. Na OFE skasowali miliony przyszłych emerytów na kilkanaście miliardów złotych. Na polisolokatach naciągnęli nas na 50 miliardów złotych, w tę pułapkę wpadło 4 miliony Polaków. W pułapce kredytów frankowych znalazło się – licząc całymi rodzinami – 1,5 do 2 milionów głównie młodych Polaków, winnych bankom 140 miliardów złotych. Jaki będzie następny „wynalazek” banków? Kto więc tu, do cholery, rządzi? Rząd, premier, prezydent? Czy banki?