23 listopada 2024
trybunna-logo

Bigos tygodniowy

Dziś bigos na pozór uboższy w składniki. Jednak tylko na pozór, bo sprawa przekazania dwóch miliardów na propagandę PiS w mediach rządowych zamiast na leczenie chorych na nowotwory jest tak bogata w ingrediencje, jak mało który bigos. Poza tym wiąże się z nią najważniejsze pytanie: czy wpłynie ona na wynik wyborów prezydenckie, a konkretnie na możliwość reelekcji Adriana. A zatem ad rem, czyli do bigosu.
Moment ogłoszenia przez Adriana decyzji o podpisaniu ustawy przekazującej blisko dwa miliardy (de facto kilka razy więcej, bo w skali kilku lat) na partyjną propagandę PiS pod szyldem mediów publicznych był (jest) jednym z najdziwniejszych, a przy tym także nieco zagadkowych momentów politycznych ostatnich lat. Zarówno co do treści, jak i co do formy. Zacznijmy od formy. Najbardziej zaskakujące było to, że po raz pierwszy Adrian ogłosił swoją decyzję nie sam, lecz w asyście premiera oraz dwóch funkcjonariuszy aparatu medialnego, przewodniczącego Rady Mediów Narodowych Czabańskiego i przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Kołodziejskiego. Tak jakby chciał zdjąć z siebie część ciężaru personalnej odpowiedzialności i rozłożyć ją na „kolegów”. To typowe dla jego „zajęczej odwagi”, ale spuśćmy na to zasłonę miłosierdzia. Do tego komunikował swoją „decyzję” bez charakterystycznej dla siebie pozy, mającej zwiastować tandetną odmianę „nietzscheańskiej woli mocy”. Nie grzmiał, nie wrzeszczał, nie dudnił, nie nadymał się jak balon, ale mówił głosem cichym i raczej „skruszonym”, znamionującym człowieka upokorzonego.
Czyżby zdawał sobie sprawę, że ta decyzja grozi mu radykalnym ograniczeniem szansy na reelekcję? Dlaczego zatem podpisał ustawę przekazującą miliardy „mediom publicznym”? Bo wykonał rozkaz Kaczora, który – co bardzo prawdopodobne – postawił mu ultimatum: albo podpisujesz, albo TVP do minimum ograniczy propagandę na rzecz twojego wyboru. Wskazuje już na to okoliczność, na którą zwrócił uwagę politolog, dr Robert Sobiech, w wywiadzie opublikowanym także na łamach minionego, weekendowego wydania „Dziennika Trybuna”: zignorowanie przez poniedziałkowe „Wiadomości” TVP z 2 marca ofensywnej inicjatywy Dudy o zwołaniu dodatkowego posiedzenia Sejmu w związku z zagrożeniem korona-wirusem.
Miał być bohaterem poniedziałkowego show, a zrobiono z niego postać marginalną. W moim odczuciu przekaz Kaczora do Adriana był następujący: dla nas utrzymanie mediów jest ważniejsze od twojej wygranej, bo ona jest dalece niepewna, a rządząc przez kolejne trzy i pół roku, co raczej mamy zagwarantowane, musimy mieć w ręku TVP i Polskie Radio. Do tego doszedł czynnik czysto polityczny. Kaczor uznał, że podjęcie decyzji zgodnie z wezwaniami opozycji oznacza groźbę „rozmagnesowania” jego obozu Była to zatem pod adresem Adriana tzw. propozycja nie do odrzucenia. W jednoczesne zgodzie Kaczora na dymisję Kurskiego Jacka upatruję jego drobne ustępstwo, „nagrodę pocieszenia”, na „otarcie łez” dla Dudy, który „Kury” nienawidzi nie od wczoraj. W końcu „Kura” nie jest nie do zastąpienia.
Po niepewnej przemowie Adriana, przypominającej uczniaka próbującego, nie za bardzo do rzeczy, usprawiedliwić przewinienie przed nauczycielem, przemówił Morawiecki, ten również nie bardzo do rzeczy. Do tego złego wrażenia swoje dołożyli: mamroczący niewyraźnie jakieś podziękowania Kołodziejski, jak chłop pańszczyźniany dziękujący za łaskę dziedzicowi na dożynkach, oraz Czabański, ogłaszający publicznie „egzekucję” na „Kurze”. Robiło to wrażenie koszmarnego widowiska i do tego rozmijało się z elementarnym sensem i logiką – narracja, że media PiS są wspaniałe, potrzebne, a zasługi Kurskiego w tym dziele wielkie, nijak się miała do decyzji o jego odwołaniu.
Wobec wyboru: pieniądze na propagandę czy na ratowanie chorych nawet większość wyborców PiS (według badania: 67 procent) opowiedziała się za wyborem tego drugiego. A przecież walka toczy się nie o 67 procent wyborców PiS, lecz o tych kilka procent wyborców „warunkowych”, które rozstrzygną wynik wyborów prezydenckich. Ciekawe, że nie pojawił się projekt rozwiązania, które mogło być „salomonowe” (podzielenie dwóch miliardów między onkologię i media, „fifty fifty”, to byłoby bardziej strawne dla opinii publicznej). Co się tak naprawdę stało w sobotę 6 marca 2020 roku? Dlaczego Adrian zdecydował się zachować jak leming? Dlaczego właśnie w tej sytuacji wybrał totalne posłuszeństwo, choć przecież jednak – w końcu – MÓGŁ postąpić inaczej. Dlaczego Kaczor wybrał rozwiązanie aż tak bardzo ryzykowne, hazardowe, zagranie vabank? Dlaczego na skali od 1 do 10 wskazano – w najlepszym razie – 0,5 (zero i pół)? Dlaczego na dziewięć tygodni przed wyborami odwołano szefa najważniejszego ośrodka propagandy władzy, skoro to zwłaszcza w tym momencie robi wrażenie posunięcia defensywnego, panicznego? Na dokładkę wyskoczenie przez władzę, następnego dnia, z nagle znalezionymi trzema miliardami na leczenie, jest w tej sytuacji wręcz krzycząco niewiarygodnym zabiegiem propagandowym.
Bez palca Lichockiej być może w ogóle nie było by afery o dwa miliardy, a jeśli sweet, to nieporównywalnie mniejsza. Dodatkowym czynnikiem okazał się wyjątkowo słaby, uległy charakter Adriana. Gdyby się postawił, nadałby inny kierunek biegowi zdarzeń, pomieszał szyki Kaczorowi a propaganda PiS w końcu i tak, w gorszych czy lepszych warunkach musiałaby działać na rzecz jego elekcji.
W każdym razie cały przebieg operacji „miliardy na propagandę” nie wygląda na spójny i dobrze zorganizowany. Przeciwnie, sprawia wrażenie działania w panice, w pośpiechu, z użyciem rozregulowanej busoli.

Przy całej koronnej wadze sprawy, o której było powyżej, nie można zlekceważyć tego, o czym dalej. Ostrzeżenie jest bowiem niezbędne i PKP powinny wywiesić je w pociągach. Grasuje w nich bowiem odmiana koronawirusa, niejaki Tarczyński Dominik, ktory agresywnie zaczepia ludzi. Należy zachować szczególną czujność, bo może ugryźć, a wtedy grozi seria bolesnych zastrzyków.

Jedną z cech nowomodnej epoki w polityce, epoki dominacji memów, znaków graficznych i ich przerostu nad treścią jest to, że można polec (politycznie i moralnie) n.p. od jednorazowego pokazania środowego palca (Lichocka Joanna) albo od ugryzienia człowieka (Turczynowicz-Kieryłło Jolanta). Nawiasem mówiąc: efektowna pani mecenas-gryzoń jakby zniknęła na amen, natomiast większą szansę na wejście do historii Polski ma Lichosia, bo pojawiły się pierwsze billboardy z jej przesławną palcówką. Szkoda, że nie można za jednym zamachem polec od memłania językiem w debilowato otwartej gębie (geniusz z Żoliborza) ani od przekraczania dozwolonego poziomu decybeli poprzez wydzieranie się na wiecach jak stare, zetlałe kalesony i robienie głupich min (Adrian).

3 marca 2020 zmarł w wieku 93 lat (ur. 1927) Stanisław Kania, I sekretarz KC PZPR w latach 1980-1981.

Poprzedni

Chiny walczą z nową światową epidemią koronawirusa

Następny

Od fantastycznego wynalazku do sprzętu domowego

Zostaw komentarz