16 listopada 2024
trybunna-logo

Bo tak

Wyrazy uznania pragnę złożyć na ręce redaktora Kacpra Sulowskiego za materiał „Po podpaski sam nie pójdę. Za dużo rodzajów” w Dużym Formacie. Samotni ojcowie, których sylwetki opisał, stanowią format bezwzględnie duży. Autor w poruszający sposób oddał codzienną walkę o przetrwanie od momentu otwarcia oczu rano, gdy rozlega się pierwsze wołanie: „tata, siku!”.
„Płacz jest dobry, ale w nocy, żeby Maciuś nie widział. Latałem za nią jeszcze w krótkich majtach” – relację 32-letniego Roberta zapamiętam na długo. Gdy jego partnerka zginęła w wypadku, długo zadawał sobie pytanie, czy da radę. Musiał dać.
Gdy jego syn Maciuś pyta, „skąd się bierze burza”, ojciec musi przewalczyć dławiące w gardle poczucie wstydu, że nie ma studiów wyższych i wezwać na pomoc doktora Google, by wyczerpująco odpowiedzieć. Czego w takich chwilach najbardziej obawia się Robert? Żeby Maciuś pewnego dnia nie pomyślał, że ma „ojca tępaka”.
Inny z bohaterów reportażu, Daniel, lat 41, drży o swoją córkę. Czy chłopak, z którym ostatnio wróciła do domu z kina, jest godzien zaufania? „Jak skrzywdzisz mi córkę, to będzie to twój ostatni błąd w życiu” – powtarza sobie w myślach, stojąc w oknie po dwudziestej drugiej.
Daniel sam miewa dylematy dotyczące seksualności – własnej. Bo przecież oprócz tego, że tatą, jest też mężczyzną. Już prawie o tym zapomniał. A ma przecież potrzeby, pragnienia. Chciałby jeszcze kiedyś być z kimś blisko. Z drugiej strony – gdyby miało na tym ucierpieć którekolwiek z dzieci, nigdy by sobie tego nie wybaczył. Niedawno odkrył bieganie – cudowną odskocznię, lek bez recepty na całe zło. Kiedy biega, czuje, że znów ma 17 lat, jest dawnym Danielem – sprzed odejścia partnerki. Patrzącym na życie przez różowe okulary. O sobie mówi, że stara się nie poddawać – „ani w biegu ani w życiu”…
Poruszające? Tak. Godne docenienia? Jak najbardziej.
A teraz pomyślcie, ile znacie podobnych historii z Katarzyną, Anną, Danutą czy Elżbietą w roli głównej. Ile ich mijacie codziennie na swojej klatce schodowej, ile z nich widujecie w kolejce w ośrodku pomocy społecznej. A może sami jesteście ich dziećmi, dziećmi samotnych matek, pieczołowicie sadzanymi na nocnik?
Ich historie nie brzmią już tak wzniośle. Ich dylematy są pospolite, banalne. Ich pragnienie miłości kwitujemy krótkim „niech się dziećmi zajmie, zamiast za chłopami latać, matką jest”. Dla reportażystów kobieta samodzielnie wychowująca dziecko jest już oswojonym zjawiskiem medialnym, no chyba że urodziła szesnastkę, czwórka jest ciężko chora albo wystąpiły inne sensacyjne, a najczęściej dramatyczne okoliczności, które predestynują do zostania „tematem dla Uwagi”. Nie ujmuję bohaterom tekstu redaktora Sulowskiego ani grama determinacji, poświęcenia, miłości do dzieci. Ale specyficzny sposób prowadzenia narracji przez autora nie przestaje mnie uwierać: trud sadzania na nocnik nawet pięćdziesiąt razy kiedy trzeba, konieczność odpowiadania na ciekawskie pytania i objaśniania świata, konieczność chodzenia na wywiadówki i dowiadywania się o dwói w dzienniczku, wreszcie umiejętność ugotowania zupy opisano z niewyobrażalnym patosem, w tonie nieustannego zadziwienia heroizmem mężczyzn, którzy wybrali jasną stronę mocy, a przecież mogli wybrać ciemną. Wybrali trud rodzicielstwa (nota bene często zaczynają zapoznawać się z pojęciem „wychowywania” dopiero, gdy zabraknie kobiety), choć mogli od niego uciec jak setki innych przed nimi i też świat nie przestałby się kręcić. Nikt w tym tonie nie mówi o setkach Katarzyn, Ann, Magdalen, które „skoro mają dzieci” to bohaterkami dnia codziennego muszą być niejako z automatu. Bo tak.

Poprzedni

Głos lewicy

Następny

Podróże kształcą (II)

Zostaw komentarz