Zapowiadało się na nowe słowo w polskiej dramaturgii. Premierze, „Konduktu” Bohdana Drozdowskiego w reżyserii Marka Okopińskiego (1961) w teatrze zielonogórskim towarzyszyło poczucie wielkiego odkrycia.
Nałożyła się na nie atmosfera skandalu, wywołana oskarżeniami o plagiat pod adresem Drozdowskiego ze strony Ryszarda Kapuścińskiego jako autora reportażu „Sztywny”, na który zresztą autor dramatu powoływał się w teatralnym programie. Sprawa się ciągnęła, wywoływała emocje, ale ostatecznie wszelkie autorytatywne instancje sądowe i koleżeńskie oddaliły zarzuty Kapuścińskiego. Ale osad „skandalu” pozostał. Młody autor (1931-2013) zyskał dozgonnych a zaciętych przeciwników. Najwyraźniej wpływowych, skoro po wielu latach nie znalazł się nikt odważny, kto napisałby notę biograficzną Bohdana Drozdowskiego do przewodnika encyklopedycznego PWN „Literatura polska XX wieku” (2000) – niewielka nota została podpisana przez Redakcję.
Kiedy Drozdowski debiutował jako dramaturg, już był kimś w polskiej literaturze. Sześć lat wcześniej pojawił się na łamach „Życia Literackiego” (1955 nr 51) jako jeden z pięciu poetów rekomendowanych przez artystów i krytyków o pokolenie starszych. Pojawił się w niezłym towarzystwie: Jerzego Harasymowicza, Mirona Białoszewskiego, Zbigniewa Herberta i Stanisława Czycza. Drozdowskiego rekomendował Julian Przyboś.
Debiut dramaturgiczny Drozdowskiego pojawił się w porę – przypadł na czas ożywienia nowej dramaturgii polskiej. W roku 1960 miała miejsce prapremiera „Kartoteki” Tadeusza Różewicza, a dwa lata wcześniej „Policji” Sławomira Mrożka (pod tytułem „Policjanci). Rozpoczął się szturm młodych autorów na teatr, a Drozdowskiemu wróżono wielką przyszłość. Wielkie nadzieje wiązał z jego dramatopisarstwem Jan Kłossowicz, który o „Kondukcie” pisał, że „ma wszelkie szanse przejścia do historii. Nie tylko do pisanej historii literatury, ale do teatru. Może i w dalekiej przyszłości pozostanie jedną ze sztuk, które będą dawały świadectwo naszym czasom”. Najwyraźniej Kłosowicz nie mylił się w swoich prognozach, skoro całkiem niedawno, podczas rozmaitych podsumowań dorobku polskiego teatru i dramatu z okazji stulecia odzyskania niepodległości, wspominano o „Kondukcie” Drozdowskiego jako jednym z ważniejszych dokonań minionego wieku. Profesor Bożena Frankowska w swoim monumentalnym cyklu (w stu odcinkach) o stuleciu niepodległości polskiego teatru poświęciła „Konduktowi” cały odcinek (nr 66, opublikowany na łamach „Yoricka”).
O czym jest „Kondukt”? Najkrócej mówiąc o transporcie zwłok młodego górnika, który zginął w wypadku w kopalni, a teraz jego koledzy i przedstawiciele przedsiębiorstwa odprowadzają ciało chłopaka do rodzinnej wsi. Okaże się, że wieś – w poszukiwaniu lepszego losu – opuścił wbrew woli ojca, a gromadę żałobników wiele dzieli. W drodze psuje się ciężarówka, na której umieszczono trumnę, ale wytrwali żałobnicy od tej chwili niosą trumnę na ramionach, skrótem przez las. Na koniec wreszcie wyjdzie na jaw, że ojciec ani nikt we wsi nie czeka na ciało wyklętego syna. Mógł to być materiał na wzniosłą tragedię albo sentymentalne malowidło, ale pod piórem Drozdowskiego stał się mięsistą opowieścią o ludziach z ich wadami, konfliktami, śmiesznostkami – przy czym autor zawsze potrafi się zatrzymać na linii dzielącej literaturę od błazenady, choć sztuka jest nieodparcie śmieszna, a jednocześnie solenna.
Pisarz robi świetny użytek z reportażu, sam przecież miał reportaż we krwi. Jak wspominał Klemens Krzyżagórski:
„Bohdan Drozdowski spędził pierwsze powojenne lata jako uczeń Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych (tak górnie nazywała się katowicka szkoła kształcąca czeladników różnych technicznych specjalności, mistrzów i techników). Tam po raz pierwszy otarł się o śmierć kolegi. (…). Potem jeszcze raz był w pobliżu śmierci kolegi. Ten drugi wypadek jest dla czytelników „Konduktu” bardziej znaczący. Pozwala bowiem stwierdzić, że śmierć górniczą zna Drozdowski z autopsji. Czyli – traktując ten nadużywany termin w sposób stosowany w kryminalistyce – zna ją z bezpośrednich oględzin, z osobistego zbadania trupa: „Chodzimy gromadą, uczymy się gromadą, jeździmy do kopalni gromadą. W kopalni „Wujek” zabiło mi przyjaciela, Gienka Przygodzkiego. W innych kopalniach ginęli inni ochotni chłopcy. Przyjechali i delegaci do szkoły i mówili: koledzy, trzeba pomóc. Kraj potrzebuje węgla. Któż śmiałby odmówić? Pod ziemię wolno było zjeżdżać tylko po ukończeniu 18 lat albo za zgodą rodziców. Gienek oszukał w dacie urodzenia. Pogrzeb, najpiękniejszy górniczy pogrzeb na sosnowieckim cmentarzu” (…).
Bohdan Drozdowski poeta, powieściopisarz, dramaturg – jest przede wszystkim reporterem. Jako reporter praktykował we wrocławskiej „Gazecie Robotniczej” (kilka lat powojennych spędził w Jeleniej Górze, stamtąd nadsyłał do Wrocławia swe reportażowe korespondencje), w łódzkiej „Kronice”, krakowskim „Życiu Literackim”, warszawskiej „Współczesności”. Jako reporter praktykuje również w swojej poezji, w prozie artystycznej, w utworach dramatycznych. „Kondukt” jest właśnie z tej parafii: jest utworem kulturalnego, dobrze oczytanego reportera, który umie dostrzegać fakty społeczne i ceni sobie literaturę faktu”.
Wydawało się, że „Kondukt” na trwale zadomowi się w polskim teatrze. Świadczy o tym kilkanaście premier w całej Polsce, ale od roku 1985, kiedy wystawił tę sztukę teatr w Gnieźnie, nikt już po nią nie sięgnął. A szkoda, bo choć nosi ślady osadzenia w swoim czasie, przesłanie ma uniwersalne. Jeszcze większy żal, że ze szczętem zapomniano o „Klatce, czyli zabawie rodzinnej”, dramacie specjalnie dopisanym przez Drozdowskiego przed wspólną premierą w teatrze nowohuckim (1962) w reżyserii Jerzego Krasowskiego 1962.
„Klatkę” po premierze zjechał niesłusznie Ludwik Flaszen, widząc w niej materiał na przypowiastkę na dwie strony. Ale to nieprawda – to jest materiał dla reżysera mającego ucho do absurdu, który może z niego przyrządzić koktajl w duchu kafkowsko-dürrennmatowskim. Rzecz bowiem traktuje o pułapce zastawionej na krewniaka, który ma stać się obiektem rodzinnego sądu, a przy okazji sprawia, że wychodzą na jaw nagromadzone rodzinne świństwa.
Podobnie wymazane z obiegu zostały inne sztuki Drozdowskiego, w tym jego ukochane sztuki poetyckie, pisane mową wiązaną i do rymu, a więc pod prąd obowiązującej norny. Wprawdzie w czasach, kiedy powstawały te wierszowane sztuki, także inni znani autorzy chętnie sięgali po mowę wiązaną (m.in. Ernest Bryll), a poezja w tzw. czwartym systemie, czyli wiersz Różewiczowski rozplenił się w europejskiej dramaturgii (Bernhard, Jelinek i in.), to sztuki poetyckie Drozdowskiego budzą opór. Może ze względu na wybór bohaterów jak choćby Ludwik Waryński w niedocenionym dramacie „Mazur kajdaniarski”.
Jan Kłossowicz miał chyba za złe Drozdowskiemu, że nie trzyma się swego reporterskiego fachu, ale poeta wolał próbować sil w rozmaitych formach, choć skłonność do posługiwania się literaturą faktu kultywował. Świadczy o tym świetne słuchowisko „Polowanie na Guevarrę”, nowocześnie pomyślana rekonstrukcja politycznego spisku, którego ofiarą padł legendarny Comandante Che. „Napisanie słuchowiska z Guevarrą – wyznawał autor – wydawało się po prostu niemożliwe; to zbyt świetlana postać, a takie się nie dają spożytkować w tekście dramatycznym. Dramat dział się na szerszym planie: wokół postaci Guevarry. Krzyknąłem „eureka” dopiero wówczas, gdy wpadłem na pomysł napisania słuchowiska o Guevarze bez Guevarry. Trzeba było tylko pokazać całą intrygę międzynarodową, która ma swoją dokumentację”.
Przewodnikami Drozdowskiego-dramaturga byli Szekspir i Czechow. Kilka sztuk Szekspira z powodzeniem tłumaczył, w tym rzadko grywaną „Opowieść zimową”, do której dopisał „brakującą” część. Jak wiadomo, Szekspir po trzech pierwszych aktach uczynił woltę, wprowadzając postać Czasu, który ogłasza, że minęło właśnie 16 lat. To szesnastolecie intrygowało Drozdowskiego, który dopisał do sztuki krwistą część komediową pod tytułem „Hermiona” o prawdziwych lub domniemanych romansach królowej Hermiony z końcowym (dosłownie) mrugnięciem oka. Nikt tego jeszcze w teatrze nie zagrał, a szkoda.
Do wielkich patronów poety-dramaturga należeli romantycy, a zwłaszcza Norwid, któremu poświęcił sztukę „Bóg jest i na śmieciach”, odwołującą się do jego utworów literackich i listów – sztuka doczekała się realizacji w radiu i telewizji. Można by się doszukać jeszcze innych zapomnianych skarbów w dorobku pisarza. Zapomnianych, a raczej zamilczanych przez wzgląd na ostre pióro i lewicowy temperament polityczny wieloletniego redaktora „Poezji”. „Jestem człowiekiem politycznym – mówił w wywiadzie, którego mi udzielił 45 lat temu (!) – Jeden z recenzentów nazwał mnie „homo politicus”. Rzeczywiście wszystko jawi mi się jako działanie polityczne, wszystko ma polityczny rezonans. Zarówno ceny, jak i repertuar w teatrach. Od tego nie można uciec”.