23 listopada 2024
trybunna-logo

Babie Lato na Helu

smart

A czemu nie? Może być równie udane jak pobyt na Riwierze Greckiej. Różnice? Woda, temperatura wody, w Panteleimonas jest prawie taka sama jak powietrza, więc wchodzisz do zupy. W Bałtyku o poranku mamy 13-14 st. C i to jest też tyle co na zewnątrz. Co wybierasz?

-Ja Bałtyk, bo bliżej. (A może dlatego, że jestem patriotką?)

Nie mówiąc już o tym, że polskie morze we wrześniu usiane jest coraz większymi falami, które u brzegu tworzą niepowtarzalne bałwany, czemu towarzyszą znane wszystkim efekty akustyczne. W Grecji przeważnie mamy constans, morze jak jezioro, płaskie, zero ruchu.

Od strony Zatoki zaś spokój, dobre warunki dla początkujących zwolenników surfingu, a kiedy zawieje lekki wiaterek, zadowoleni są także ci bardziej doświadczeni. Amatorów mocniejszych wrażeń warto skierować na otwarte morze, gdzie można zmierzyć się z wiatrem i falami, uprawiając windsurfing.

Pod tym względem Grecja i całe wybrzeże Morza Egejskiego po prostu wysiadają, to tereny raczej dla pasibrzuchów, uwielbiających leżenie bykiem.

Choć i takich nad Bałtykiem nie brakuje, sprzyjają temu przepiękne piaszczyste plaże i ów niepowtarzalny szum morza, który koi, by nie powiedzieć kołysze, a na pewno usypia.

Sama przyznaję, że zasnęłam, co mi się prawie nie zdarza, zwłaszcza że rzadko leżę na piachu, wolę wycieczki wzdłuż brzegu. Tym razem byłam jednak tak zmęczona obowiązkami domowymi, że padłam i ja – w utworzony wcześniej grajdołek, i zaczęłam rozumieć tych wszystkich, co preferują bierny wypoczynek.

Mają swój raj!

Zatrzymałam się w ośrodku LOK, nie tylko z powodów sentymentalnych, ale również dlatego, że kocham porty żeglarskie, a tam taki funkcjonował przez lata. Bo w LOK-u szkolono młodzież na przyszłych żeglarzy, a trudniejszych ananasów uczono dyscypliny i radości życia na przepięknym żaglowcu „Generał Zaruski”, pod opieką innego generała, pasjonata żeglarstwa, dzięki któremu wielu młodym ludziom udawało się wyjść z uzależnienia od narkotyków. Starsi mogli zostać płetwonurkami, dzięki prowadzonym tu latami kursom, a potem korzystać z nowych umiejętności na ciepłych wodach lub po prostu dobrze zarabiać przy wydobywaniu wraków statków na całym świecie, bo polscy nurkowie byli szczególnie cenieni i chętnie zatrudniani.

Dziś po Lidze Obrony Kraju, która za PRL-u była liczącą się organizacją, znaną ludziom z kursów na prawo jazdy, a w mniejszym stopniu z klubów radiotelegrafistów, gdzie inni młodzi rozwijali swoje pasje, pozostał tylko hotel. Zresztą w większości zajęty przez uchodźców z Ukrainy, którzy znaleźli tu tymczasową przystań. Port jest w remoncie, stoją w nim dwa stare kutry rybackie, a reszta terenu wydzierżawiona na olbrzymie pole namiotowe, gdzie przyjeżdżają surfingowcy z całego kraju, i nie tylko. Bo tutaj mają swój raj!

Wszyscy chcą teraz pływać na desce, mali, duzi, starzy i młodzi, ja też podjęłam taką próbę, ale niestety zdechł wiatr i dłużej nie chciało mi się przebierać nóżkami na tak małej powierzchni, by utrzymać równowagę, wolałam pójść na otwarte morze – gdzie przewiew i, co tu dużo mówić, fajniejszy widok.

A tam, panie (czy pani, bo ktoś mógłby posądzić mnie o antyfeminizm), lepsi wyczynowcy – amatorzy windsurfingu dają do wiwatu. Uwielbiam na nich patrzeć, jak śmigają po grzbietach fal, ścigając się z wiatrem, nie ukrywam, z pewną zazdrością, a nie nieśmiałością. No chciałabym kiedyś i ja, choć nie powiem, że już… krzyżyk na karku. Co ja zrobię, że nie chcę się zestarzeć. A jak już usłyszałam w telewizji śniadaniowej o pani, która w wieku 83 lat bierze udział w biegu z przeszkodami po błocie, to nabrałam jeszcze większej wiary w siebie. Po prostu wszystko przede mną, w końcu jestem córką żeglarza i windsurfing to wymarzony sport dla mnie, w nowych czasach. Zwłaszcza że na wybrzeżu nie widziałam ani jednej żaglówki, wszystko wyparły deski z żagielkami, a „omegami” dziś nazywa się maczki; o czym ze zdumieniem dowiedziałam się na jednej z prywatnych przystani, gdzie stało kilka łódek (stały w pogardzie, nie było osób zainteresowanych, by je wypożyczyć).

Nie ma dzikich plaż?

Wyjeżdżałam kiedyś na Hel – do Juraty, Jastarni, ale na otwarte morze, zresztą wszyscy tam pruli – po niepowtarzalny widok dzikich plaż, które rozciągały się od Juraty w kierunku Helu, owszem na terenach wojskowych, gdzie dalej był poligon, ale i tak w płocie była dziura, przez którą się przechodziło i szło aż do miejsca, gdzie wartownik mówił „stop”. Prawie dziko było też w przeciwnym kierunku – między Juratą a Jastarnią, a potem za tą wsią rybacką, która rozrosła się w krzykliwą i rozległą miejscowość nadmorską, idąc do Chałup, gdzie niejednokrotnie dochodziłam. Dziś jest podobnie, urok tamtejszych miejsc nie przeminął. Tyle że zmieniły się obyczaje, ludzie walą nad zatokę, kiedyś po prostu śmierdzącą, którą się omijało. Dziś woda tam równie mętna jest, jak w jeziorze, ale za to pobyt w tym miejscu bardziej nobilituje. Ze względu na wspomniany wcześniej trend. (Tak więc całe życie Jastarni przeniosło się na drugą stronę). Z fatalnym zresztą skutkiem, bo stratowane zostały półlegalnie wydmy, gdzie ludzie chodzą jak po deptaku. Spotkałam się z wytłumaczeniem, iż to nie przeszkadza, bo silne wiatry i duże fale są od morza, więc niebezpieczeństwo zalania występuje tylko tam. Mam wątpliwości, to temat na rozmowę z ekspertem, tyle że nie wiem, czy pomysł by się zrealizowało, bo to groziłoby załamaniem się biznesu surfingowego.

Nie chcę narzekać, jest fajnie, to tylko obserwacje

Co za cisza w Juracie, po tej rozdygotanej, jak supermarket, Jastarni, gdzie bar przy barze przedzielony budką z rybami z własnej wędzarni, tudzież stoiskami, gdzie można kupić wszystko – nawet hiszpański kożuszek, zresztą ładny.
Ale „Bryza” zamknięta tym razem dla pospólstwa, z każdej strony siedzi wartownik i sprawdza, czy jesteś gościem hotelu. Może przyjechał właściciel albo spędza wakacje pan prezydent, z całym szacunkiem, w końcu wypada dziś wyjeżdżać nad polskie morze (a nie jakieś obce).

Początek Polski

Zamiast wycieczki do Kuźnicy jadę w przeciwnym kierunku – na Hel, by ujrzeć „początek Polski”; przypominam, że obelisk powstał w 2013 roku, a więc za prezydenta Komorowskiego, a więc przed rządami PiS. Za podróż płacę 50 zł, to więcej niż za tramwaj wodny, którym będę wracała. Niestety, rozczarowana jestem, bo przypomina zdezelowany kuter rybacki, z dolepionym daszkiem, który ma chronić przed słońcem, jakże luksusowy w porównaniu z nim był peerelowski wodolot. I proszę mnie tutaj nie posądzać o nadmierny sentymentalizm, faktom nie da się zaprzeczyć.

Z kolei pociąg pośpieszny, którym podążam na Hel, ma zupełnie inny standard niż podobne ze słusznie minionej epoki, tylko skąd ta cena (?).

Helu nie poznaję, Rozrósł się, by nie powiedzieć rozlał, po całym czubku cypla. Krążę po nim meleksem już pół godziny, dzięki uprzejmości chłopaka, który chce mi pokazać miasto, i nie mam żadnych skojarzeń. To fakt, byłam tu ostatnio kilkadziesiąt lat temu; Hel omijało się kiedyś łukiem, a wtedy nie było ani jednego apartamentowca.

Ale uwaga, tutaj nabrzeża nie okupuje modny biznes, mamy naokoło klasyczną plażę z chodzącym panem oferującym kukurydzę i nawet parę koszy (znowu się pojawiły po latach nieobecności) oraz bar, gdzie można zjeść pizzę i napić oranżady. Widok na morze onieśmiela, tutaj dopiero mamy przestrzeń!, z perspektywą kilkudziesięciu kilometrów linii brzegowej, jeśli komuś tak bardzo posunął się wzrok, w dal, lub ma lornetkę. W centrum miasteczka deptak, po obu stronach którego same kawiarenki, to lubię. Potem port, a w nim świeża ryba, wybrałam maślaną, pyszna. Płacę za nią dużo mniej niż w Jastarni, Hel jest najtańszy, jeśli chodzi o jedzenie i w ogóle wszystko.

Nie podoba mi się tylko, znowu krytyka (sorry), pomysł rekonstrukcji wydarzeń z II wojny światowej, jestem pokoleniem powojennym i samochód z rozbawionymi hitlerowcami budzi we mnie mieszane uczucia. Nie jest mi do śmiechu, jako dziecko miewałam sny o wojnie i budziłam się w środku nocy spocona. Nie chcę, nie lubię, jak ktoś mi przypomina czasy trudne dla moich rodziców, a tutaj przedstawione w lekkiej formie. Jednocześnie cieszę się, czuję ulgę, że Polska jest Polską, a nie naszym wschodnim sąsiadem.

Karuzela, karuzela

Smażony dorsz, duży talerz sałatek, frytki, piwo. To jest mój obiad w Jastarni, ale czasem zaleję kubek z makaronem, całkiem ujdzie, gdy nie chce mi się znowu wychodzić z pokoju.

Statki do Gdańska nie kursują, port miejski jest zamknięty. Wsiadam więc do pociągu i jadę do Sopotu, z przesiadką w Gdyni. A tam… nowe atrakcje, karuzela, karuzela, dawno takiej nie widziałam, chyba ostatnio gdzieś na filmie. Wpadam do Grandu na kawę, molo jakoś mnie nie pociąga – za dużo ludzi, wrzask i zgiełk, otoczone fatalnymi straganami, które zabijają tu ducha elegancji.

To ostatnia niedziela

W Jastarni przejadę się jeszcze skuterem, w końcu mam prawo jazdy, a taki piękny jest – seledynowy, wyjeżdżam na główną drogę… a tam, niestety, korek. Zawracam, dalej czuję zapach dzikich róż, które rosną wzdłuż trasy prowadzącej na Hel, i z Helu do Władysławowa. Nigdy tam jeszcze nie byłam, wszystko przede mną.

A na razie czeka mnie ostatnia noc w Jastarni, słyszę pieśni ukraińskie, ale też śpiewają Martyniuka „przez te oczy zielone”, bo disco polo łatwo wpada w ucho, a poza tym to piosenka o miłości, chętnie ją śpiewają dziewczyny, które tęsknią za swoimi chłopakami, którzy są na wojnie. One też wracają do Żytomierza, gdzie ich dom, mówi kierowniczka ośrodka.

Poprzedni

W gospodarce zaczęło właśnie zgrzytać

Następny

Zmarł Jean-Luc Godard