Zdarzają się sytuacje, gdy wiadomość o czyjejś śmierci jawi się – wbrew ponurej oczywistości – jako niewiarygodna i trudna do przyjęcia. Do takich zaliczam zgon Wojciecha Pszoniaka, w którym nieco nawet szaleńczy żywioł życia buzował i kipiał w stopniu dalece przekraczającym przeciętność.
I był to żywioł nie tylko aktorski, ale zwyczajnie życiowy. Pisząc o nim nie mogę i nie chcę wyzbyć się osobistego punktu widzenia, bo należał do niewielkiego grona aktorów, którzy szczególnie mocno uformowali wielu widzów teatralnych i filmowych mojego pokolenia. Nie mogę więc i nie chcę pisać o nim bezosobowo, enumeratywnie spisując jego role z ogólnie dostępnej listy jego dokonań niczym z rejestru księgowego. Mogę napisać tylko wspomnienie o „moim” Pszoniaku, a i to jestem w stanie zaczerpnąć tylko kilka garści z wielkiego skarbca jego dokonań. Wiem, że zabrzmi to nieco egzaltowanie czy pretensjonalnie, ale mam irracjonalne uczucie, jakby był on cząstką mnie. A to dlatego, że pierwsze fascynacje jego aktorstwem przeżyłem jako nastolatek i na trwałe wsączyły się one w moją psychikę i wyobraźnię na trwałe. Tak jest z doznaniami młodości.
Na scenie zobaczyłem go wiosną 1973 roku w roli Chlestakowa w „Rewizorze M. Gogola w reżyserii Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym. Jego Chlestakow był samym ekstatycznym żywiołem radości życia, zachwycającym w każdym fragmencie spektaklu, ale szczególnie w scenie, gdy wykrzykiwał swoje mistyfikacje z silnie rozbujanej huśtawki. Kilka miesięcy wcześniej, w styczniu 1973 roku zachwycił mnie kreacją w roli Dziennikarza w filmowym, frenetycznym „Weselu” Andrzeja Wajdy. I to zestawienie gorzkiego, pełnego zniechęcenia, zamkniętego w sobie Dziennikarza z ekstatycznym, pełnym żywiołowej radości egzystencji Chlestakowem, dało mi jako widzowi pierwszą miarę skali jego talentu. Dopełnia ten talent jego imponująca vis comica, którą objawił w kabarecie „Pod Egidą”, zwłaszcza w kapitalnym skeczu „Awas”, z Piotrem Fronczewskim w duecie (1980).
Pojawił się w polskim teatrze i filmie jako aktorskie zjawisko-gejzer energii, na początku tylko w przestrzeni Krakowa, w Starym Teatrze u schyłku lat sześćdziesiątych. Tam też, poza kilkoma innymi, zagrał rolę, która „katapultowała” go ku karierze krajowej – Piotra Wierchowieńskiego w legendarnym przedstawieniu „Biesów” Dostojewskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy (1971). Objawił w niej niebywale ruchliwy żywioł nieznany dotąd w polskim aktorstwie, żywioł, na który można patrzeć, podziwiać i sycić się nim. Nie widziałem go w tej roli, nie widziałem także jako frenetycznego Puka w „Śnie nocy letniej” Szekspira w reżyserii Konrada Swinarskiego (1970). W 1974 roku zagrał Mieszka I w „Gnieździe” Jana Rybkowskiego, ale widać na ekranie, że ta rola mu „nie leżała”. To, w moim odczuciu dowód na to, że nigdy nie był aktorem-rzemieślnikiem, że po to, by objawić pełnię możliwości i talentu musiał być do roli przekonany wewnętrznie – emocjonalnie, intelektualnie, duchowo.
Podobno (bo nie widziałem go i w tej roli) nie powiodła mu się konfrontacja z rolą Makbeta w hanuszkiewiczowskiej inscenizacji w Teatrze Narodowym. Podobne opory miał przed przyjęciem roli Robespierre’a w „Sprawie Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej, którą na scenie Teatru Powszechnego w Warszawie zrealizował Andrzej Wajda (1975). Wbrew swojej przyrodzonej żywiołowości i skłonności do nadekspresji, „skompresował” swoje środki wyrazu i z maksymalną oszczędnością wyrazu zagrał skupionego, „kamiennego”, oschłego dyktatora. Kilka lat później (1982) powtórzył tę rolę w filmowym, polsko-francuskim „Dantonie” Andrzeja Wajdy. Widziałem go wtedy po długiej przerwie, bo już od kilku lat mieszkał i pracował w Paryżu. Wcześniej, zanim zniknął mi z oczu, zachwycił mnie dwiema błyskotliwymi kreacjami w Teatrze Telewizji – w roli Sganarela w „Don Juanie” Moliera w reżyserii Zygmunta Hübnera i jako Merkucja w „Romeo i Julii” Szekspira w reżyserii Jerzego Gruzy, oba zrealizowane w 1974 roku.
Przez lata osiemdziesiąte docierały do Polski tylko skąpe informacje o jego bogatej aktywności na paryskich scenach i planach filmowych. Miało też upłynąć jeszcze sporo czasu zanim zobaczyłem go w dawnych rolach filmowych, w „Diable” Andrzeja Żuławskiego (1972) i w „Piłacie i innych” Andrzeja Wajdy (1972). Nowy etap jego aktywności w ojczyźnie otworzyła tytułowa rola w „Korczaku” Andrzeja Wajdy (1990). Dojrzalszy o kolejną dekadę życia i pracy aktorskiej wniósł do tej roli nowe akcenty. W latach 90-tych objawił się też w Polsce jako osobowość telewizyjna, mistrz kulinarny i barwny, nieco ekstrawagancki komentator obyczajów czy polityki – słowem: celebryta. Wiele też mówił o swoim stosunku do aktorskiej profesji, traktował ją nie jak rzemiosło, lecz jako sposób życia i formę dialogu z widzami. Swoje poglądy na aktorstwo niejako podsumował w książce „Aktor” (2009), którą przygotował wraz z Michałem Komarem. Szereg ciekawych uwag o jego aktorstwie można znaleźć w niewielkiej, ale bardzo interesującej książeczce „Pszoniak” , autorstwa Macieja Karpińskiego, wydanej w 1976 roku w ramach cyklu aktorskich portretów.
Trudno mi się pisze ten tekst, bo jestem poruszony, nawet wstrząśnięty śmiercią Wojciecha Pszoniaka. Nie mogłem więc pisać go ze sprawozdawczej pozycji „księgowego”, na chłodno podsumowującego czyjeś dokonania, także te, z którymi bezpośrednio się nie zetknąłem. Poza tym bogactwo jego dokonań i aktywności jest tak tak ogromne, że ogarnięcie go w jednym tekście jest zwyczajnie niemożliwe. Dla mnie Wojciech Pszoniak to nade wszystko Dziennikarz w „Weselu”, Moryc Welt w „Ziemi Obiecanej” i Robespierre w „Dantonie” Andrzeja Wajdy, to zachwycający Chlestakow w „Rewizorze” na deskach Teatru Narodowego, to Sganarel w telewizyjnym „Don Juanie”. Zaledwie kilka ról, głównie w początkowej fazie jego drogi artystycznej – a miłość aktorska na całe życie. Był jednym z najważniejszych bohaterów mojej wyobraźni.