Po homofobicznej – o „wirusie LGBT gorszym od koronawirusa” – wypowiedzi łódzkiego kuratora oświaty Wierzchowskiego w rydzykowej telewizji, jego pisowscy zwierzchnicy go zdymisjonowali. Tu jednak zaczęło się tzw. qui pro quo. Ledwo bowiem niektórzy być może zdążyli się już ucieszyć, że PiS zdecydowało się na wystudzanie i miarkowanie najbardziej gorliwych ideologicznych ultrasów w swoich szeregach, gdy pisowcy na wyprzódki zaczęli zapewniać, że kurator został odwołany za wszystkie możliwe grzechy, ale nie za ową wypowiedź, a oni jego poglądy w całej rozciągłości podzielają. Mechanizm sprawy nie do końca jest jasny, ale zaryzykuję hipotezę, że PiS rozegrało tę gierkę nader zręcznie i osiągnęło trzy efekty za jednym zamachem. Po pierwsze, pozbyli się być może rzeczywiście dysfunkcjonalnego urzędnika. Po drugie, oficjalnie potwierdzili swoje homofobiczne pryncypia na potrzeby radykalnej ideologicznie części elektoratu. Po trzecie, przy okazji dali odrobinę miarkujący sygnał komu trzeba, żeby nie przeginać z tematem, bo co za dużo, to niezdrowo.
To jednak tylko detal, prawdopodobnie wynik przypadkowej koincydencji zdarzeń, okazja do zagrania na kilku instrumencikach. Bo przecież w końcu nie zdymisjonowano małopolskiej kuratorki Nowak, która daje homofoniczne występy od kilku lat. A prezydent, premier, ministrowie sprawiedliwości i edukacji swoją narracją podkręcają – co jest absolutnym skandalem – homofobiczne, agresywne nastroje, skutkujące co kilka dni fizycznymi napadami już nawet nie tylko na osoby uznane za przedstawicieli LGBT, ale nawet na bogu ducha winne dzieci z pokolorowanymi włosami. Jako wysocy przedstawiciele władzy publicznej winni łagodzić nastroje publiczne, a realnie ich słowa stwarzają nastrój przyzwolenia na przemoc. W Wałczu spotkało to dziesięcioletnią dziewczynkę. Panowie pisowcy – źle się bawicie, dla was to ideologia, im chodzi o życie. Bo pewnego feralnego dnia może się to skończyć tragicznie.
Skoro redaktor Piotr Gadzinowski dał życzliwy kredyt zaufania świeżo mianowanemu ministrowi spraw zagranicznych, profesorowi Rau (podanie jego nazwiska w tej formie jest grzeczną odpowiedzią na jego uprzejme życzenie), to ja idę jego ślady i też dołączę się do tego kredytu, choćby z zaciśniętymi zębami. Już samo to, że w swoją pierwszą podróż ministerialną udał się do Berlina, a nie do Watykanu czy Budapesztu podziałała na mnie pozytywnie. Szczerze mówiąc, na dalszą przyszłość nie mam wielkich nadziei, ale … Minister Rau okazałby jaja, gdyby doprowadził do zaakceptowania wyznaczonego już od kilku wiele miesięcy, ale nie zatwierdzonego przez rząd pisowski nowego ambasadora Niemiec w Polsce. Pisowcom ma się nie podobać, że ojciec ambasadora służył w Wehrmachcie. Mogę jeszcze na siłę zrozumieć, że można mieć pretensje do polskiego polityka o „dziadka z Wehrmachtu”, ale już pretensje do niemłodego Niemca, że miał ojca w Wehrmachcie to tak, jakby mieć pretensje do Francuza o to, że w 1939 we francuskich gazetach pisano, że „nie będą umierać za Gdańsk”. Było minęło. Pisowcy mają patologiczny stosunek do większości sfer życia, także do historii. Nie potrafią widzieć jej z dystansem, nie potrafią widzieć jej inaczej niż tylko przez pryzmat karykatury powiedzenia, że „przeszłość, to dziś, tylko cokolwiek dalej”.
„Mam ochotę na chwileczkę zapomnienia” – brzmi jedna z fraz tekstu popularnej niegdyś piosenki. Parafrazując ją inwersyjnie, pozwolę sobie zasygnalizować, że mam ochotę na chwileczkę spekulacji. Oczywiście na luzie, bez napinki, bez wielkich ambicji, bo bez oparcia na tzw. twardych faktach spekulacje są tylko spekulacjami gorszego sortu, ale jako ćwiczenie umysłowe przecież nigdy nie zaszkodzą. Zainspirował mnie do nich poseł-profesor Władysław Teofil Bartoszewski z PSL-Koalicji Polskiej. Bardzo go cenię. Nie dość, że wygląda i zachowuje się jak angielski lord (czy może raczej tak, jak sobie lorda na ogół wyobrażamy), który nauczył się po polsku, to jeszcze w jego wypowiedziach jest jakiś rys anglosaskiego realizmu politycznego, opartego na zimnej analizie, a nie na rozgorączkowanych emocjach. Otóż Bartoszewski wpuścił do mediów swoją wypowiedź sugerującą, że PSL nie wyklucza na sto procent rozważenia ewentualności wejścia w koalicję z obozem pisowskim (określenie Zjednoczona Prawica nie może mi przejść przez gardło), ale po warunkiem, że dostaliby …. Ministerstwo Sprawiedliwości. Brzmi to jak gotycka fantasy, ale jak się nad tym zastanowić… Mam otóż profesora Bartoszewskiego nie tylko za lorda, ciekawie myślącego o polityce, ale także, co nie mniej ważne, za poważnego człowieka i jakoś mi się nie składa, by rzucał on na wiatr jakieś buńczuczne koncepty. Moje podejrzenie idzie w tym kierunku, że profesor powziął jakąś wiedzę, może nawet u źródła, o fermentacjach zachodzących w PiS i dlatego wypuścił swojego balonika. Wiązałbym to z tuż-powyborczą, agresywną ofensywą ideologiczną Ziobra i jego ferajny, wyjściem przed szereg z atakiem na antyprzemocową konwencję stambulską oraz ostentacyjnym wsparciem dla obskurantów z gmin, które ogłosiły się wolnymi od LGBT. Wiele wskazuje na to, że bardzo ta agresywna i arogancka akcja rozsierdziła Kaczora, bo Ziobra cierpi tylko dlatego, że jest mu ciągle potrzebny, a nie cierpi z wielu powodów, od charakterologicznych po fakt, że drażnią go jego ambicje objęcia po nim w przyszłości kierownictwa w obozie. Ziobro oczywiście nie ma na to żadnych realnych szans, ale Kaczora boli upokorzenie, że musi tego bezczelnego aroganta znosić w swoich szeregach. Nie byłby więc od tego, by wejść w kolaborację z sympatycznymi, w przeciwieństwie do antypatycznego Ziobra, ludowcami, którzy gotowi wybaczyć mu nawet to, że przygotowywał „ostateczne rozwiązanie kwestii PSL”, a pani Mazurek Beata obwieszczała otwarcie. Jest tylko kwestia ceny, a ta na poziomie MS jest niebywale bezczelnie wyśrubowana i na dziś nie do przyjęcia. Jednak, jak wiadomo, są takie rzeczy na niebie i na ziemi, o których się nie śniło filozofom, a sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu… Na razie Kaczor może potraktować wspomniane słowa Bartoszewskiego jako podręczny straszak na ziobrystów, którzy skądinąd nie bardzo mogą dokąd w razie czego uciec, bo ambitni wodzowie Konfederacji w możliwej do wyobrażenia przyszłości raczej nie pójdą pod bat ziobrowy.
W porównaniu z przywodzącą na myśl wątek trenera Jarząbka z barejowego „Misia” piątkową konferencją ministra edukacji Piontkowskiego, spodziewany apokaliptyczny początek nowego roku szkolnego nie wydaje się jeszcze faktem wartym odnotowania. Piękna katastrofa nadciąga bowiem nieuchronnie i wszyscy no, prawie wszyscy o tym wiedzą. Kwestią sporną jest tylko czy będzie miała miejsce dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego czy może po miesiącu. Urzędowy optymizm ministra o martwej twarzy, bez uśmiechu i towarzyszących mu osób w sposób humorystyczny wzywających do zachowania optymizmu budzi jedynie zdziwienie, że zdrowy rozsądek wśród osób decydujących o kształceniu młodego pokolenia Polaków jest towarem tak deficytowym.
Z kolei ogłoszony przez biskupów pomysł powołania instytucji mających nawracać z homo na heteroseksualizm na kilometr pachnie Monty Pytonem.