Siedzieliśmy wczoraj wieczorem z moją umiłowaną matką, piliśmy wino domowe i gadaliśmy o tych, których los już zabrał z tego padołu i tych wszystkich, których ścieżki kiedyś przecięły się z moimi, a którzy szczęśliwie wciąż pozostają przy życiu. Zeszło się nam do północy. Matkę dziś bolała głowa.
Przypomniało mi się, kiedy słuchałem opowieści o tem i owem, jak to w szkole podstawowej, bodaj w ósmej albo siódmej klasie, nasza wychowawczyni chciała urządzić modelowy przykład wyborów do samorządu klasowego. Zaprosiła nań dyrektorkę, żeby się pochwalić, jakie to ma mądre dzieci. No i jak to w demokracji, sprawy przyjęły dość nieoczekiwany obrót. A może to była szósta klasa…
Było tak, że pani wychowawczyni miała faworytów, albo raczej faworytki, w osobie dwóch dziewcząt, które siedziały ze sobą w ławce i się przyjaźniły. Ja z kolei miałem kolegę, który choć nie był chuliganem, uwielbiał knuć przeróżne intrygi. Wymyślił więc, że to on zostanie przewodniczącym; w ostatniej chwili zgłosimy jego kandydaturę, wcześniej jednak przekonamy chłopaków, żeby głosowali na niego. Wybory miały być tajne. Ja pełniłem rolę tego od przekonywania, a w zamian miałem zostać zastępcą przewodniczącego, na co się zgodziłem, bo w tym tamdemie, to ja byłem tym głupszym na ongiś.
Odrobiliśmy więc szybko lekcje i zgodnie z sugestią Donalda Tuska sprzed kilku lat wstecz, przeliczyliśmy głosy. Była szansa na powodzenie, bo proporcje chłopaków do dziewczyn były w klasie mniej więcej pół na pół z lekką przewagą dziewcząt, a trzeba Państwu/Wam wiedzieć, że klasy były wówczas bardzo liczne; 30-35 dzieciaków. Założyliśmy prosty model wyborczy: dziewuchy głosują na dziewuchy a chłopaki na chłopaków; wiedzieliśmy jednak, że są w klasie dziewczyny, które po cichu sprzyjają nam i w nich cała nadzieja. Co do chłopaków mieliśmy w zasadzie pewność. Tych których nie sposób było wyczuć, można było zwyczajnie zastraszyć, ale to chyba nie było nawet konieczne.
Nastał dzień wyborów. Do klasy przyszła pani dyrektor. Rozparła się w fotelu przy biurku i obserwowała. Zgłoszono kandydatury z sali. Jedna z koleżanek zgłosiła jedną, drugą drugą. Ja zgłosiłem kolegę intryganta, a kolega mnie. Poza tym dorzuciliśmy jeszcze kogoś, żeby mieć u steru swojego człowieka na skarbnika. Nastąpiło zwolnienie maszyny losującej, konie poszły i nie było już odwrotu. Wychowawczyni, która ma się rozumieć, mnie nie lubiła, oraz jej protegowane, były pewne sukcesu. Głosy wrzucono do specjalnej urny. Wybrano wcześniej komisję skrutacyjną. Tego dnia w klasie obecni byli prawie wszyscy, więc i frekwencja zapowiadała się bardzo wysoka. Jakież było zdziwienie wychowawczyni, dziewcząt i mojego kumpla, który już zbierał pod ławkami gratulacje, kiedy okazało się, że najwięcej głosów wytrzaskałem w głosowaniu…ja. Nikt nie dowierzał, nawet ja sam. Trochę głupio mi było przed kumplem, bo to on miał być gospodarzem klasy, a wyszło ciut inaczej. Nie mogłem ustąpić, bo wyraźnie poirytowana wychowawczyni kazała mi przy wszystkich się zdeklarować, że przyjmuję mandat, co rzecz jasna uczyniłem, bo jakbym nie przyjął, to by wygrała ta flądra z przedostatniej ławki. Mój kumpel od intryg miał dopiero trzeci wynik. Długo się nie nacieszyłem tym gospodarzowaniem. Wychowawczyni zmontowała spisek, i wywalili mnie jeszcze w tym samym semestrze, za rażące lekceważenie statusu szkoły i czegoś tam jeszcze. Inna sprawa, że było w tym trochę racji, bo mój stosunek do urzędu był, co tu kryć, dość olewczy, z czego do dziś jestem dumny.
Przy trzecim kieliszku wina domowej roboty, moja matka zapytała mnie, ot tak, dla „poddierżenia razgawora”, czy ten Duda, to ma jakieś poczucie wewnętrznego wstydu, że wygra te wybory przy minimalnym wsparciu społeczeństwa. Przecież siła takiego mandatu będzie żadna, a realne poparcie żenujące. Co to za prezydent, którego wybierze głucha babka ze ślepym dziadkiem? Zasromałem się, upiłem łyk, i opowiedziałem matce historię z wyborów z podstawówki, jak to jedna pani chciała koniecznie wybrać swoją protegę na stolec i pokazać, kto tu rozdaje karty. A jak wynik był niepomyślny, zarządziła drugie wybory, żeby postawić na swoim. Jarosław Kaczyński rozgrywa Polskę, tak jak moja wychowawczyni dzieci w klasie. A jego pupilek ma gdzieś poczucie wstydu. Więcej nawet, on nie wie, co to jest wstyd, bo żeby wiedzieć, trzeba go po prostu mieć. A Andrzej Duda ma tylko słowo prezesa. Więc trzyma je w garści, jak wróbla z przysłowia, bo wszystko co jeszcze do niedawna miał, musiał zostawić w pancernym sejfie na Żoliborzu. Zastaw bezzwrotny. Kasa nie zwraca za bilety.