20 listopada 2024
trybunna-logo

Zwodnicza sieć

Wirtualna sieć, swobodny dostęp do internetu miały przynieść wyzwolenie jednostki spod wszechwładzy polityków. Ale okazało się to złudzeniem – dowodzi jeden z liderów teatru postdramatycznego, niemiecki reżyser René Pollesch.

To już trzecia premiera René Pollescha w TR Warszawa (ostatnia, „Jackson Pollesch” odbyła się 6 lat temu), która potwierdza trwałość obranej metody i postawy. Reżyser uznawany za młot na prawicę, osobistego wroga kapitału, burzyciela starego i twórcę nowego, pozostał wierny koncepcji teatru postdramatycznego, który ucieka od fabuły i gotowego tekstu. Tak było i tym razem. Tekst sztuki powstał po dyskusjach z aktorami, po wspólnych lekturach i przymiarkach. Z tych spotkań wyłonił się tekst wcale niezwięzły – jakby w poprzek odejścia od dyktatu słowa, bo słów w tym spektaklu całe mrowie.
Artysta pozostaje także wierny wypracowanej przez siebie formie, w której projekcje wideo, fototapety, ruchome zastawki, niewykończona dekoracja, refreny w scenariuszu, a wreszcie przekraczanie rampy stało się czymś powszednim. Tak jak gra autotematyczna z formą teatralną, przypominająca widzom, że są w teatrze – stąd na scenę wkraczają wykonawcy zaplecza technicznego, w akcji udział bierze suflerka (nawet zmienia kostiumy i wypowiada tekst, nie tylko podpowiada). Wszystko to ma burzyć kruchą nadzieję, że fikcja jest prawdą, jak to praktykował Brecht. Nie jest to więc szczególnie nowe, także u Pollescha, ale należy do stałego repertuaru jego środków wypowiedzi.
Paradoksalnie jednak te deziluzyjne zabiegi jak wspomniane wkroczenie do akcji suflerki/ inspicjentki uwiarygodnia spektakl. Jej status sceniczny jest chwiejny – pozostaje niejako na zewnątrz spektaklu jako suflerka, ale jednocześnie spektakl ją wchłania, kiedy staje się jego aktorką. Co więcej, jest jednocześnie na zewnątrz i wewnątrz spektaklu. Jest więc postacią i nie-postacią rozdwojoną, o niedookreślonej jaźni. Warto przy tym pamiętać o pełnym tytule sztuki Pollescha, który stanowi aluzję do tytułu ważnego dramatu Petera Weissa o rewolucji francuskiej – Męczeństwo i śmierć Jean Paul Marata przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierownictwem pana de Sade. Trzeba koniecznie przywołać ten barokowy tytuł sztuki: Kalifornia i Mur Pacyfiku, o który rozbija się fala ekspansji kolonialnej na Zachód i cofa w postaci zintensyfikowanych światów wewnętrznych, przedstawione przez zespół aktorski szpitala psychiatrycznego w Palo Alto pod kierownictwem Mrs Grace Slick. Tak więc wszystkie te autotematyzmy zakotwiczone są w koncepcji, iż obcujemy ze spektaklem amatorskim przygotowywanym w zakładzie dla psychicznie chorych z myślą o podłożeniu ładunku wybuchowego pod obowiązujący ład społeczny. Jak zapowiada TR Warszawa: „Przewodniczką w tej wędrówce będzie Grace Slick, gwiazda amerykańskiego rocka lat 60., ikona ruchu hippisowskiego. Psychodelia i sieciowy biznes, rewolucja seksualna i podbój kosmosu, wirtualne światy i start-upy spotykają się w tym przedstawieniu”. Tak dzieje się w istocie. Daje to aktorom sporo swobody w poszukiwaniu środków wyrazu, a nawet dość kapryśnym odstępstwie od już przyjętego kierunku interpretacji tej czy innej chwilowo powoływanej do życia postaci.
Kluczowa jednak wydaje się tu diagnoza, z którą widz spotyka się od samego początku przedstawienia. Otóż Pollesch sugeruje, że zwrot w historii naszej cywilizacji nie nastąpił w wyniku studenckiej rewolty1968 roku, ale po opublikowaniu przez NASA zdjęcia całej Ziemi, zrobionego z kosmosu. „To jest ten moment, kiedy rozwój ludzkości zaczyna się mocno chwiać” – powiada jedna z aktorek.
Człowiekiem, który wymusił publikację zdjęcia całej Ziemi (NASA się do tego nie kwapiła) był Stewart Brand, jeden z twórców amerykańskiej kontrkultury. Zaraz potem to on właśnie wydał katalog „Katalog całej Ziemi” (1968) ze wspomnianym zdjęciem na okładce, który zawierał reklamy rozmaitych produktów, polecanych przez użytkowników. Katalog ten, zaakceptowany przez ruch hippisowski, miał stanowić zaczątek wirtualnej sieci jako narzędzia swobodnego, niezależnego wyboru. Rozwinęła się ta idea dopiero w erze komputerów osobistych (także sławionych przez Branda), ale już wtedy, w roku 1968 miał nastąpić koniec dotychczasowego kierunku działania – dalsza ekspansja kapitalizmu została zatrzymana na Kalifornii, gdzie – jak wiadomo – rozkwitła dolina krzemowa i idea indywidualnego doskonalenia świata. Wspólne działanie miało zostać zastąpione jednostkowym, zgodne z indywidualnym wyborem, a to z kolei dawać gwarancję, że nie wyrodzi się ta zmiana w swoje przeciwieństwo. Wszystko to jednak, jak już wiemy, skończyło się na opak, sieć stała się kolejną pułapką i terenem zniewolenia, bez mała neokolonialnym, a jednostka mimo pozorów samodzielności wydana na łup zaborczych korporacji. Słowem, opresyjność fundowana wcześniej przez państwo, została zastąpiona anonimową opresją ze strony informatycznego kapitału. „Ten spektakl w pewien sposób będzie krytyką kultury kalifornijskiej, która stała się już globalna” – mówił reżyser przed premierą i dodawał, że przekonanie, że „jeśli ja będę lepszy – to i świat się poprawi” to za mało, że „to nie jest żadna rewolucja”. Tak więc fundamentalna opowieść o wielkim przełomie okazała się humbugiem.
Można się z taką tezą zgadzać lub nie – wyobrażam sobie dziesiątki innych punktów zwrotnych, by wymienić pierwsze z brzegu: zburzenie muru berlińskiego, atak terrorystyczny na wieżowce WTC w Nowym Jorku czy przemarsz uchodźców przez Europę – to zależy od punktu widzenia. Jednak diagnoza Pollescha jest równie dobra jak inne, zwłaszcza że ukazuje koniec złudzeń, iż jednostkowe dobre działanie odmienia oblicze świata. To zresztą idea silnie zakotwiczona w zachodniej kulturze i niejednokrotnie skompromitowana. Na tym jednak autor-reżyser poprzestaje. Dość, że diagnozuje. Nie zapisuje terapii, choć więcej niż sugeruje, że trzeba jej poszukiwać, bo świat dzisiejszy wyczerpał już środki samoobrony.
Wszystkie te problemy z większym lub mniejszym powodzeniem rysują aktorzy. Jest ich tylko troje, ale wydaje się, że więcej: Agnieszka Podsiadlik, Justyna Wasilewska i Tomasz Tyndyk wciąż są w ruchu, tworzą rozmaite układy i napięcia, wracając uporczywie do pytania, co z tym wszystkim począć. Czasem na poważnie, czasem z dowcipem (na szczęście) przez co twórcy spektaklu unikają wrażenia, że na scenie trwa jakaś robota agitacyjna.
W porównaniu z poprzednimi spektaklami Pollescha ten najnowszy wydaje się jakiś przygaszony, mniej buntowniczy, przesycony sceptycyzmem. Może to znużenie rzeczywistością, która nie chce się zmieniać tak, jakby chciał. A może poczucie, że bunt przeciw teatrowi mieszczańskiemu, zakwestionowanie przydatności starego, muzealnego teatru do stawiania pytań naprawdę istotnych i dotykających osobiście każdego człowieka, po latach poszukiwań straciło czar i wigor.

„Kalifornia i Mur Pacyfiku, o który rozbija się fala ekspansji kolonialnej na Zachód i cofa w postaci zintensyfikowanych światów wewnętrznych, przedstawione przez zespół aktorski szpitala psychiatrycznego w Palo Alto pod kierownictwem Mrs Grace Slick” René Pollescha w reżyserii autora, TR Warszawa, premiera 8 grudnia 2017

Poprzedni

Ziobro zburzył spokój

Następny

Przepustka do kariery