16 listopada 2024
trybunna-logo

Czas próby

Upadek trójpodziału władzy w Polsce spolaryzował postawy wśród ludzi wydzierających sobie nawzajem sztandar lewicy. Część pędzi, by hurtem zasilić ostatki liberałów, kładących się Rejtanem przed PiS-owskim walcem. Część syci się widokiem śmiertelnych konwulsji III RP, nucąc pod nosem: “Lewacy, nic się nie stało”. Coś się kończy, coś się zaczyna.

 

A przynajmniej zacząć się powinno, jeżeli lewica nie zmarnuje ostatniej okazji, by uczciwie rozliczyć własne błędy, postawić sobie odważne cele i podjąć żmudną pracę, w której pewne są tylko krew, pot i łzy.

 

Pożegnanie z atrapą

Prawdą jest, że upada pozór. Niezawisłe sądy są fundamentem demokracji liberalnej, która sama w dużej mierze sprowadza się do “państwa prawa”. Założenie równości wobec prawa – równości formalnej – to fetysz pozorujący równość per se – mówienie o innym jej rodzaju budzi grozę i rodzi oskarżenia o podkopywanie demokracji. Sprawiedliwość spoczywa w rękach niezależnych ekspertów, których konstytucja mianuje personifikacjami prawa. Iluzoryczność tego układu wynika stąd, że tworzący go język dramatycznie rozmija się z rzeczywistością społeczną. Prawie całość nierówności i niesprawiedliwości kiełkuje, wzrasta i daje plon w materialnej bazie kapitalizmu, gdzie decyduje bezwzględna siła, o której w konstytucji nic nie wyczytamy. Nie ma ona nic wspólnego z abstrakcyjną agorą wyobrażoną w literze prawa, gdzie panuje pełna symetria stosunków międzyludzkich.

Ustrój nie jest ahistorycznym modelem. Jako sposób istnienia społeczeństwa jest procesem nieustannie szukającym granic pola, w którym przebiega. Proces ten, przechwycony w Polsce i skanalizowany przez PiS, rozsadza właśnie swoje ramy jako polityczną prowizorkę pozbawioną fundamentu – trwałej bazy społecznej. Pobojowisko, jakie po sobie zostawi, będzie wymownym zwieńczeniem 29 lat budowy “polskiej demokracji”.

Te trzy dekady są w istocie „Osiemnastym brumaire’a Ludwika Bonaparte” rozgrywającym się na zwolnionych obrotach. Złudzenia wolności, rozwiane przez żywioł, który same wytworzyły, zdradzone i spieniężone przez zachłanną burżuazję, oddają pole trywialnej dyktaturze. Oto logiczne zwieńczenie “wolności” jako przywileju najsilniejszych, najbogatszych i najbardziej bezwzględnych. “Wolna ręka rynku” nie potrzebuje już zużytych atrap równości – chce bezpiecznika w postaci zamordyzmu pozorującego porządek. Ktoś zostanie rzucony ludziom na pożarcie, ktoś złoży hołd Naczelnemu Wodzowi, wyłoni się nowa sprawiedliwość w oficjalnym brzmieniu. System bierze na przeczekanie.

 

Sami

Lewica nie ma powodu żywić nadziei, że ugra coś w nowym rozdaniu, łatwo dyskontując klęskę liberałów. Owszem, 30 lat trwania ich porządku było historią zaniku lewicy. Z pewnością nie odrodzi się ona jednak pod skrzydłami PiS. Wraz z okopywaniem się władzy na pozycjach autorytarnych jej “wrażliwość społeczna” ulegnie przytępieniu – neoliberalizm rządu Morawieckiego dobrze to unaocznia. Do tego rządowi będą się powoli kończyć powszechnie rozpoznawalne grupy, na które będzie mógł urządzać nagonki. Niewykluczone więc, że w końcu wypuści ogary na działaczy lewicy, okrzykniętych niebezpiecznymi radykałami, komunistami, terrorystami itd. Tym bardziej, jeśli lewica będzie starała się recenzować poczynania PiS na polu socjalnym. Upadł parawan „państwa prawa” – czeka nas trudny sprawdzian ideowości i wytrwałości. Łatwo już było i nic z tego nie wynikło.

Jedyny pozytyw dostrzegalny w obecnej sytuacji politycznej jest taki, że klęska projektu liberalnego, który poległ zarówno w “kryterium ulicznym”, jak i w sondażach, pozwoli części z nas na rozstanie się ze szkodliwymi złudzeniami. Podstawowym z nich jest pobożne życzenie, że jesteśmy w stanie realizować swoją agendę polityczną – nawet socjalną – mówiąc językiem liberałów, działając w ich stylu i mówiąc do społeczeństwa poprzez liberalne media.

W praktyce oznaczało to przeświadczenie, że politykę lepiej uprawiać w sposób kurtuazyjny: bez konfrontacyjnego języka, bez zbędnych emocji, bez agresji czy straszenia, z poszanowaniem wszelkich etykiet. Jeżeli “inna polityka jest możliwa”, to na pewno nie tak powinna wyglądać. Część społeczeństwa, która doświadcza strukturalnej kapitalistycznej opresji i obiektywnie najbardziej potrzebuje socjalistycznej lewicy, chce konfrontacji, a salonowe konwenanse uznaje za znak braku wiarygodności. Styl ma znaczenie. Dlatego na razie bardziej wierzą PiSowi, niż komukolwiek innemu. Jedyną konkurencją dla partii Kaczyńskiego może być populistyczny antykapitalizm, wyrażający się gniewem, krzykiem i groźbami zniszczenia przeciwnika. Lewica nieodróżnialna od „antyPiS-u” skazana jest na marginalizację. Los Partii Razem, która właśnie idzie w rozsypkę, jest tego najlepszym, choć daleko nie jedynym, przykładem.

 

Droga bez powrotu

Lepiej od polskich lewicowców zdają się to rozumieć sami liberałowie. Upadek ich dotychczasowej hegemonii wiąże się z rozpadem tradycyjnie koncyliacyjnej formuły, która określała tę formację polityczną. W obliczu zamachu ustrojowego ze strony PiS liderzy protestów sięgają po metody charakterystyczne dla protestów grup społecznych, które przez liberałów były dotąd wykpiwane lub uznawane za niebezpieczne. Teraz „obrońcy demokracji” sami palą race na ulicach, malują sprayami po budynkach, a nawet przepychają się z policją. Tym bardziej może to świadczyć, że nie ma powrotu do starego stylu uprawiania polityki. Nawet jeżeli PiS w końcu przegra i wrócą neoliberałowie, będą potrzebowali innego opakowania dla polityki wyzysku.

Także mainstreamowi lewicowi publicyści rozstają się ze złudzeniami, że w postliberalnej demokracji można cokolwiek ugrać, przyklejając się do liberalnych elit i licząc na wykrojenie sobie przyjaznej przestrzeni do postępowej ekspresji. Adam Leszczyński przyznaje w Newsweeku, że projekt liberalny przegrał, bo praktycznie nie ma kto go bronić. O krok dalej idzie Kaja Puto w polemice z Agatą Bielik-Robson, która zarzuca pokoleniu młodej lewicy, że jej krytyka liberalnych elit w sytuacji zagrożenia demokracji ma w istocie antyinteligencki charakter. Puto trafnie podkreśla, że etos inteligencki sponiewierany został właśnie przez rzeczone elity, a jego ożywienie to zadanie lewicy, która jako jedyna ma odwagę dostrzec, że kryzys demokracji w Polsce i w Europie ma źródło w strukturalnych problemach społecznych tworzonych przez kapitalizm.

 

Czerwoni demokraci

Jedynym, który ratunku stara się ciągle upatrywać w liberałach, jest Jakub Majmurek. Trafnie skądinąd zauważa w Krytyce Politycznej, że “obrońcy demokracji”, wywodzący się z bezpiecznej do tej pory klasy średniej, a którzy po raz pierwszy doświadczają policyjnej przemocy, dostali okazję do współudziału w losie „klasy ludowej”, od dawna pałowanej, jeżeli miała czelność upomnieć się o swoje prawa ekonomiczne. Za tym odkryciem stoi nadzieja, że liberałowie nabiorą wrażliwości społecznej, a obrona demokracji – bardziej socjalnego charakteru, dzięki czemu lewica złapie wiatr w żagle.

To niestety kolejna fantazja. Niewiele wskazuje na to, by samo bycie ofiarami policji mogło zbliżać liberałów do lewicy w inny sposób niż czysto taktyczny. Dla środowisk dominujących w ostatnich protestach lewicowość – przede wszystkim w wymiarze ekonomicznym – jest co najwyżej elementem wzmacniającym ożywczą różnorodność ruchu protestu. Próby poważniejszych prosocjalnych interwencji Zielonych i Razem zostały kompletnie zignorowane.

Tożsamościowa lewica jest przez liberałów co najwyżej tolerowana – i to w sensie etymologicznym: znoszona z bólem – najpewniej dlatego, że studenci z czerwonymi sztandarami nie dają za wygraną i z uporem maniaków, regularnie od zimy, „nawiedzają” zgromadzenia liberałów niczym „widmo komunizmu”. Obie grupy regularnie musiały mierzyć się z brutalnością policji, a jednak na kilka dni przed “przyklepaniem” reformy sądownictwa przez senat doszło do kolejnej ideowej scysji młodych antyfaszystów z liderem Obywateli RP.

Obie strony wywodzą się z różnych formacji kulturowych i kierują się odmiennymi wizjami pożądanego porządku społecznego. Akceptują swoją wzajemną obecność na różnych demonstracjach, ale to nie jest relacja symetryczna: liberałowie dominują, nie rozważają ustępstw politycznych na rzecz lewicy, czują jedynie, że od czasu do czasu musi co najwyżej znosić wyskoki „lewackiej ekstremy”, rojącej coś o równości i sprawiedliwości społecznej. Wbrew pozorom tworzonym przez red. Tomasza Lisa i jego klony ci „radykałowie”, zaangażowani również w okupację polskich uczelni w geście sprzeciwu wobec reformy Gowina, nie mają szczególnie wywrotowych poglądów. Często trudno uczciwie nazwać ich socjalistami, oprócz „lewicowej wrażliwości” nie mają żadnej doktryny – jedynie metody. Lecz intuicyjne upodobanie do obnażania pseudocharakteru liberalnej „rewolucji” będzie ich ciągnąć w politycznie właściwą stronę, czyli poza obszar samego protestu wobec rządu.

 

Od nowa

Nie ma sensu mniemać, że lewica może odżyć stając na czele dalszej „walki o demokrację”. Nie jest to możliwe, bo nie prześcignie ona liberałów w tym, w czym się już wyspecjalizowali. My również opieramy się PiS-owi, ale stawiamy hasło nowej, społecznej, w pełni inkluzywnej demokracji, do której droga wiedzie przez walkę klas. Nie wstydzimy się mówienia o nacjonalizacji i własności społecznej. Nie wstydzimy się marzeń o socjalizmie jako demokracji gospodarczej. Wiemy, że hasła te budzą zdziwienie nawet wśród ludzi doświadczających systemowej przemocy ekonomicznej. Ale wiemy również, że tylko klasowy charakter polityki, tylko wyjście do tych ludzi może odmienić los demokracji w Polsce i w Europie – napełnić ją nowym duchem.

Jaką dokładnie formułę ma przyjąć nowy ruch? Socjaldemokratyczny kurs lewicy biorącej udział w grze wyborczej dotychczas się nie sprawdził. Częściowo dlatego, że w naszych warunkach historyczną rolę socjaldemokracji pozoruje PiS. Z drugiej strony zmiana narracji ekonomicznej po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. spowodowała, że wątki składające się na wizję „kapitalizmu z ludzką twarzą” łatwiej były przejmowane przez cały polityczny mainstream, łącznie z PO. Jest też inny, strukturalny powód. System dochodzi do ściany i nawet najdrobniejsza korekta redystrybucyjna uchodzi w oczach klasy rządzącej za pomysł rewolucyjny. Oznacza to, że postępowe reformy nie obejdą się bez kroków realnie zagrażających hegemonii kapitału. Dobrze o tym świadczy atmosfera wokół odważnego kierunku obranego przez brytyjską Partię Pracy pod wodzą Jeremy’ego Corbyna.

O ile lewica chce zaistnieć, musi być radykalna i łączyć oddolne zaangażowanie społeczne z otwartym sprzeciwem wobec kapitalizmu, nawet jeżeli uniemożliwi to doraźny sukces wyborczy nowej formacji. Chodzi o stworzenie bazy społecznej na przyszłość. Niezbędne wydaje się oparcie się na już działających strukturach oddolnego ruchu oporu wobec kapitalizmu, złożonych z doświadczonych aktywistów. To np. ruch lokatorski, niezależne związki zawodowe. Jednym z podstawowych problemów na tym obszarze jest fakt, że potencjał Ruchu Sprawiedliwości Społecznej blokowany jest przez hegemoniczną rolę samego Piotra Ikonowicza, która nie pozwala RSS na rozbudowę struktur, przyciąganie ludzi młodych, podkreślających potrzebę pełnej autonomii i całkowicie równościowych stosunków w organizacji.

Nawet obecnie, w dobie kryzysu ustrojowego, przełamanie duopolu PO-PiS okazuje się praktycznie niemożliwe, jeśli nie powstanie lewicowy ruch społeczny z prawdziwego zdarzenia, który sferę polityczną odzyska dla ludzi. A jego z kolei nie będzie bez prężnego ośrodka odważnej i taktycznie przytomnej myśli socjalistycznej – zaplecza intelektualnego i zarazem kuźni przyszłych kadr. Obecne think tanki, łącznie z Krytyką Polityczną, nie spełnią tej roli, zbyt mocno są personalnie, środowiskowo i instytucjonalnie związane z filarami konającego paradygmatu liberalnego.
Centrum radykalnej myśli, które połączy bezkompromisowych intelektualistów z oddanymi działaczami musi się rozwijać w ścisłym powiązaniu ze społeczeństwem, w kontakcie z ekonomicznie pokrzywdzonymi przez kapitalizm. Nie chodzi o tworzenie nowej partii. Trzeba wypracować nowy sposób uprawiania polityki wśród ludzi, alternatywną scenę polityczną.

Kryzys demokracji to bez wątpienia czas, kiedy demokraci muszą samych siebie wymyślać na nowo. Dla lewicy, która, by zachować tożsamość i spełnić swoją misję, musi być wręcz wcieleniem demokracji, bolesna samorekonstrukcja musi być uświadomioną koniecznością. Mamy ideowych działaczy i odważnych myślicieli, którzy ośmielą się to zrobić. Oni i one rozpoczną długi marsz.

Poprzedni

Kartka do sędzi Gersdorf

Następny

Nie przepraszamy za PRL

Zostaw komentarz