Zatroskani dziennikarze mediów liberalnych lubią tworzyć negatywne obrazki zwolenników partii rządzącej jako beneficjentów określonej polityki: czy to w sensie zachowywania kulturalnego status quo (nie będą nam geje nauczać dzieci, Polska musi pozostać Polską, Kościół jest ważny, Żydzi chcą reparacji), czy też jako klientów państwa socjalnego (pisząc ten
artykuł, zerkałem na relację TVN24 ze wschodnich województw i wypowiedzi w stylu „głosuję na Dudę, bo dają” – wszystko opatrzone dydaktycznym komentarzem stacji).
Tak jakby druga strona również nie liczyła na konkretne korzyści. Powyborcza okładka liberalnego „Newsweeka” krzyczy „My i Oni” – tyle jeśli chodzi o budowanie podziałów, które są na rękę obu stronom. Ale przecież motywacje wielu wyborców Rafała Trzaskowskiego są równie przyziemne, co Andrzeja Dudy – politycy zapewniają nam zyski, których oczekujemy np. niskie podatki i swobodę gospodarczą na polu ekonomicznym i neutralność języka i estetykę wizualną na niwie kulturowej. Oczywiście, dziennikarze pokroju Tomasza Lisa, tego symetryzmu nie dostrzegają, stawiając swoje motywacje ponad motywacje rolnika z Podlasia czy pracownika z Wałbrzycha. Tymczasem, mamy do czynienia z przerysowywaną i nieco fałszywą, lecz jednak polityką klasową. Ale dziś tylko ta w wykonaniu PiS-u (choć niejednolita) posiada zdolność wygrywania poparcia większości.
Przeszło 60% emerytów i rencistów poparło Andrzeja Dudę, podobna liczba robotników i bezrobotnych. Wśród rolników poparcie dla kandydata partii rządzącej wyniosło już przeszło 80%! Politycy Prawa i Sprawiedliwości rozumieją sedno każdej polityki, która nie polega na wielkich słowach wiszących w próżni, ale jest narzędziem realizacji najróżniejszych interesów na poziomie materialnym i duchowym. Partia Jarosława Kaczyńskiego zbudowała koalicję wyborczą z matematyczną przewagą. To sojusz tradycjonalistów z małych i mikro ośrodków z pragmatycznymi wyborcami socjalnymi (anty-neoliberalnymi). Ci pierwsi chcą bronić swojej tożsamości a PiS oferuje im wiarę i godność, choć głównie na zasadzie obrony tego co jest. To też ludzie najbardziej podatni na propagandę TVP, to do nich skierowana jest polityka strachu i podgrzewania emocji. Chodzi o obronę swojego bytu, ale nie w sensie materialnym a duchowym. Sporo ludzi czuje realną presję zmian w obyczajowości i kulturze. Nie ma co się łudzić i idealizować „klasy ludowej” – jest w tej grupie sporo osób o realnie homofobicznych, antykobiecych, klerykalnych i autorytarnych tendencjach. Wydaje się jednak, że nawet wśród segmentu tradycyjnego, ludzie opowiadający się za fizycznym i psychicznym krzywdzeniem innych to mniejszość.
W rzeczywistości w ostatnich latach rząd wprowadził niewiele zmian na polu obyczajowym, a brutalna i niebezpieczna retoryka służy raczej ukazywaniu perspektywy rządów „tych drugich”. Wystarczą bujne i groteskowe obrazy (tęczowi homoseksualiści, cyniczni hipsterzy z dużych miast, holenderska eutanazja, parodiowanie religii, a w tle pytanie –
tego chcecie?), nie trzeba robić więcej, bo też więcej mogłoby odstraszyć drugi filar tego bloku. Wbrew opiniom o monolicie PiS, ryzyko odpływania wyborców istnieje – chrześcijańskich do Hołowni, prawicowych do Konfederacji, socjalnych do lewicy.
Druga grupa wyborców PiS skorzystała na sukcesach polityki transferów społecznych, tak jak wielu wielkomiejskich wyborców Platformy Obywatelskiej korzystało z jej braku w latach 2007-15 (dość wspomnieć skalę unijnych inwestycji infrastrukturalnych w miastach, przy jednoczesnym demonizowaniu opieki społecznej jako czegoś „roszczeniowego”). Ludzie głosują zgodnie ze swoim osobistym interesem i to jest zachowanie słuszne i racjonalne. Ta grupa jest o tyle istotna, że bez jej wsparcia rządząca prawica nie byłaby w stanie utrzymać swojej większości. A jaki to interes, wystarczy wywnioskować z poniższej statystyki: w 2015 roku dochód rozporządzalny przeciętnej polskiej rodziny wynosił nieco ponad 21%. 5 lat później liczba ta wzrosła do przeszło 31%. To realne konsekwencje programu 500+.
Tajemnica udanej polityki PiS łączy się z synkretyzmem politycznym. Innymi słowy – Jarosław Kaczyński sięga po niezbędne klocki, bez oglądania się na tradycyjne podziały ideowe i poprawnościowe oczekiwania. Takie podejście umożliwia kreślenie teorii o komunistycznym głębokim państwie przy jednoczesnym korzystaniu z kadr dawnego reżimu. Można wypuszczać baloniki o złym neoliberalizmie i krytykować międzynarodowe korporacje, w tym samym czasie chroniąc je przed wszelką interwencją państwa. Można krytykować Unię Europejską za brak pomocy a drugą ręką sięgać po miliardy złotych wsparcia. Oskarżać wrogów o brak patriotyzmu i transferować miliardy dolarów na niepotrzebny sprzęt wojskowy do sojuszniczego mocarstwa. W Europie już wygrywają podobne ruchy. To ANO 2011 w Czechach (łączące socjalny
neoliberalizm z konserwatyzmem społecznym), Fidesz na Węgrzech (klientelizm i autorytaryzm), Serbska Partia Postępowa (skutecznie tłumiąca protesty społeczne), a do niedawna również Rumuńska Partia Socjaldemokratyczna (znana z korupcji i pozakonstytucyjnych ciągot do reformowania wymiaru sprawiedliwości). I nawet nie ma co specjalnie demonizować – te ugrupowania były lub są skuteczne. Jednocześnie ich polityka ignoruje wyzwania przyszłości i w żaden sposób nie narusza
ekonomicznego status quo. Spryt tych nowych i starych partii sprowadza się do dbania o swoje koalicje wyborcze, przy jednoczesnym antagonizowaniu innych grup i nieustannym wynagradzaniu i poszerzaniu swojego aparatu partyjnego.
Aż do 2005 roku, można było mówić o PiS, jako ugrupowaniu tradycyjnych konserwatystów i antykomunistów na krucjacie przeciwko korupcji. Potem wszystko uległo zmianie – postawiono na wybiórcze państwo socjalne. Stąd program 500+ skierowany do rodzin z dziećmi. Stąd też kolejne programy skierowane do tej grupy, z pominięciem pozostałych. Jarosław Kaczyński zrozumiał coś radykalnie prostego – Partia nie potrzebuje warunkowej sympatii większości społeczeństwa, wystarczy twarde poparcie jego części. Połączenie wyborców tożsamościowych z coraz większą grupą beneficjentów ograniczonej polityki społecznej dało efekt w postaci stabilnej większości wyborczej. Nie jest to żaden zarzut wobec tych osób
– ta polityka wygrywa bo jest skuteczna. Nie trzeba wcale inwestować w problematyczną służbę zdrowia, dofinansowywać systemu edukacji, waloryzować świadczeń socjalnych czy naprawiać pozostałych sfer sektora publicznego. To projekty na wiele lat pracy, mało atrakcyjne przy najbliższych rozdaniach wyborczych. A poza tym, przecież społeczeństwo i tak utraciło wiarę w sprawczość państwa i zaufanie do instytucji. Partia tylko gra na tych resentymentach.
Dlatego właśnie projekt Prawa i Sprawiedliwości jest skorupą pozbawioną treści: nie naruszono żadnej z doktryn neoliberalizmu. Obniżono za to CIT dla korporacji, ograniczono prawa pracownicze, a jeszcze za pierwszego rządu – wpływy z prawa spadkowego. Rząd i Partia unikają dyskusji o reformie degresywnego systemu podatkowego. PiS to partia pro-
biznesowa okryta płaszczem socjalnym. Ten cichy sojusz Partii i dużego biznesu, gwarantuje życzliwą neutralność tego ostatniego. Wszystko to przypomina model kolonizowania państwa przez symbiotycznie związane partie o cechach klientelistycznych, znany chociażby z Grecji. Kraj ten słynął z rozwiniętych transferów społecznych, powiązanych z oporem
wobec jakichkolwiek reform (i nie chodzi tu wcale o reformy w duchu liberalnym – a wręcz przeciwnie). Warto zauważyć, że po upadku greckiego duopolu, skorzystała radykalnie lewicowa Syriza. Ale nawet ta lewicowa koalicja była i jest tworem nieco synkretycznym, z mocnym akcentami antykolonialnymi, antykorupcyjnymi i patriotycznymi.
Wraz z nadejściem dekoniunktury w polskiej gospodarce (a przecież wciąż nie wiemy jakie skutki przyniesie covidovy lockdown), przyjdzie czas na decyzję – dzielić się odpowiedzialnością za państwo lub zrezygnować z polityki solidaryzmu społecznego. Biorąc pod uwagę dotychczasową spolegliwość PiS wobec interesów dużego biznesu – zwycięży opcja druga. Być może dopiero wtedy polskie społeczeństwo pozna bardziej destrukcyjną twarz formacji rządzącej. Już w warstwie realnej, nie tej medialno-retorycznej. Trzeba pamiętać, że rząd Mateusza Morawieckiego (a wcześniej Beaty Szydło) poczynił wiele stanowczych kroków na drodze do pełnego kadrowego przejęcia sfery porządkowej, w tym wojska, policji i
służb specjalnych. Dokonano ogromnych zakupów sprzętu służącego do pacyfikacji zamieszek. Można również przewidywać, że w scenariuszu wymuszonych cięć w polityce społecznej, zaostrzy się kurs na straszenie opozycją i różnymi mniejszościami. Świadomie lub nie, PiS może przekroczyć granicę, za którą nie ma odwrotu.
Jeśli taki scenariusz miałby zaistnieć, swoją rolę odegra trzecia sfera – grupa beneficjentów klientelistycznych powiązań samych członków i sympatyków Zjednoczonej Prawicy. O ile większość partii rządzących III RP stosowało zasadę „zwycięzca bierze wszystko”, projekt Jarosława Kaczyńskiego obdarł tę regułę z typowego wstydu i wplótł zasadę
kolonizowania państwa przez wiernych współpracowników w dyskurs odzyskiwania tego, co zostało niegdyś zabrane: „Wykluczali nas przez lata – teraz nasza kolej”. Co ciekawe, jest w tym sporo logiki. III RP nie dorobiła się uczciwej merytokracji w sferze publicznej, stąd Kaczyński buduje na tym, co jest. Pisze się i mówi od lat, że szeroka wymiana kadr i stworzenie elit to zasadniczy i najważniejszy cel tego polityka. Oczywiście, strategia ta nie rozwiąże żadnych problemów, a jedynie stworzy nowe, ale lojalność i skuteczność, którą zapewnia jest nie do przecenienia dla partii rządzącej. W końcu, z czasem nawet najmniejszy pionek w machinie partii rządzącej otrzyma szansę na gratyfikację materialną i ciekawą karierę. Rodzi betonową lojalność i związanie ludzi losem łamiących prawo i zasady. Rzecz nieoceniona w trudnych czasach.
Dopóki nie nadejdzie zastopowanie gospodarcze lub kryzys geopolityczny, system stworzony przez Jarosława Kaczyńskiego będzie trwać. Z tej prostej przyczyny, że jest skuteczny i pożądany dla tak wielu wyborców. Będzie również rosnąć w siłę, jeśli nie na polu wyborczym (bo tu powoli wyczerpuje zasoby i chyba jednak prawdziwy „moment węgierski” nie nadejdzie), to na pewno w sensie instytucjonalnym. Taka jest logika obsadzania kolejnych przestrzeni państwa i zmieniania prawa z pominięciem hamulców konstytucyjnych. Polityka społeczna i kulturowa posłuży dokończeniu reformy sądowniczej i przemyśleniu ordynacji. Dopóki agresywna retoryka wobec różnych grup będzie utrzymywana wyłącznie w sferze symboliki, również ten aspekt nie wywoła większych odruchów społecznych. Kto uważa inaczej (tu kamyczek do młodej lewicy
straszącej faszyzmem), ten ignoruje rzeczywistość. Tymczasem główna partia opozycyjna wyczerpała swoje zasoby (wbrew podniosłej retoryce) i nie będzie żadnego stałego pospolitego ruszenia opozycji (co najwyżej doraźne sojusze np. w samorządach).
To szansa dla lewicy, ale tylko pod warunkiem wyjścia poza tradycyjne pola politycznej rywalizacji, czyli gładkie słówka w nieprzychylnych telewizjach i bon moty w mediach społecznościowych. Strategia lewicy (i Lewicy) oparta na uderzaniu w konkurencję na opozycji, przy jednoczesnym naiwnym oczekiwaniu, że takie działania wywołają przepływy elektoratu jest naiwna. Podobnie jak wiara, że uda się przekonać „lud pisowski” za pomocą ładnych obietnic.
Warto łowić w sferze opozycji, zwłaszcza w grupach pracowników, emerytów, mikro przedsiębiorców, niepełnosprawnych, ale również w starszym pokoleniu. Ci wyborcy (zwłaszcza, gdy nie posiadają dzieci) znajdują się poza zainteresowaniem Dobrej Zmiany, bo ich poparcie jest zwyczajnie zbędne partii rządzącej. Jeżeli głosują na Platformę Obywatelską, to głównie z powodu braku alternatywy. Ludziom tym należy proponować konkretne rozwiązania. Podobnie jak wyborcom wspierającym PiS z przyczyn pragmatyczno-socjalnych, nawet tym umiarkowanie konserwatywnym.
Co do metody, warto sięgnąć do klasyków. Kiedy przeszło sto lat temu, młody ideowy socjalista Ludwik Waryński, zapragnął wyjść poza komfort opasłych tomów socjalistycznej teorii, zatrudnił się w fabryce, żeby poznać życie prawdziwych robotników. Jeżeli chcemy kogoś przekonać, musimy go poznać, polubić i pokazać mu konkretne korzyści. Innej drogi nie ma – przynajmniej dla lewej strony.