Polska 3D
„Nikt o zdrowych zmysłach nie rozumie, dlaczego istotna część polskiej klasy politycznej i mediów z uporem godnym lepszej sprawy głosi na co dzień obowiązek nienawiści do Rosji i wszystkiego, co rosyjskie. Stanowi to unikatowy przypadek nie tylko we współczesnym świecie, lecz również w naszej polskiej przeszłości”.
W ubiegłym, 2020 roku, ukazała się kolejna książka profesora Witolda Modzelewskiego z serii „Polska-Rosja” – z podtytułem: „Cud nad Wisłą – zwycięstwo zapowiadające katastrofę”. Jest to zbiór prawie pół setki felietonów dotyczących relacji polsko-rosyjskich w szerokim diapazonie czasowym – od wieku XIX po współczesność. Na ponad trzystu stronach książki Autor odnosi się do wielu aspektów relacji z naszym wschodnim sąsiadem. Politycznych, kulturowych i gospodarczych. Nowatorsko podchodzi do procesów historycznych wyjaśniając przyczyny konfliktów między naszymi narodami, upatrując je w grze interesów także narodów trzecich i obcych mocarstw – Anglii, Niemiec, Francji, USA, Turcji i innych. Analizuje przyczyny rusofobii w Polsce i wyjaśnia, jakie kraje stymulują ją po dziś dzień. Polska i Rosja nie mają wobec siebie żadnych roszczeń (terytorialnych ani finansowych), nasze gospodarki idealnie się uzupełniają, my moglibyśmy wysyłać tam ogromne ilości artykułów spożywczych i przemysłowych, jak to było w przeszłości – nabywając bezpośrednio i z bliskiej odległość rurociągami surowce, szczególnie te najbardziej strategiczne: gaz i ropę. Tylko czy wpisuje się to w niemiecki plan Mitteleuropy? Niemcy wolą sami nabywać rosyjskie surowce, odsprzedając je ze swoim zyskiem Polsce. A nasz kraj ma być rynkiem zbytu niemieckiego przemysłu maszynowego, źródłem taniej siły roboczej. Inne cele sponsorowania rusofobii w Polsce mają Stany Zjednoczone: im zależy na sprzedaży uzbrojenia do Polski, jak największych ilości samolotów, czołgów, rakiet itp. – bo na uzbrojeniu zarabia się najwięcej. A po to, by Polacy nabywali ogromne ilości broni w USA – muszą być zastraszani „rosyjskim agresorem”, który chce Polsce odebrać Hajnówkę i Supraśl.
Profesor Modzelewski wiele uwagi poświęca także krajom postradzieckim, które w przeszłości należały do Rzeczypospolitej. Analizuje w ciekawy sposób stosunek tych krajów, ich ludności i władz zarówno do Polski – jak i Rosji.
Książkę tę czytałem z ołówkiem w ręku. Jest ona bowiem pełna „złotych myśli”, bardzo celnych sformułowań, wniosków. Zebrałem je w całość, pogrupowałem – i zamiast opisywać – pozwolę sobie te cytaty zamieścić poniżej. Wybrałem je subiektywnie z różnych części książki, zupełnie nie kierując się kolejnością ich „wystąpienia”. I jestem przekonany, że po zapoznaniu się z tymi perełkami sięgniecie Państwo zarówno po tę pozycję, jak i poprzednie oraz kolejne z serii „Polska-Rosja” profesora Witolda Modzelewskiego.
Zapraszam zatem do lektury, a poniżej zebrane przeze mnie „złote myśli” Autora:
„Nikt o zdrowych zmysłach nie rozumie, dlaczego istotna część polskiej klasy politycznej i mediów z uporem godnym lepszej sprawy głosi na co dzień obowiązek nienawiści do Rosji i wszystkiego, co rosyjskie. Stanowi to unikatowy przypadek nie tylko we współczesnym świecie, lecz również w naszej polskiej przeszłości”. (…)
(Po I wojnie) prowadziliśmy beznadziejny i ostatecznie przegrany spór o ziemie położone między etniczną Polską a historyczną Rosją, czyli – jak kto woli – o „Kresy Wschodnie” albo o Białoruś, Ukrainę i Litwę, co mogło uzasadniać wzajemną niechęć lub wrogość. Dziś ten problem jest tylko zamkniętą raz na zawsze przeszłością, obie strony tego sporu przegrały go na rzecz nowych państw, które z istoty są zarówno antypolskie, jak i antyrosyjskie, ale jednocześnie są zaspokojone w swoich ambicjach terytorialnych. Co je łączy? Tylko jedno: obawa przed rewizjonizmem politycznym, a nawet terytorialnym dwóch (a nie tylko jednego) sąsiadów – ze wschodu i zachodu, czyli również naszych, o czym nie chcemy mówić.
Po co więc zużywamy się w bezsensownej narracji antyrosyjskiej i pilnujemy, aby nikt nie skorzystał z prawa do zdania odrębnego? Odpowiedź jest tylko jedna: komuś jest to potrzebne i ma ogromny wpływ na naszą oficjalną ideologię oraz jej przekaz. Aby go zidentyfikować, trzeba zrozumieć polski interes geostrategiczny ostatnich dwustu lat. Faktyczną niepodległość uzyskuje się wtedy, gdy jest się państwem bogatym, silnym ekonomicznie i niezależnym gospodarczo. Raz w historii udało się nam wejść na wyżyny światowego rozwoju – były to czasy ostatniego pięćdziesięciolecia Kongresówki (lata 1865–1914), gdy rozwijał się w nieznanej w ówczesnych (i późniejszych) czasach skali prywatny przemysł, a rosyjski rynek zbytu uczynił nas jednym z najbogatszych regionów świata. To wtedy wybudowano na tzw. surowym korzeniu wielkie miasta, setki tysięcy nowych budynków, w tym wiele bogatych kamienic i tysiące fabryk, tworzących istniejącą do dziś tkankę miejską centralnej Polski. (…)
Rozwój przemysłu, bezprecedensowy wzrost bogactwa i urbanizacja szły w parze z eksplozją demograficzną, co wzbudziło strach u polityków berlińskich. (…)
W ciągu ostatnich trzydziestu lat mógłby się powtórzyć fenomen rozwoju polskiego przemysłu, bo nie ma już Związku Radzieckiego, rynek rosyjski jest chłonny, a polski przemysł mógłby osiągnąć taki sukces jak przed ponad stu laty mimo zniszczeń spowodowanych przez tzw. reformy Balcerowicza. Bogactwo daje siłę i niezależność. Byłoby to jednak sprzeczne z wizją naszego miejsca w Mitteleuropie jako nieważnego zaplecza, podporządkowanego interesom niemieckiej gospodarki. Trzeba więc cały czas psuć relacje polityczne między Polską a Rosją, odstraszać polskich eksporterów od tego rynku, bo stanowi on dużo korzystniejszą alternatywę wobec roli podwykonawcy niemieckich zleceń. Stąd brednie o „rosyjskiej agresji”, stanie „wojny hybrydowej”, w którym (jakoby) jesteśmy z Rosją. Biznes nie lubi politycznych kłótni. Na czyjeś (czyje?) życzenie wyeliminowano nas z tego rynku (nawet owoców), a jednocześnie pozostaliśmy odbiorcą rosyjskich surowców (ropy naftowej, gazu ziemnego, a ostatnio również węgla).
Ktoś dużo zainwestował w naszą rusofobię i jest to zapewne dla niego bardzo opłacalne. Pytaniem, na które nie znam odpowiedzi, jest to, kto tu odgrywa rolę pożytecznego idioty, a kto jest świadomym wykonawcą tego zadania.
(…) Zrodził się polski, ale czy „prawdziwy kapitalizm”? Dopóki będzie otoczony przez zagraniczne i w większości wrogie „instytucje finansowe”, a zwłaszcza banki, będzie to bardzo trudne. Jedyną naszą wielką szansą było zdobycie rynków wschodnich, a przede wszystkim rosyjskiego, bo na zachodnim nikt nie pozwoli nam urosnąć do zbyt dużych rozmiarów. To wtedy nasi „partnerzy strategiczni” narzucili nam antyrosyjską retorykę i udział w sankcjach ekonomicznych, które na wiele lat wyeliminowały nas z tamtego rynku.
Nasz kapitalizm nie jest „okropny”, tylko zależny. Gdy miejscowi, tzw. „nietransformacyjni” kapitaliści dostatecznie się wzbogacą, a państwo na rozkaz „zagranicznych inwestorów” nie będzie ich niszczyć, to mamy szansę wybić się na niepodległość i zakończyć okres postkolonialny. Kapitalizm bez kapitału jest ustrojem patologicznym.
Zacznijmy od języka („narracji”), którym posługuje się polska polityka wschodnia. Jest to wrogi, podniecony język, wypełniony bez przerwy ostrzeżeniami przed „rosyjską agresją” lub „zagrożeniem rosyjskim”. Nie ma w nim czegokolwiek, co zasługiwałoby na miano tradycyjnie pojmowanej „polityki” w realiach międzynarodowych. Nie wiadomo również, do kogo adresowane są oświadczenia o „rosyjskim zagrożeniu”, „groźbie wojny hybrydowej”, „zielonych ludzikach” i „agresywnych zamiarach Putina”. Mam wrażenie, że wszystkie te słowa służą tylko temu, aby je wypowiedzieć, i nie sięgajmy wyobraźnią dalej, a przede wszystkim nie wiemy, jaki mają wywołać skutek. Chyba jest on zupełnie nieważny. Nie oczekujemy reakcji, akceptacji, a nawet polemiki. Powiedzieliśmy swoje i już. Przyjęliśmy rolę osamotnionej Kasandry, której zupełnie nie obchodzi to, czy ktoś w ogóle słucha jej głosu.
Jeżeli dobrze rozumiem wizję nieszczęść, które czekają ten region świata, to namalowano ją w sposób następujący:
− Rosja po „agresji na Gruzję”, „aneksji Krymu” i „wschodniej Ukrainy” nie zatrzyma się w swoich apetytach, przez co zagraża (czym? Kolejną aneksją?) państwom bałtyckim, a nawet Polsce;
− my „nie oddamy ani guzika”, musimy budować swój arsenał, kupując od Stanów Zjednoczonych drogie uzbrojenie, a przede wszystkim umacniać „wschodnią flankę NATO” (przeciw Rosji);
− sami nie umiemy się obronić (dlaczego?), konieczne jest więc wprowadzenie na nasze terytorium obcych wojsk, dlatego zabiegamy usilnie o stałą obecność wojsk państw NATO, najlepiej amerykańskich i brytyjskich, a nawet niemieckich, choć one już są obecne na naszych poligonach i trwale stacjonują na terytorium państw bałtyckich, co w świadomości (większości) Polaków rodzi raczej złe skojarzenia;
− naszą rolą jest „mobilizowanie” światowej opinii publicznej przeciwko „rosyjskiemu zagrożeniu”, nieustawanie w wysiłkach (słownych) i epatowanie (bezskuteczne) o antyrosyjską solidarność państw tego regionu.
(…) Zapominamy również, że w świadomości politycznej nowych państw powstałych na wschód i północ od naszej wschodniej granicy, jesteśmy byłym… agresorem (podobnie jak Rosja i Związek Radziecki), którego poparcie dla ich niepodległościowych ambicji brzmi zupełnie niewiarygodnie. Ciągle jesteśmy skrycie podejrzewani o chęć powrotu na „ich” terytorium oraz zgłoszenia roszczeń terytorialnych i majątkowych („walka o Kresy Wschodnie”). Z perspektywy Wilna czy Kijowa nasze bezwarunkowe wsparcie dla niepodległości tych państw jest czymś wręcz podejrzanym, dlatego że są to państwa ze swej istoty antypolskie, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie może w Polsce popierać ich niepodległościowych aspiracji. Największe obawy budzi powtórka pokoju ryskiego, czyli dogadanie się Polski z bolszewikami (tzw. czerwoną Rosją) i podział stref wpływów w tym regionie świata między dwóch największych graczy. Państwa te nie chcą mieć z Polską nic do czynienia i obawiają się, że nad ich głowami Warszawa ugada się z Moskwą. Inaczej mówiąc, jak słusznie zauważyli polscy politycy przed stu laty, tylko bolszewicy mogą najwięcej dać na wschodzie, bo wszystkie nowo niepodległe państwa między Polską a Rosją są obiektywnie równie antypolskie, co antyrosyjskie.
Chyba nie istnieje także jakaś koncepcja polityki gospodarczej naszego kraju w stosunku do państw tego regionu. Wiemy tylko, że:
− mamy uniezależnić się od dostaw gazu z Rosji (ale już nie od dostaw ropy naftowej);
− ma powstać Via Carpatia, która połączy bałtyckie porty Litwy i Łotwy z południowo-wschodnią Europą, czyli kosztem naszych bałtyckich interesów (jakiś nonsens);
− konsekwentnie likwidujemy obecność naszych towarów i firm na rynku rosyjskim poprzez nakładanie na naszych eksporterów sankcji wywozowych;
− poparcie polityczne dla pomajdanowej Ukrainy idzie w parze z utratą ukraińskich rynków;
− tolerujemy, a nawet wspieramy import rosyjskiego węgla.
− należy uzasadnić złe relacje z danym państwem (czyli z Rosją) jakąś „racjonalną koniecznością”, każde zaś odstępstwo, a nawet wątpliwość co do prawdziwości tej tezy muszą być utożsamiane ze „ZDRADĄ” lub podejrzeniem roli „AGENTA WPŁYWU”;
− obywatele naszego kraju mają być przekonani, że narzucany obraz relacji z danymi państwami jest zgodny z ich interesami, i nawet gdy ponoszą z tego tytułu realne, widoczne gołym okiem szkody (np. utrata rynków zbytu dla producentów jabłek), to mają się z tym potulnie godzić, bo przecież „NIEPODLEGŁOŚĆ MA CENĘ, KTÓRĄ WARTO ZAPŁACIĆ”;
− beneficjanci tych działań profitują sobie ich koszt w postaci legalnej lub kryptolegalnej grabieży naszego majątku lub odebrania nam dochodów, np. w wyniku sprzedaży (za ciężkie pieniądze) uzbrojenia, które ma nas chronić przed „ROSYJSKĄ AGRESJĄ”.
Oczywiście domyślamy się, że większość antyrosyjskiego jazgotu w naszych (?) mediach służy temu celowi, bo od ponad dwustu lat najpierw Prusy, a potem „Wielkie” Niemcy ogłupiały w tym duchu Polaków, gdyż konflikt polsko-rosyjski był, jest i będzie celem strategicznym polityki naszego zachodniego sąsiada.
Nie bardzo rozumiem, skąd się bierze publicznie wyrażany strach przed rzekomą agresją. Najczęściej stawiana jest teza, że idzie o lobbing firm amerykańskich, które chcą nam sprzedać produkowany przez siebie sprzęt wojskowy. Obywatele mogą przecież zadać pytanie (i pytają), po co mamy dać zarobić kilku wielkim koncernom, których obroty są zapewne większe od polskiego budżetu, np. kupując za grube miliardy złotych samoloty wojskowe. Przecież nas na to obiektywnie nie stać. Warto przeliczyć, o ile wzrosłyby świadczenia społeczne, o ile bylibyśmy bogatsi, gdyby te pieniądze zostały w kraju. Trzeba więc nas straszyć wyimaginowaną agresją rosyjską, aby pozwolić politykom kupić kilkanaście nowych zabawek.
Jest także inne, zapewne równie prawdziwe wytłumaczenie tego fenomenu. Od ponad dwustu lat w geopolitycznym interesie wielu państw jest stały konflikt polsko-rosyjski, a w latach 1944–1989 – polsko-sowiecki, przy czym właśnie my mamy być stałym inicjatorem złych relacji między naszymi państwami. Przykładów jest tak dużo, że nie muszę ich przypominać. Wskażę tylko, w czyim interesie był wybuch Powstania Listopadowego (Francji), istnienie „rządów socjalistycznych” w Kongresówce (Niemiec) oraz działanie tzw. opozycji antykomunistycznej w latach Polski Ludowej (Niemiec i Stanów Zjednoczonych). Istotą tej koncepcji jest antyrosyjska lub antysowiecka dywersja, której sprawcą i ofiarą mają być właśnie Polacy. Rosja, a później Związek Sowiecki miały mieć stałe kłopoty właśnie na głównej osi strategicznej wschód-zachód, miały się uwikłać w bezsensowny konflikt, miała popłynąć „rzeka krwi” (oczywiście głównie polskiej), co wywołać miało nierozwiązywalny problem tych dwóch państw i narodów. Taki „kocioł bałkański”, tylko bardziej na północ. Dla autorów tej koncepcji przynosi ona same korzyści:
– osłabia pozycję międzynarodową Rosji (przejściowo Związku Sowieckiego), a osłabienie mocarstwa jest już sukcesem;
– można by było zaoferować pomoc w rozwiązaniu „problemu polskiego”, a za to coś utargować od Rosji (Związku Sowieckiego);
– konflikt ten uniemożliwia najgroźniejszy dla wszystkich ważnych potęg europejskich sojusz polsko-rosyjski, którego obiektywnie boją się nie tylko Niemcy, ale i wszystkie państwa Europy;
– zimna i gorąca wojna polsko-rosyjska unicestwia wszystkie idee panslawistyczne, jednoczące tę część świata. (…)
Wniosek jest tylko jeden: nie bądźmy „poetami w polityce” (określenie Ottona von Bismarcka) i nie dajmy sobie narzucić roli antyrosyjskiego dywersanta nie swoich interesów.
Czy ktoś, kto przyjmuje rolę eksperta do spraw stosunków polsko-rosyjskich, nie wie, że nasz historyczny spór z Rosją o ziemie trzech zaborów rosyjskich z lat 1773–1796 ostatecznie i definitywnie przegraliśmy właśnie dlatego, że chcieliśmy zniszczyć przeciwnika, a niewiele brakowało, że to on zniszczyłby nas? Koszt naszej polityki wschodniej w ostatnim stuleciu, którą prowadziły tzw. siły niepodległościowe (czyli antyrosyjskie), był wręcz niewyobrażalny. Przegraliśmy wszystko, co można było przegrać, wyhodowaliśmy nowych, mniejszych wrogów, którzy przejęli od Związku Radzieckiego resztki naszego dziedzictwa, a my „przy okazji” byliśmy grabieni przez tych, którzy zawsze umacniali nas w antyrosyjskich fobiach.
W interesie Polski i wszystkich (bez wyjątku) obywateli polskich oraz cudzoziemców mieszkających tutaj jest pokój, demokracja, rozwój ekonomiczny oraz stabilizacja polityczna i społeczna naszego kraju, który jest i długo będzie „na dorobku”, bo musi wyjść z biedy i degradacji zafundowanej nam nie tylko na początku tej epoki (ukłony dla twórcy „radykalnej transformacji”). Aby to osiągnąć, nie powinniśmy z nikim toczyć ani gorącej, ani nawet zimnej wojny, nie możemy prowadzić wrogiej polityki wobec kogokolwiek, zwłaszcza wobec tych, którzy nie zgłaszają jakichkolwiek roszczeń do majątku naszego państwa czy jego obywateli. Rosja nie ma wobec nas roszczeń ekonomicznych i majątkowych, nie posiada w Polsce mniejszości narodowej, nie istnieje nawet partia polityczna, którą można by nazwać prorosyjską – wszystkie są proniemieckie lub proamerykańskie, lub nie mają żadnego znaczenia. Nie mamy również sprzecznych interesów ekonomicznych i nic nam nie wiadomo, aby istniał w Moskwie jakiś wrogi plan wobec Polski. Dlaczego więc szkodzimy sobie, hodując kolejnego wroga?
Doktryna (o manichejskim podziale między złą Rosją a dobrą Polską) jest nie tylko ahistoryczna, niezgodna z faktami i głupia – lecz przede wszystkim szkodliwa gospodarczo i politycznie. Co szczególnie istotne – powoduje ona izolację polityczną i osłabienie nas w relacjach z każdym państwem, które może ponad naszymi głowami się dogadać, oczywiście również naszym kosztem, właśnie z Rosją”.
Mam nadzieję, że powyższe wybrane fragmenty zachęciły Państwa do lektury książki Witolda Modzelewskiego pt. „Polska – Rosja. Cud nad Wisłą”, celnie i dokładnie analizującej źródła nakręcanej w Polsce rusofobii oraz stan relacji polsko-rosyjskich. Zachęcam także do zapoznania się z poprzednimi i kolejnymi książkami Autora serii „Polska-Rosja”.
Autor napisał książkę „Jak budowaliśmy Rosję” – do nabycia w księgarniach i Internecie.