22 listopada 2024
trybunna-logo

Wątłe ciało polskiej wolności

Po „Wieszaniu”, „Kinderszenen”, a także po – jak mówi młodzież – hardkorowych wywiadach prasowych, w których namiętnie podnosił chwałę Jarosława Kaczyńskiego. Jako tego, co „gryzie w dupę żubra”. Po kwietniowym, posmoleńskim wierszu-inwokacji do wodza PiS, można się było po nowej prozie Jarosława Marka Rymkiewicza spodziewać uczynienia Bóg wie jakiego hałasu.

Samuel Zborowski, męczennik polskiej wolności, jak chce go widzieć Rymkiewicz, mógł się też w nowym kontekście objawić nawet jako hipostaza „poległego” pod Smoleńskiem Lecha Kaczyńskiego. Jego brat mógł natomiast zostać być może wyznaczony przez autora na mściciela, choć Zborowscy śmierci Samuela nie pomścili.
Taki wstęp do recenzji tej skądinąd pysznie napisanej książki może się komuś wydać nie na miejscu. Upoważnia do tego jednak publiczna postawa J.M. Rymkiewicza. W sposób ostentacyjny, a nawet skrajny opowiedział się po stronie jednej opcji politycznej, a motywował to upatrywaniem w niej współczesnej wersji obozu patriotycznego, walczącego o to, by „nie oddać Polski w ręce jej złodziei”.
W jego najnowszej książce, „Samuelu Zborowskim” jest to, co Rymkiewicz – przynajmniej jako pisarz – lubi najbardziej – polała się krew. Nie krew króla Stasia, którego nie udało się Rymkiewiczowi powiesić i nie krew powstańców warszawskich 1944 oraz ludu stolicy, jako niezbędnik do przetrwania narodu. Polała się krew Samuela Zborowskiego, XVI-wiecznego wielmoży, ściętego na mocy prawa karzącego morderców i zdrajców stanu. Rymkiewicz czyni go wcielonym duchem polskiej wolności, którą chciał krwawo zadławić duet tyranów, król Batory i kanclerz Zamoyski. Próbuje w książce eksplikować swoją ideę i powiada o śmierci Zborowskiego, że „jego umarłe ciało to fundament wolności”. Polskiej wolności rzecz jasna, bo „polską wolność” uważa Rymkiewicz za najlepszy gatunek wolności na świecie.
A jednak realizacja, jak zawsze u Rymkiewicza pyszna pisarsko, tego ideowego celu raczej się autorowi nie powiodła. Spróbuję uzasadnić tę ocenę.
Koncept nowej książki Rymkiewicza tonie w istnym silva rerum XVI wieku, tego czasu „złotej wolności” szlacheckiej . Ów wiek, w potocznej wyobraźni, to czas jasnego słońca nad Rzeczypospolitą, czas potęgi państwa, dobrobytu panów braci i względnej pomyślności stanu mieszczańskiego, czas zachodnioeuropejskiego popytu na polskie zboże upychane w spichlerzach Kazimierza nad Wisłą, czas miodu i poezji pod lipą Jana Kochanowskiego w Czarnolesie. Jednak bogaty obraz tej epoki odmalowany przez Rymkiewicza bliższy jest, za sprawą ciemnych kolorów, raczej „Panom Leszczyńskim” Hanny Malewskiej, ani pogodnym fraszkom mistrza Jana. Pokazała ona optymizm i wiarę w pomyślną nieruchomość losu Rzeczypospolitej Obojga Narodów jako wyraz złudzeń, które musiały być utracone.
Już bowiem na samą inaugurację malowidła pod tytułem „Rzeczpospolita XVI wieku”, jakim jest „Samuel Zborowski”, serwuje Rymkiewicz czytelnikowi „ręce przybite na bramie” jako puentę której z ówczesnych egzekucji, którą wynalazł w kronice Marcina Bielskiego. Dowiadujemy się też najdrobniejszych szczegółów geograficznych – łącznie z dokładnymi danymi co odległości między poszczególnymi miejscowościami – na temat gniazd rodowych Zborowskich, na temat ich filiacji i komplikacji herbowych. Poznajemy XVI-wieczne ceny pi
wa (2 grosze za kwartę i wina (8 i ćwierć grosza za kwartę), ale też ceny butów dla dziecka (3 grosze) i portek zamszowych (4 grosze). Zastanawiamy się z autorem z czego pędził wino Kochanowski – z jeżyn, malin czy może z jabłek? Spekulujemy, i to tęgo spekulujemy, wokół przebiegu ucieczki króla Walezego z Polski. Zastanawiamy się, co znaczy w VI tomie Kroniki Polskiej Joachima Bielskiego zagadkowy zwrot „mrze barzo”. Poznajemy drobiazgowe szczegóły prawa bartnego i ówczesne metody leczenia, n.p. nacieranie rtęcią. Dowiadujemy się też o „synonimach kutasa” i ustalamy na godzinę 3 minut 57 moment egzekucji Samuela Zborowskiego na Wawelu. Rymkiewicz poddaje przy okazji w wątpliwe, co mu się chwali, bo robi to poniekąd, uczciwie, przeciw sobie, prawdziwość hasła o ówczesnej Rzeczypospolitej jako „państwie bez stosów” i plastycznie opowiada o jednej ze stosowanych wtedy tortur, czyli o topieniu w szambie.
Jarosław Marek Rymkiewicz, choć niby to po uszy zagrzebany w przeszłości, jawi się – nie pierwszy zresztą raz – jako pisarz co się zowie postmodernistyczny i to w sposób otwarty, bez kamuflażu. Powiada, że „każde życie jest fragmentaryczne – w każdym sensie. Jest fragmentem większej niedomkniętej całości (…) i jest zbiorem fragmentów, które są ze sobą luźno połączone i które nie układają się w domkniętą całość”. Dodaje też, że „ można zmienić układ fragmentów, a kiedy zmieni się układ fragmentów, to zmieni się także znaczenie tej historii”. I rzeczywiście, narracja Rymkiewicz jest rwana, fragmentaryczna, niechronologiczna, w sposób barokowo rozbuchany dygresyjna. A do tego kontekstualna wtedy, gdy cytując teksty, które zebrał pracowicie jak pszczółka, co sam podkreśla, przywołuje teksty z wieku XVI widziane poprzez pryzmat piśmiennictwa z wieku XVIII, XX a nawet XXI. Rymkiewicz prowadzi narrację w zmiennym rytmie, od czasu do czasu zatrzymując ja niczym w stopklatce i włączając mechanizm interaktywności, czyli próbując nakłonić czytelnika do zastanawiania się razem z nim nad tym, „co by było gdyby” i jakie mogły być hipotetyczne przebiegi zdarzeń.
Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że z punktu widzenia tezy, którą otwarcie chciał Rymkiewicz udowodnić, a nawet wykrzyczeć, całe to erudycyjne bogactwo, cały jego dowcip i kunszt pisarski to para, która – przepraszam za wyrażenie – poszła w gwizdek. Teza bowiem, zgodnie z którą nadpobudliwy, zarozumiały i lekkomyślny watażka, który popędliwym rzutem czekana zabił bogu ducha winnego człowieka, nie tego zresztą, którego chciał ugodzić, miałby być ucieleśnieniem jakiegoś „ducha polskiej wolności” bardzo trudna jest do obrony. Nie sposób też oprzeć się wrażeniu, że i Rymkiewicz uświadomił sobie, być może w trakcie pisania, tandetność tej tezy. Jako szczery Sarmata i pisarz zadzierzysty próbuje oczywiście robić dobrą, honorową minę do lichej gry i swoim bardzo nielichym pisarskim kunsztem i obfitością tego całego XVI-wiecznego magazynu osobliwości lichość tę przykrywa.
Jarosław Marek Rymkiewicz – „Samuel Zborowski”, wyd. „Sic!”, Warszawa 2010, str. 360, ISBN 978-83-60457-993

Poprzedni

„Taki pan, który zwie się Brzechwa Jan”

Następny

Tajwańska mozaika

Zostaw komentarz