22 listopada 2024
trybunna-logo

Pisk myszy wyborczej

Kandydowałem w wyborach od 1997 roku. Wielokrotnie do Sejmu i do Parlamentu Europejskiego, ostatnio do Rady Dzielnicy, teraz do Rady Miasta Warszawy. Trzy razy byłem wybrany do Sejmu RP. Kampanie wyborcze zawsze aktywnie prowadziłem, wspierałem też innych kandydatów w czasie ich kampanii wyborczych.

 

Zawsze miałem poczucie i przekonanie, że uczestniczę w wyborach. Że ktoś chce poznać mnie i mój program. Zawsze byłem zapraszany na spotkania z Wyborcami. Dyskusje kandydatów publicznie prezentujących swoje programy i krytykujących konkurencyjne propozycje.
Dziennikarze i organizacje pozarządowe zawsze zmuszały mnie do wypełniania ankiet pozwalających społeczeństwu poznać mój program, kwalifikacje, charakter mój nawet.
Podczas wręczania moich ulotek wyborczych na bazarkach, piknikach, przy stacjach metra nieraz słyszałem emocjonalne komentarze pod moim adresem i liderów mojego ugrupowania.

 

Teraz poczułem, że nie uczestniczę w wyborach,

tylko w plebiscycie. Ankiet nie musiałem wypełniać, bo nikt nie proponował. Nie musiałem na pytania odpowiadać, nawet kiedy podczas konferencji prasowych zgłaszałem taką gotowość. Wyglądało na to, że potencjalni Wyborcy nie chcieli spotkać się ze mną. I z wieloma kandydatami również.
Rozdawane na ulicach gazetki, ulotki potencjalni Wyborcy przyjmowali, choć częściej odmawiali. Zwykle milcząco, bez komentarzy. Czasem bywałem rozpoznamy. „O pana to z telewizji znam” – i wtedy proponowano mi wspólną focie. Raz na koniec usłyszałem: „Bardzo pana lubię, panie Bryndal”.
Oczywiście można rzec, że taki jest los kandydującego do drugorzędnej Rady Miasta Warszawy. Z listy partii uznanej w mediach za trzeciorzędną. Robiącego kampanię w stołecznym Wilanowie i Ursynowie, dzielnicach uchodzących za siedliska sytych, odpornych na proponowane im „eventy”, anty lewicowych Warszawiaków.
Ale podobne poczucie braku zainteresowania mediów i wyborców słyszałem od innych kandydatów. Startujących nie tylko z listy „SLD – Lewica Razem”, ruchów miejskich, czy PSL. Także PO, a nawet PiS. Kandydujących nie tylko w Warszawie.
W Warszawie tegoroczne kampanie wyborcze żyły na poziomie wyborów na prezydenta miasta i wyborców do rad dzielnicowych.
Najczęściej na ulicach widoczni byli kandydaci do dzielnic. I ich materiały wyborcze. To oni zwykle stali z ulotkami lub zawieszali swoje plakaty na słupach. To ich ludzie nocami zrywali plakaty konkurentów.
Plakaty zwykle niezwykle podobnie do siebie. Bo zwykle komitetów lokalnych. O nazwach zwykle zawierających Ursynów lub Wilanów okraszony swojskim przymiotnikiem. Zwykle w tonacjach zielonych, uznanych w tym sezonie za „bezpartyjne”, i przyjaznych dla oczu. Z podobnymi, bo silnie retuszowanymi, zdjęciami kandydatów.
I podobnymi programami, czasem identycznymi, bo podobnie diagnozującymi najważniejsze potrzeby mieszkańców.
Kampania wyborcza do sejmików wojewódzkich nie istniała w mediach i na ulicach. Kandydujący tam najczęściej uśmiechali się z billboardów umieszczonych na tablicach i autobusach.
Kampanii wyborczej do Rady Miasta w mediach nie było, poza lakonicznymi informacjami. Na ulicach kandydatów było jak na lekarstwo, podobnie jak ich wizerunków na billboardach.
Poza Warszawą kandydaci do sejmików najłatwiej mogli się prezentować za pomocą billboardów, bo tam takie kampanie były tańsze niż w stolicy. Ale kampanie billboardowi są najmniej merytoryczne. Dlatego w krajach o wyższym stopniu demokracji są zakazane.
Po raz pierwszy nie miałem poczucia, że uczestniczę w wyborach.
Dlatego, że tegoroczne wybory  s a m o r z ą d o w e  zostały przez dwie największe partie polityczne, PiS i koalicję skupiona wokół PO, zredukowane do

 

politycznego plebiscytu.

Do wyboru pomiędzy partią pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego a koalicją Grzegorza Schetyny.
Plebiscytu toczonego na poziomie stołecznym przez bój wyborczy Rafał Trzaskowski – Patryk Jaki. Wzbogacanego mniej prestiżowymi, ale też politycznie ważnymi, plebiscytami w Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Lublinie, Białymstoku.
Wszędzie tam, a zwłaszcza w Warszawie, pozostali kandydaci zwykle prezentowani byli przez media, i te narodowo – katolickie i te liberalne, komercyjne, jedynie jako ewentualni przyszli sojusznicy dwóch najważniejszych kandydatów. W przyszłych drugich turach wyborczych.
Tak było przede wszystkim w Warszawie. Ale podobnie było też w innych miastach.
Wszędzie kampanie do sejmików wojewódzkich i innych samorządów przebiegały w cieniu politycznych plebiscytów. Kandydaci PiS na prezydentów miast kontra kandydaci koalicji anty PiS.
Wszędzie tam też żywa kampania toczyła się na szczeblach najniższych, czyli gmin, dzielnic, rad miejskich. Tam wybory miały rzeczywiście samorządowy charakter.
Plebiscytowy charakter wyborów sprawiał, że radykalnie zmalały szanse ugrupowań lewicowych, ruchów miejskich, PSL, Kukiz15 i radykalnej prawicy. Bo efektem plebiscytowego charakteru tych wyborów będzie zapewne wyższa, niż zwykle, frekwencja wyborcza. Co przy większościowym systemie liczenia głosów doprowadzi do podziału miejsc w samorządach przede wszystkim pomiędzy kandydatów PiS i PO+.
Zwłaszcza w sejmikach wojewódzkich.
Tu zgodne milczenie mediów wspierających PiS i mediów wspierających koalicję PO+ wywołuje podejrzenie, że obie konkurencyjne strony zawarły niepisaną zmowę polityczną. Skierowaną przeciwko wszystkim pozostałym partiom i ugrupowaniom wyborczym.
Takie splebiscytowanie wyborów samorządowych PO i PiS przećwiczyły wcześniej. Obie partie złamały ordynację i kodeks wyborczy zgłaszając wcześniej swych kandydatów na prezydenta Warszawy i wspierając ich bezprawną kampanię wyborczą.
Taki plebiscyt wyborczy napompował szanse koalicji PO+ i PIS. Redukował pozostałe partie i komitety wyborcze do roli biednych myszy wyborczych.
Jeśli sprawdzą się czarne prognozowane dla tych myszy wyniki, to w przyszłym roku kolejne wybory, te do parlamentu europejskiego i polskiego, też staną się plebiscytami.
Europejskie będą plebiscytem pomiędzy eurosceptykami z PiS i proeuropejską PO+.
Krajowe będą pomiędzy autorytarną i populistyczną prawicą PiS a demokratyczną, liberalna prawicą PO+.
Lewica może w ten sposób zostać obsadzona w roli biednej myszy wyborczej.
Lewica wystawiła w samorządowych wyborach kilka swych reprezentacji.
Bo jej liderzy chcieli realnie

 

„policzyć swoje poparcie”.

Niektórzy uwierzyli, że zyskają poparcie lewicowych, lecz jeszcze nie głosujących do tej pory Wyborców. Inni liczyli na przyjcie Mesjasza lewicy, nierzadko osadzając się w tej roli.
Czy uznali, jak przywódcy Powstania Warszawskiego, że ewentualna, dzisiejsza polityczna klęska okaże się przyszłym moralnym zwycięstwem? Fundamentem przyszłej, wielkiej, czystej ideowo lewicy polskiej?
Po obecnej kampanii – plebiscycie wiem, że w przyszłej, też pewnie plebiscytowej, kampanii wyborczej, lewicowe myszy pewnie nie zaryczą.
Jeśli szybko nie zaczną wspólnie pracować nad projektem politycznym

 

V Rzeczpospolita.

Socjalna i demokratyczna. Alternatywnej wobec III i IV Rzeczpospolitej.
Jeśli nie zbudują koalicji politycznej Lewica+.
Jeśli nie stworzą sieci współpracujących ze sobą mediów lewicowych. Alternatywnej wobec narodowo – katolickich TVP i PR wspierających PiS oraz komercyjnych mediów wspierających PO+.
Jeśli więcej energii, czasu i pieniędzy nadal będą przeznaczać na walki polityczne z lewicową konkurencją i plebiscyty na Miss Polskiej Lewicy.
Jeśli polska lewica nie wyciągnie wniosków z tego plebiscytu politycznego, to w przyszłym roku zobaczymy niezwykle zjawisko.
Jak polityczne myszy same sobie zakładają pułapkę.

 

Pierwsza wersja artykułu ukazała się na portalu strajk.eu.

Poprzedni

Cristiano Ronaldo dał lekcję Piątkowi

Następny

Poeta nie umiera

Zostaw komentarz