Przełom roku obfituje zwykle we wszelkiego rodzaju plebiscyty, rankingi i tym podobne jasełka, mające stanowić symboliczne resume mijającego roku. W jednym z nich, organizowanym tradycyjnie przez redakcję brytyjskiego „The Economist” , 18 grudnia 2018 roku ogłoszono urbi et orbi, że „Krajem roku” wybrano Armenię, za – jak podano w uzasadnieniu werdyktu – „progres i duch postępu”. Konkurentami Armenii do tego zaszczytnego skądinąd tytułu były Malezja i Etiopia.
Lider Etiopii – Abija Ahmed – uwolnił więźniów politycznych, przywrócił wolność słowa i obiecał przeprowadzenie wolnych wyborów w 2020 roku. Zakończono także trwający od przeszło dwóch dekad konflikt z Erytreą, w efekcie czego otwarto granice i dostęp do morza. Przyznać trzeba, że sporo. Cóż takiego zatem zaszło w Armenii, co przebiło w oczach organizatorów plebiscytu wymienione wyżej osiągnięcia?
Lubię Ormian, w czym zapewne niepoślednią rolę odegrała moja młodzieńcza fascynacja osobowością IX Mistrza Świata w Szachach, Tigrana Petrosjana, toteż ubiegłoroczne wydarzenia w tym kraju śledziłem z dużym zainteresowaniem. Obok wszelkiego rodzaju informacji medialnych miałem także wsparcie w osobie kolegi, Ormianina od wielu lat mieszkającego w Polsce, który regularnie bywa w swojej Ojczyźnie i był dla mnie prawdziwą kopalnią wiedzy o tym co się tam dzieje. Informacje uzyskane z tego źródła skonfrontowane z nowościami wszelakich agencji ukazują dość interesujący i bynajmniej niejednoznaczny – w mojej ocenie – obraz wydarzeń w tej maleńkiej kaukaskiej republice.
Pierwszą jaskółką nadciągających problemów były dla ormiańskiego rządu, masowe protesty uliczne jakie miały miejsce w Erewanie 19 stycznia 2018 roku skierowane przeciwko drastycznym podwyżkom cen. Ten wybuch społecznego niezadowolenia jeszcze się jakoś „rozszedł po kościach” ale rządzący nie wyciągnęli dla siebie z tego groźnego pomruku społeczeństwa żadnych wniosków.
A było by się nad czym zadumać. Badania opinii publicznej od dawna wskazywały, że około 70 proc. obywateli wyraża niezadowolenie z poziomu życia oraz – uwaga! – praktycznej niezmienności władzy! Jednymi z wielu powodów owego pesymizmu było zapewne 18 proc. (oficjalne !) bezrobocie, groszowe pensje, masowa emigracja zarobkowa i poczucie całkowitej bezradności społeczeństwa, które niezależnie od rezultatów kolejnych wyborów próżno oczekiwało jakichkolwiek zmian. Oczywiście owa bezradność znakomicie ilustrowana przez Rosjan porzekadłem: „Gołosuj nie głosuj, wsio rawno połudzisz…”nie jest li tylko domeną maleńkiej Armenii. To na niej wyrosła właśnie kariera Donalda Trumpa, rosnąca popularność Alternatywy dla Niemiec u naszych zachodnich sąsiadów i trwające we Francji protesty „żółtych kamizelek”, że już o rządzącym nad Wisłą PiS-ie nie wspomnę. Wydawać by się mogło, że w tej sytuacji dla rządzących Armenią konieczność przeprowadzenia głębokich reform politycznych powinna być „oczywistą oczywistością”, ale…
„Wieczny” Sargsian
Od 2008 do 2018 roku prezydentem Armenii był Serż Sargsian. Pod koniec jego drugiej kadencji przeprowadzono reformę konstytucyjną, w efekcie której Armenia przeistoczyła się z republiki prezydenckiej w parlamentarną, gdzie realna władza przeszła w ręce premiera pozostawiając prezydentowi funkcje wyłącznie reprezentacyjne. Zapytacie pewnie Państwo: No i co z tego?! Pewnie nic, tyle że ogół obywateli odebrał jednoznacznie ową korektę jako przygotowanie „roszady” urzędującego (jeszcze) prezydenta na stołek premiera co zapewniło by mu kolejną – trzecią już – kadencję u steru nawy państwowej. Tymczasem chłop tak się już opatrzył szerokiej publice, że widziałaby ona odchodzącą głowę państwa raczej w roli szacownego emeryta.
Naturalnie sam zainteresowany publicznie kategorycznie dementował podobnie niecne spekulacje, odrzucając stanowczo ubieganie się o fotel premiera, w którym to niezłomnym postanowieniu wytrwał aż do… końca marca 2018. Na początku kwietnia – zapewne po długiej walce wewnętrznej – zmienił jednak zdanie. Drogą głębokich przemyśleń doszedł bowiem do wniosku, że objęcie teki premiera pozwoli mu wykorzystać przy pełnieniu tej funkcji doświadczenie jakie zdobył w czasie dwóch kadencji prezydenckich. Dla dobra narodu naturalnie. Innymi słowy „nie chcem ale muszem.” Jak postanowił tak zrobił i oto 12 kwietnia partia rządząca wystawiła jego kandydaturę na szefa rządu. Tego już było za wiele nawet dla najspokojniejszych obywateli – ludzie uznali, że z nich po prostu zakpiono i wyszli na ulicę. Pierwsze protesty rozpoczęły się 13 kwietnia przeciwko – jak określono – zawłaszczeniu władzy przez prezydenta. Jeszcze pewnie był czas na opamiętanie, ale obóz władzy z właściwą każdej władzy arogancją, brnął dalej i 17 kwietnia parlament wybrał Serża Sargsiana na premiera. Teraz na ulice wyszły w całym kraju już nie setki – jak dotychczas – ale tysiące ludzi, powodując paraliż państwa.
Rozpoczęły się starcia z policją, polała się pierwsza krew, a 22 kwietnia na Placu Republiki w Erewanie zebrało się (według różnych ocen) od 35 do 160 tysięcy ludzi. Rozpoczęły się protesty w drugim co do wielkości mieście Armenii – Giumri. Na północy kraju we wsiach Chnkojan i Lusachbiur, mieszkańcy zablokowali trasę Giumri – Wanadzor, 23 kwietnia do protestów dołączyli robotnicy fabryki w Wanadzor a w Erewanie wśród demonstrantów pojawili się ludzie w mundurach armii. Zapachniało wojną domową… W tej sytuacji Sargsian zrezygnował ze swojej misji mówiąc w złożonym oświadczeniu: „Nikoł Paszynian miał rację. Ja nie miałem racji. Powstałą sytuację można rozwiązać na kilka sposobów, ale nie będę się do nich uciekał. To nie dla mnie. Wypełniając wasze żądania rezygnuję z funkcji premiera. Życzę pokoju mojemu krajowi.”
„Barchanowa Rewolucja”
Liderem protestów był przewodniczący parlamentarnej partii „Ełk”, Nikoł Paszynian, który ogłosił rozpoczęcie „Barchanowej Rewolucji”. Indagowany przeze mnie na okoliczność owej postaci mój ormiański kolega, przedstawił go jako cieszącego się powszechnym szacunkiem byłego dziennikarza od wielu lat angażującego się w walkę ze skorumpowanym obozem władzy. To on stał na czele trwających prawie trzy miesiące protestów przeciwko podwyżkom cen energii elektrycznej, jakie ogarnęły Armenię w 2015 roku. Brał też udział w styczniowych protestach 2018 roku przeciwko podwyżkom cen. Na moje pytanie, czy wydarzenia w Armenii nie są aby mutacją kolejnej „kolorowej rewolucji”, zdecydowanie odrzucił taką możliwość. Ogół społeczeństwa choć odnosi się do Unii Europejskiej z sympatią to nie życzy sobie wejścia w skład tej organizacji, podobnie jak do NATO. Współpraca – tak,głębsza integracja – nie. Według mojego rozmówcy taką postawę prezentuje ogromna większość jego rodaków – uważam tą opinię za wiarygodną. Dalszy bieg wypadków ormiańskiej rewolucji stawia jednak cały szereg pytań pod adresem nowych władz w Erewanie tym bardziej, że w lwiej części składane deklaracje mają się nijak lub stoją w jaskrawej sprzeczności z podejmowanymi przez nie działaniami.
Najpierw słów kilka o dalszym przebiegu wypadków. Po rezygnacji Sargsiana z funkcji premiera, kolejnym żądaniem ulicy był wybór na to stanowisko jej nowego idola – Paszyniana – co sterroryzowany przez ryczący za oknem tłum parlament, posłusznie wykonał. Należałoby teraz się spodziewać przedstawienia przez nowego lidera jakiegoś programu naprawy państwa i poprawy bytu jego obywateli. Nic z tych rzeczy. Ormianom zaoferowano w zamian igrzysk ciąg dalszy wyciągając na światło dzienne kolejne afery i aferki obozu władzy, epatując w mediach informacjami o kolejnych aresztowaniach i wezwaniach do prokuratury byłych prominentów. Trochę mało jak na program rządzenia krajem nawet tak malutkim jak Armenia.
Podobne działania są nam znane z czasów pierwszych rządów PiS-u, gdzie codziennością były dokonywane w obecności kamer aresztowania kolejnych domniemanych aferzystów i towarzyszące im publiczne wypowiedzi ówczesnego ministra sprawiedliwości i innych prominentnych polityków obozu władzy o „porażających dowodach” ich winy. Co jak pamiętamy nie znalazło w ogromnej większości przypadków potwierdzenia w prowadzonych postępowaniach sądowych. Podobny polityczny klimat obserwujemy dziś – według mojej oceny – w Armenii. Na potwierdzenie kilka faktów.
Jak triumfalnie poinformowała nowa władza, w wyniku działań antykorupcyjnych budżet państwa zasiliła kwota stanowiąca równowartość 21 mln dolarów z tytułu niezapłaconych podatków. Nawet dla tak niewielkiego kraju jak Armenia nie jest to kwota rzucająca na kolana. Ponoć – jak podano – przeprowadzone kontrole wyjawiły nieprawidłowości na łączną kwotę 64 mld dram (ormiańska waluta ) co stanowi równowartość ok. 132 mln dolarów, też w sumie w pełni wyobrażalna kwota, co do rzetelności której, zgłosiłbym pewne zastrzeżenia. Powód? Spójrzmy na trzy pierwsze z brzegu przypadki nagłośnione w PRZYCHYLNYCH nowemu rządowi mediach.
Zaopatrującą Armenię w gaz spółkę Gazprom Armenia obwiniono o sprzedawanie zimą części surowca „na lewo” i nie opłacenie od owej sprzedaży należnych podatków. Istotnie zimą gazu wychodziło więcej, tyle że aby poznać tego przyczynę nie jest potrzebne prokuratorskie śledztwo, a elementarna wiedza z zakresu fizyki na poziomie szkoły podstawowej. Jak powszechnie wiadomo pod wpływem zimna ciała się kurczą przez co zimą na m3 wchodzi więcej gazu niż latem. Prawdziwość tego ormiańscy śledczy mogą empirycznie sprawdzić na sobie, wskakując – dajmy na to – nago do przerębla i obserwując jak to i owo im się kurczy. Tymczasem cena gazu nie uwzględnia owych wahań i jest kalkulowana tak, jakby jego temperatura była stała na poziomie +20 oC, a dodatkowy gaz jest po prostu spisywany w straty. Ta prawda objawiona zawarta w wyjaśnieniach dyrektora obwinionej spółki, Granta Tadewosjana, wprawiła zapewne rządowych inkwizytorów w osłupienie, gdyż na razie zrezygnowali z dalszej polemiki.
W górzystej Armenii 20 proc. energii elektrycznej generują 184 małe elektrownie wodne wytwarzające łącznie 365 MW. Nowe władze twierdzą, że w 150 z nich doszło do naruszeń prawa. Czy aby na pewno? A może po prostu znaleziono sposób na wywłaszczenie dotychczasowych właścicieli metodą doprowadzenia ich do bankructwa milionowymi karami po to, aby przekazać ich majątek w inne, „jedynie słuszne” ręce?
W mieście Alawerdi głównym chlebodawcą jest szczycący się już 249 letnią historią kombinat miedziowy w którym pracowały kolejne pokolenia jego mieszkańców. W październiku wstrzymano pracę kombinatu i miasto straciło jedyne zatrudnienie dla większości swoich mieszkańców. Przyczyna? Nowe kierownictwo resortu ochrony środowiska twierdzi, że w poprzednich latach przedsiębiorstwo wnosiło zaniżone opłaty na tą rzecz i teraz musi to wszystko dopłacić. Być może jestem chorobliwie podejrzliwy, ale z daleka śmierdzi mi to celowym doprowadzaniem kombinatu do upadłości po to, by za symbolicznego drama przekazać go w ręce wybranego – niekoniecznie ormiańskiego – inwestora.
Ciekawe przy tym, że nowe władze nie są zainteresowane przejęciem kombinatu przez kapitał chiński, który wyrażał nim zainteresowanie… Byłbyż to jeden z efektów listopadowej wizyty w Armenii przedstawicieli amerykańskich departamentów stanu i skarbu? Zasadność moich podejrzeń wyjaśni zapewne nieodległa przyszłość…
Czas wendetty
Inne posunięcia nowej władzy budzić muszą nie mniej kontrowersji. Oto jeszcze w czasie trwających protestów aktualny premier Armenii wielokrotnie oświadczał, że „winni wydarzeń 1 marca muszą stanąć przed sądem”. O jakie wydarzenia chodzi?
Otóż w 2008 roku,po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich, 1 marca, miały miejsce masowe protesty zorganizowane przez sztab przegranego kandydata Lewona Ter-Petrosjana. Z kronikarskiego obowiązku podać muszę, że wśród organizatorów owych niepokojów społecznych był także Nikoł Paszynian, pełniący naonczas funkcje w jego sztabie wyborczym. Protesty przybrały niezwykle gwałtowny charakter i kiedy 30 policjantów znalazło się w szpitalach a przeszło 290 osób musiało skorzystać z pomocy medycznej, władze zdecydowały o użyciu przez służby porządkowe broni. Zginęło 10 osób, w tym 8 demonstrantów i 2 policjantów. Aresztowano 106 osób, ale większość z nich wkrótce zwolniono.
Paszynianowi postawiono zarzuty organizacji masowych zajść ulicznych i w wytoczonym mu w 2010 roku procesie skazano na 7 lat więzienia, nasz bohater wyszedł jednak na mocy ogłoszonej amnestii już w 2011 roku. Oczywiście z ludzkiego punktu widzenia można zrozumieć jego emocje, ale osobisty motyw w jego działaniach jako szefa państwa i wpływania na działania organów sprawiedliwości jest aż nadto widoczny. Warto pamiętać, że nikt nie może być sędzią we własnej sprawie.
Sympatyzuję z punktem widzenia adwokata byłego prezydenta Roberta Koczariana, oskarżonego „w sprawie 1 marca”, że aktualne władze w celach politycznej wendetty najpierw napisały scenariusz oskarżenia a teraz, pod ten scenariusz,starają się zebrać (wyprodukować?) dowody. I znowu na poparcie przytoczonej tezy podam kilka faktów.
Sąd na posiedzeniu 29 listopada 2018 przedłużył areszt właściciela TV H 2, biznesmena bliskiego Koczarianowi, Samuelowi Majrapetianowi. Pomimo apelu do władz, kierowników mediów i przedstawicieli inteligencji, nie zgodzono się na zmianę aresztu na kaucję pomimo, że ta forma zabezpieczenia jest w Armenii bardzo często stosowana. Czyżbyśmy mieli do czynienia z klasycznym aresztem wydobywczym?!
Pośród aresztowanych przy okazji różnych afer, znalazł się generał Manwel Grigorian, oskarżony o zabór mienia wojskowego znalezionego u niego podczas rewizji, który w 2008 roku był jednym z wiceministrów obrony. Generał trafił do aresztu i przebywał w nim pomimo opinii lekarzy sądowych, że przy tym stanie zdrowia (między innymi zaawansowana cukrzyca i rak ) zagraża to życiu aresztanta. Jego zwolnienie za kaucją pod koniec ub. roku, wiąże się z daną jakoby przez niego obietnicą złożenia zeznań obciążających byłego prezydenta.
Taką wersję mocno uprawdopodobnia fakt, że w gronie nowych doradców premiera pojawił się były naczelnik ormiańskiej służby wywiadu, Arszak Karapetian, który objął nowe stanowisko jak raz bezpośrednio po… złożeniu zeznań obciążających Koczariana! Dalej jednak będzie być może jeszcze ciekawiej.
Imaginujcie sobie Państwo, 17 grudnia 2018 minister sprawiedliwości Armenii, Artak Zejnalian, nagle zapragnął odwiedzić w więzieniu odsiadującego tam karę dożywocia Nairi Unaniana, herszta grupy, która 27 października 1999 roku wdarła się do gmachu ormiańskiego parlamentu zabijając kilku deputowanych. Na pytania dziennikarzy o czym rozmawiano, pan minister rezolutnie oświadczył, że poradził przestępcy aby… więcej zajmował się sportem! Rada ze wszech miar zasadna, zważywszy siedzący – jak by nie było – tryb życia, jaki od pewnego czasu prowadzi interlokutor pana ministra. Czy jednak WYŁĄCZNIE o tym rozmawiano? Jak Państwo sądzą, czy odsiadujący dożywocie przestępca mógłby w zamian za obietnicę skrócenie wyroku lub wyjścia na wolność, złożyć potrzebne władzy zeznania podyktowane mu przez – dajmy na to – niezależną Prokuraturę? Pewnie niedługo się o tym przekonamy…
Sąd wykonawczy
Naciski aktualnych władców Armenii na wymiar sprawiedliwości, aby właściwie sądził ich przeciwników (lub tych, których za takowych się tam uważa) powoli przybierają formy znane z najgorszych praktyk autorytarnych reżymów.
Oto na posiedzeniu Sądu mającego decydować o areszcie Koczariana pojawia się – ku niepomiernemu zdziwieniu jego adwokata – prokurator generalny! O tym, że nie była to bynajmniej jedyna forma nacisku na niezawisły wymiar sprawiedliwości przekonało zapewne Ormian zapoznanie się z treścią rozmów telefonicznych panów Artura Wanecjana zarabiającego na chleb jako dyrektor tamtejszej Służby Bezpieczeństwa z szefem Specjalnej Służby Śledczej – Sasunem Chaczatrianem, oraz tego ostatniego z N.Paszynianem, w których panowie bez krępacji omawiają sprawę aresztu R.Koczariana oraz sprawy karne „w sprawie 1 marca” wytoczone generałom Jurijowi Chaczaturowowi i Mikaelowi Arutiunianowi, byłemu ministrowi obrony narodowej.
W trakcie rozmowy szef ormiańskiej bezpieki mówi, że dzwonił do niego sędzia, któremu dał do zrozumienia, że byłego prezydenta NALEŻY aresztować. Owe taśmy dokumentujące – jak by nie było – niedopuszczalną w demokratycznym państwie ingerencję władzy wykonawczej w orzeczenia niezależnych (?!) sądów sprawiły, że wszczęte zostało śledztwo. Naturalnie – tak zgadli państwo! – przeciwko… autorom nagrań! Co więcej, N ikoł Paszynian nazwał opublikowanie w sieci tych taśm prawdy „niewypowiedzianą wojną przeciwko państwu”! Jak na kilkumiesięczne przebywanie u władzy to wręcz zapierająca dech w piersiach arogancja !
Zresztą na tym reakcja rozsierdzonej władzy się nie zakończyła. Bezpośrednio po ujawnionych w sieci pogaduszkach mających miejsce 11 września 2018r., już 17 września do kilku redakcji i organizacji pozarządowych wkroczyła policja w poszukiwaniu materiałów z ujawnionych nagrań. Wpadnięto na chwilę między innymi do redakcji portalu Erevan Today co jego redaktor naczelny – Sewak Akopian – skomentował następująco: „To pierwsza jaskółka kagańca jaki nowa władza szykuje dla nieprawomyślnych mediów. Paszynian podzielił społeczeństwo na „czarnych” i „białych” i wszyscy, którzy nie opowiadają się po stronie władzy lub – o zgrozo ! – ośmielają się ją krytykować, stają się wrogami, których będzie się prześladować. Być może nas połkną, ale dostaną niestrawności!” Nie wiedzieć czemu owe działania nowych wybrańców narodu bardzo nie spodobały się „Reporterom bez granic”, którzy ustami swego szefa na obszar Europy Wschodniej i Centralnej Azji dopatrzyli się w nich poważnego naruszenia zasad ochrony źródeł dziennikarskich gwarantowanych zarówno prawem Armenii jak i przez Europejski Sąd Praw Człowieka.
Zresztą wiele wskazuje na to, że także inne nawyki władzy Paszynian przyswaja sobie w błyskawicznym tempie.
Monarszy bankiet
25 listopada ubiegłego roku przez ormiańskie media przeszła fala krytyki w związku z wystawną organizacją w ekskluzywnej restauracji „Monarcha” 20 urodzin premierówny i zamknięcia przy tej okazji dla zwykłych śmiertelników ulicy Teriana, przy której znajduje się wspomniana restauracja. Krytyce prasowej dała odpór żona premiera – Anna Akopian – informując, że przyjęcie nie było bynajmniej wystawne gdyż wydatki z nim związane zamknęły się kwotą 1 mln dram (równowartość ok. 2 tysięcy dolarów). Faktycznie niewiele, zwłaszcza w kraju, w którym średnia miesięczna płaca to równowartość około 183 dolary…
Wróćmy jednak do dalszego przebiegu „Barchanowej Rewolucji” i prognozowanych geopolitycznych priorytetów nowej władzy. W październiku nowy premier postanowił poszerzyć skalę swego triumfu inicjując przyspieszone wybory parlamentarne. W tym celu zrezygnował z pełnionej funkcji i po dwukrotnej – nieudanej – próbie wyboru przez parlament nowego szefa rządu, zrealizował swój cel. Nie muszę dodawać, że w celu „prawidłowego” głosowania, na czas przeprowadzenia decydujących głosowań Paszynian wezwał przed budynek parlamentu swoich kolegów z barykad co skutecznie sterroryzowało deputowanych. Przyznacie Państwo, uroczy rodzaj demokracji …
Zaraz po tym ogłoszono datę wyborów na 09 grudnia 2018 r., a rozpoczęcie kampanii wyborczej na 26 listopada, co w praktyce uniemożliwiło przedstawienie uczestniczącym w nich siłom politycznym jakichkolwiek programów. Głosowano zatem siłą inercji na rewolucjonistów – w efekcie ugrupowanie Paszyniana „Mój krok” (cokolwiek to oznacza ) zdobyło 70,42 proc. głosów, a do parlamentu weszły jeszcze tylko „Kwitnąca Armenia” z poparciem 8,26 proc. głosów oraz „Światła Armenia”, na którą zagłosowało 6, 37 proc. wyborców. Tak oto w nowym parlamencie nie będzie żadnej opozycji!
W tej beczce miodu – dla zwycięzców naturalnie! – znalazła się wcale pokaźna łyżka dziegciu: frekwencja w owych przełomowych wyborach wyniosła marne 48,63 proc., co zadaje oczywisty kłam twierdzeniu rządzących o powszechnym poparciu nowych władz. Jak widać większość społeczeństwa przed ewentualnym udzieleniem swego poparcia postanowiła najpierw przyjrzeć się ich działalności w roli formacji rządzącej krajem. Przepchnięcie „kolanem” przedterminowych wyborów spowodowało, że w obozie zwycięzców pojawiły się pierwsze rysy. Oto „kolega z barykad” ikony nowego ruchu, Dawid Szachnazarian, z gorącego zwolennika premiera stał się jego surowym krytykiem. Uznał elekcję za błąd, gdyż wyborcy podejmowali decyzje pod wpływem jeszcze nie wystygłych emocji, które z reguły nie są dobrym doradcą. Jak by tam jednak nie było, rewolucjoniści zdobyli pełnię władzy ale także – niejako w pakiecie – pełnię odpowiedzialności za wszystkie podejmowane decyzje…
Odwracanie sojuszy
Czego można się spodziewać po nowym rządzie Armenii ? Aby odpowiedzieć na to pytanie spróbuję zestawić deklaracje pana premiera z realnymi podejmowanymi przez niego działaniami. I tak w ciągu pierwszych czterech miesięcy sprawowania władzy aż trzykrotnie (!) spotykał się on z prezydentem Rosji, podkreślając na każdym kroku wyśmienite stosunki łączące oba kraje. Tyle w sferze werbalnej, popatrzmy jak te gorące deklaracje mają się czynów.
W trwających na terytorium Gruzji od 1 do 15 sierpnia 2018 roku manewrach NATO o wdzięcznej nazwie „Nobil Partner” wzięli udział wojskowi z Armenii. Nie wiadomo jak pogodzić ów fakt z deklarowaniem wierności sojuszniczej wobec Rosji, którą Sojusz oficjalnie klasyfikuje jako wroga, w każdym razie nowy premier nie dostrzega w tym żadnych sprzeczności, podobnie jak we wspólnych ćwiczeniach (w ramach tychże manewrów) z wojskowymi z Azerbejdżanu, z którym Armenia jest de facto w stanie wojny, czy Turcji, nadal nie uznającej wymordowania w czasie I wojny światowej dwóch milionów Ormian za ludobójstwo.
Skutki precedensów takich zachowań z przeszłości nie były zachęcające, że przytoczę tylko przypadek uczestniczącego w 2004 roku w natowskim kursie języka angielskiego w Budapeszcie, ormiańskiego oficera Gurgena Margariana, zarąbanego toporem w czasie snu przez jego azerskiego kolegę, Ramila Szafarowa, przebywającego nota bene w dobrym zdrowiu w rodzinnym Baku.
Jednym z pierwszych posunięć nowej władzy było postawienie w stan oskarżenia w związku z osławioną „sprawą 1 marca”, generała Jurija Chaczaturowa, przedstawiciela Armenii w Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB) w randze Sekretarza Generalnego tej organizacji. Naturalnie w tym celu odwołano generała z pełnionego stanowiska, co spowodowało vacat na kluczowej dla Organizacji funkcji i wszystkie związane z tym perturbacje. Pozostali członkowie Układu postanowili – wobec nieprzewidywalności nowych władz ich (jeszcze?!) sojusznika, wybrać na to miejsce przedstawiciela Białorusi. Armenia nie zgadza się na takie rozwiązanie uważając, że to ona winna desygnować swego przedstawiciela na zwolnione miejsce. Całe zamieszanie jest moim zdaniem przejrzystą grą erewańskich władz na wycofanie się z dotychczasowych sojuszy, do czego sprokurowany przez nie – i podgrzewany – konflikt, jest dobrym pretekstem.
Ponieważ wyboru na wzmiankowane stanowisko strony Układu winny dokonać w drodze osiągniętego konsensusu (na który bynajmniej się nie zanosi) pojawia się wygodny pretekst do wyjścia z organizacji. Warto pamiętać, że w poprzednim parlamencie partia „Ełk” będąca bazą parlamentarną aktualnego premiera, postulowała powstanie komisji parlamentarnej d/s …wyjścia Armenii z ODKB. Ciekawym dopełnieniem opisanych powyżej zachowań, jest działająca od 30 lipca 2018 roku na ormiańskim FB strona, na której wzywa się do wyprowadzenia z terytorium Armenii 102 bazy wojsk Federacji Rosyjskiej. Ową stronę prowadzi ł – cóż za zbieg okoliczności! – niejaki Daniel Jonisjan, do niedawna zarabiający na chleb jako współpracownik Fundacji znanego nam skądinąd George’a Sorosa. Chłop ostatnio zmienił robotę i pracuje teraz dla nowego rządu jako koordynator reformy Kodeksu Wyborczego pod kierownictwem wicepremiera Ararata Mirsojana.
Warto może przy tym wspomnieć, że rzeczony A. Mirsojan w latach 2012-2013 był koordynatorem Międzynarodowej Fundacji Systemów Wyborczych będącej de facto agendą Departamentu Stanu. Obaj panowie wpisują się zresztą w szerszy nurt osób finansowanych przez zachodnie granty, które nowe władze powołują na ważne stanowiska w państwie, stopniowo zwiększając ich wpływ na politykę wewnętrzną.
Tyle samo co wspomniane już wcześniej przeze mnie deklaracje niezłomnego i szczerego uczucia łączącego bratnie narody Armenii i Rosji, padające co i rusz z ust ormiańskiego przywódcy, warte są inne jego publiczne oświadczenia dramatycznie rozjeżdżające się z realnymi działaniami.
Oto w trakcie ekspresowej kampanii wyborczej przed dopiero co odbytymi wyborami parlamentarnymi, urzędujący premier uchylił się od debaty z liderem Partii Republikańskiej, Wigenem Sarkisjanem. Niby nic takiego, ale podobne zachowanie bezpośrednio po złożeniu przez niego publicznej deklaracji, że „…debaty na żywo z udziałem politycznych liderów uczestniczących w wyborach powinny stać się tradycją” wiele mówi o jego wiarygodności jako polityka.
Zła wróżba
Zwycięskie ugrupowanie póki co buduje swój wizerunek wyłącznie na kryminalizacji działań poprzedników. Nawet pod mikroskopem trudno doszukać się jakiegokolwiek programu jeżeli naturalnie nie uzna się za takowy zapowiedzi nagłego progresu w ekonomice i podwojenia liczebności populacji w ciągu 20 lat, bez podania jakichkolwiek mogących by za tym przemawiać przesłanek. Zamiast realnych działań naprawczych nowe władze wymyśliły… opodatkowanie przekazów pieniężnych od ormiańskich gastarbaiterów do ich rodzin w Armenii, z którego to pomysłu – po nagłośnieniu go przez Republikanów i społecznego rezonansu jaki ta informacja wywołała – przyszło się z podwiniętą kitą wycofać.
Po rozmowach jakie 8 września 2018 r. przeprowadził w Moskwie nowy ormiański lider na temat udziału Armenii wspólnie z Rosją w misji humanitarnej w Syrii, występując 26 września ubiegłego roku na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ oświadczył: „ Istnienie społeczności ormiańskiej w Syrii jest egzystencjonalnie zagrożone z powodu ciągnącego się kryzysu. Armenia starała się wnosić swój wkład w jego rozwiązanie w formie pomocy humanitarnej. Jesteśmy gotowi rozszerzyć naszą pomoc humanitarną skierowaną dla rozwiązania najpilniejszych problemów naszej społeczności w Syrii. Jako kraj, który przeżył grozę ludobójstwa, rozumiemy jak ważnym jest zapewnienie bezpieczeństwa naszego narodu i gotowi jesteśmy zrobić wszystko dla jego obrony”. Planowano wysłanie stuosobowej ekipy złożonej ze specjalistów wojskowych i cywilnych pełniących misję wyłącznie poza strefą działań bojowych, głównie na terenie miasta Aleppo. Po tej dumnej deklaracji zapadła trwająca aż po dzień dzisiejszy cisza. O wysłaniu misji nikt już nie wspomina, choć licząca przed rozpoczęciem wojny 110 tysięcy osób społeczność ormiańska uważana za jedną z najlepiej zorganizowanych i zamożnych, znajduje się na skraju wyniszczenia. I wszystkich to nagle przestało obchodzić! Tymczasem – co ciekawe – nie przeszkadza to bynajmniej Armenii w uczestniczeniu (pod patronatem Wuja Sama jak by się kto pytał) w misjach wojskowych w Kosowie i Afganistanie… Daleki naturalnie jestem aby wiązać tą gwałtowną zmianę frontu z listopadową wizytą w Erewanie amerykańskiego Doradcy ds. Bezpieczeństwa Narodowego, Johna Boltona, ale cosik mi się widzi, że USA postanowiły umocnić swoją obecność na Kaukazie tworząc w Armenii przyczółek przeciwko Rosji i Iranowi. Naturalnie dla dobra mieszkających tam narodów…
Źle wróżę też sprawie Armenii w jej konflikcie z Azerbejdżanem dotyczącym spornego terytorium Górnego Karabachu. Oczywiście oficjalnie Paszynian zapowiada „nie oddanie ani guzika”, ale w moim odczuciu przygotowuje grunt pod rejteradę. Mogą o tym świadczyć zarówno wypowiedź jednego z bliskich współpracowników premiera, który określił zwycięstwo „Barchanowej Rewolucji” ważniejszym od zwycięstwa w konflikcie o Górny Karabach,jak i zaprzestanie egzekwowania przez Armenię ustaleń przyjętych przez strony konfliktu po rozmowach w Wiedniu i St. Petersburgu.
Nowy premier ogłosił społeczeństwu, że nie ma potrzeby trwania przy owych wynegocjowanych pozycjach, gdyż gwarancją ich przestrzegania są jego osobiste uzgodnienia z prezydentem Azerbejdżanu Ilchamem Alijewem. O tym, że takie przypuszczenia to w najlepszym razie prostoduszność, przekonuje oświadczenie azerskiego ministra spraw zagranicznych, Elmara Mamediarowa złożone przez niego 25 grudnia ubiegłego roku, w którym zauważył, że o ile wieloletnie rozmowy nie przyniosły żadnego rozwiązania problemu o tyle rozmowy z jego ormiańskim kolegą Zograbem Mnacakanianem oraz rozmowy liderów obu krajów w Duszanbe i St. Petersburgu pozwalają żywić nadzieję na postęp w sprawie – jak to określił – wyprowadzenia sił zbrojnych Armenii z „okupowanych terytoriów Azerbejdżanu”. Przejęzyczenie, czy nadmierna szczerość? W moim odczuciu – wygląda na to – najbliższa przyszłość nie rysuje się przed Ormianami zbyt optymistycznie.
Nowe władze co prawda nie ogłosiły żadnego programu tworzenia nowych miejsc pracy, ale za to zapowiedziały redukcje i likwidacje – na razie w administracji państwowej. Rzecz charakterystyczna jako pierwsze do likwidacji przeznaczono Ministerstwo Kultury…
Za jedyną optymistyczną przesłankę uznać można fakt, że społeczeństwo po okresie rewolucyjnej euforii zaczyna jakby uważniej patrzeć nowej władzy na ręce wyrazem czego napis wyświetlany 30 grudnia 2018 na gmachu MSZ Armenii: „Wolność dla Prezydenta!” Równolegle z żądaniem uwolnienia Koczariana wystąpili parlamentarzyści Górnego Karabachu…
Życząc Ormianom wszystkiego co najlepsze w Nowym Roku, dedykuję w tym miejscu także mądre słowa starego Żyda z Podkarpacia: „Jeżeli dwóch się kłóci, a jeden ma rzetelnych 55 procent racji, to bardzo dobrze i nie ma co się szarpać. A kto ma 60 procent racji ? To ślicznie, to wielkie szczęście i niech Panu Bogu dziękuje! A co by powiedzieć o 75 procent racji ? Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. No a co o 100 procent? Taki co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak!”