– Chodziłam z koleżanką na ulicę Dolną na Mokotowie, gdzie kręcono „Kanał” i wciągnięto mnie na chwilę na plan jako statystkę.
I taki był ten mój debiut w słynnym filmie Andrzeja Wajdy – z Ewą Wiśniewską rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Debiutowała Pani nastrojową, liryczną rolą Anny w „Warszawiance” Wyspiańskiego. Czy zmyliła ich Pani uroda i nie dostrzegli w Pani kobiety ostrą jak żyletka, chirurgicznie rozcinającej problemy?
Jako bardzo młoda osoba byłam straszliwie nieśmiała i czerwieniłam się na każde słowo, które miałam wypowiedzieć. Postanowiłam to w sobie zabić, ponieważ osoba nieśmiała nie ma co robić w tym zawodzie. W szkole teatralnej, na pierwszym roku, praktykowaliśmy tzw. scenę marzeń, co polegało na tym, że każdy ze studentów opracowywał z kolegą lub koleżanką ulubioną scenę z dramatu bądź komedii. Mnie kolega wybrał do roli Wioli w „Kordianie”, a ja siebie obsadziłam w roli Balladyny, w scenie zabicia Kirkora, co zdziwiło profesora Aleksandra Bardiniego, ponieważ byłam łagodną blondynką i nie kojarzyłam się z takimi postaciami. Jednak widocznie miałam w sobie takie zarodki krwiożercze.
Kto z profesorów szkole teatralnej miał największy wpływ na Panią? Zwalczali w Pani tę nieśmiałość?
A broń Boże, nigdy w życiu! Byli wśród nich Bardini, Janina Romanówna, Jan Kreczmar, Ludwik Sempoliński, Kazimierz Rudzki. Oni nie wskazywali nam żadnej jednej recepty, nie kształtowali na jedną modłę, lecz uczyli korzystać z różnorodności. Grało się więc staruszki, osoby zakompleksione, osoby pełne życia itd. Chodziło o to, żeby młodego człowieka rozwijać w różnych kierunkach, a nie wbijać go z miejsca w sztampę i przybijać mu metkę. Niestety, teraz patrząc na niektórych młodych kolegów cierpię bardzo. Uczeni są grania jakby na jedną melodię. Poza tym są uwarunkowani tempem zdobywania przede wszystkim pieniędzy i to jest demoralizujące pod każdym względem. Z drugiej strony, trudno im się dziwić, że występują w reklamach, skoro założyli rodzinę, mają dziecko. To jest często tak, jakby świetnie zapowiadającego się pianistę zmuszać do klezmerowania na weselach, zamiast studiowania np. koncertów Chopina czy Mozarta. Mój ojciec był skrzypkiem, jednym z uczniów profesora Jarzębskiego, który zakazał im jakichkolwiek występów zarobkowych, a przecież oni też chcieli zarobić, więc ojciec w tajemnicy, wraz z Witoldem Małcużyńskim i kilkoma innymi kolegami, założył zespół kameralny. Nie grali szlagierków, lecz muzykę kameralną, zarabiając w ten sposób na wakacje. A dlaczego profesor zakazywał? Chciał, by nie ominęli kolejnych etapów uczenia się, doskonalenia dźwięku, by nie psuli sobie smaku gry, zmuszeni do natychmiastowego zabawiania publiczności. To samo jest z młodymi aktorami, którzy rzuceni od razu na głęboką wodę serialu zaczynają coś tam bałakać pod pachę albo do kieszeni, a kiedy wchodzą na scenę, nie umieją powiedzieć nośnie, już nawet nie mówię, że z dobrą dykcją, z dobrą impostacją głosu.
Z kolei Pani debiut filmowy miał miejsce w filmie „Kanał” A. Wajdy, w epizodycznej rólce dziewczyny podającej wodę powstańcom…
Boże mój, to jest jakaś paranoja, że mi się przypisuje debiut w „Kanale”! Ja wtedy byłam w szkole podstawowej, 14-letnią dziewczynką i w żaden sposób nie mogłam debiutować. Po prostu chodziłam z koleżanką na ulicę Dolną na Mokotowie, gdzie kręcono „Kanał” i wciągnięto mnie na chwilę na plan jako statystkę. I taki był ten mój debiut w słynnym filmie Andrzeja Wajdy. Podobnie było z „Zezowatym szczęściem”, gdzie wchodziłam w kapeluszu na głowie, przez bramę uniwersytetu, filmowana od tyłu. Pewnie się komuś z ekipy spodobał mój warkocz. Moim prawdziwym debiutem była rola w filmie Janusza Nasfetera, „Zbrodniarz i panna”, która zajęła mi wakacje między pierwszym a drugim rokiem studiów.
A z reżyserów i aktorów, z którymi pani współpracowała w przeszłości, kogo Pani szczególnie wspomina?
Np. dyrektora Jerzego Rakowieckiego, od którego bardzo wiele się nauczyłem jako od reżysera o wielkich umiejętnościach pedagogicznych. Z aktorów bardzo często wspominam Mariusza Dmochowskiego. Był to wspaniały artysta, ogromne „mięcho” aktorskie, ogromny mężczyzna, jak „buchaj”, który swoim ogromem i temperamentem jakby zalewał partnera i trzeba było oddać mu to ciepło. Miał wspaniałą technikę gry, a poza tym nie był kunktatorem i nie myślał, czy będzie profilem czy tyłem do widza. Bo niekoniecznie trzeba się widzowi jawić jak fresk egipski, jak medalion. Chodzi o to, by się jakoś znaleźć w tej przestrzeni.
Ma Pani bardzo zróżnicowane aktorskie emploi, od komediowo-groteskowego do głęboko dramatycznego…
Bo ja uważam, że warunki zewnętrzne są „przy okazji” i że nie jest moim zadaniem na scenie demonstrowanie jak wyglądam. W „Ogniem i mieczem” czy „Starej baśni” nie starałam się ładnie wyglądać, wręcz przeciwnie, te postacie nie były amantkami. Nie lubię oglądać na scenie aktorek, u których widać, że głównym powodem ich pobytu na scenie jest, obok powiedzenia tekstu, takie ustawienie się, żeby ładnie wyglądać.
Nie boi się Pani być na scenie i na ekranie śmieszna, groteskowa, co nieczęste u kobiet, aktorek, u których jakby częściej występuje chęć pokazania się od najlepszej strony urody. W naszej kulturze mężczyźnie wypada być groteskowym, żałosnym, co daje często świetne rezultaty artystyczne, a kobiecie mniej.
Stanowczo protestuję przeciw takiemu podziałowi ról. Kiedyś leżałam sobie w wannie, w pianie, gdy zadzwonił do mnie Krzyś Kolberger i zapytał, czy chcę zagrać krasnoludka-śpioszka w „Królewnie Śnieżce”. Od razu się zgodziłam, bo uwielbiam role charakterystyczne. Głowę zakryłam zieloną czapeczką, a twarz miałam zasypaną mąką, a na tym jeszcze piegi.
Czy skłonność do grania w rolach charakterystycznych jest odbiciem wewnętrznej charakterystyczności?
W dużym stopniu tak. Poza tym lubię grać niekiedy trochę przeciw. W rolach dramatycznych „odciążam”, w komediowych „dociążam”.
Masową popularność przyniosła Pani przed laty tytułowa rola w serialu „Doktor Ewa przyjmuje”. Nie irytuje Pani przypominanie tej roli?
A skądże. Pamiętam, jak te dziewięć odcinków zostało zgniecione krytyką przez środowisko lekarskie z powodu jakichś tam naiwności czy błędów odnoszących się do pracy lekarza, ale w tym przypadku antyreklama stała się najlepszą reklamą dla serialu. Natomiast reżyser Henryk Kluba zrobił ten film bardzo starannie pod względem filmowego rzemiosła, on nie przepuszczał byle czego. Kiedyś seriale były traktowane jako poważne realizacje, a nie jak dziś, robione w pośpiechu. Gram teraz w serialu Teresy Kotlarczyk „Egzamin z życia” i ona właśnie stara się pracować tak, jak się kiedyś pracowało.
Grała Pani liczne role kobiet kochanych i zakochanych. Wszakże nawet w takich rolach zachowywała Pani coś w rodzaju dystansu do miłości, a Pani postacie nigdy nie były w miłości oddane do samego końca. To amantki zaprawione piołunem.
I trochę pokrętne.
Manipulujące?
Nie, manipulujące – nie, bo nie lubię manipulacji, a poza tym, mężczyzna, który daje sobą manipulować, jest dla mnie kompletną dętką. Gdy w towarzystwie widzę przestraszonego mężczyznę, bijącego na wszelki wypadek ukłony przed żoną, to budzi się we mnie coś w rodzaju pogardy.
Grane przez Panią kobiece postaci wystawiają w miłości jakiś psychiczny kolec…
Bo płeć przeciwna jest wrogiem, więc nie widzę powodu, żeby ustępować pola. Oczywiście żartuję i przyznam panu, że miałabym ochotę zagrać, na zasadzie kontrastu, przełamania, rolę kobiety całkowicie oddanej, zupełnie pozbawionej tego mechanizmu obronnego wobec mężczyzny. To byłoby dla mnie ciekawe doświadczenie artystyczne.
Zagrała Pani jedną z najciekawszych ról kobiecych w historii polskiego kina, czyli Różę w „Cudzoziemce” R. Bera wg powieści M. Kuncewiczowej. Jest to postać mało przyjemna, zgorzkniała, niespełniona, trudna. Dlaczego najciekawsze polskie postacie kobiece są takie przegrane?
A dlaczego tak się dzieje, że Polak jest najczęściej ponury? Może dlatego, że u nas nie ma winorośli, może dlatego że jest mało słońca? Włosi, a we Włoszech mieszkałam przez jakiś czas, czy Hiszpanie, to narody otwarte, radosne.
Prawdziwym „kawałkiem najlepszej filmowej Ewy Wiśniewskiej” była Janka w „Prawie i pięści” Jerzego Hoffmana. Jak Pani wspomina pracę na planie tego filmu?
Przede wszystkim pamiętam ogromną tremę, bo występowałam u boku grona wybitnych koleżanek i kolegów: Gustawa Holoubka, Jerzego Przybylskiego, Ryszarda Pietruskiego, Zofii Mrozowskiej, Hanny Skarżanki. Koniec świata. Byłam więc człowieczkiem, który siedział w kącie i przyglądał się.
W jednym z wywiadów mówiła Pani, że tym co Panią najbardziej irytuje, to „głupota, brak logiki w działaniu i precyzji wypowiadaniu się”. Jednak kilka zdań dalej mówi pani, że żyje pani szybko, nawet za szybko, w pośpiechu. Jak da się połączyć takie wymagania z takim trybem życia?
Ja jestem i nie jestem zorganizowana. Jeśli wymaga tego sytuacja, jestem bardzo precyzyjna, ale prywatnie, jeśli nie muszę być taka, to z rozkoszą oddaję się absolutnemu lenistwu, psychicznemu i fizycznemu. Jestem leniwa z natury, choć rzadko mogę sobie na lenistwo pozwolić. Jestem co prawda zodiakalnym bykiem, ale to wczesny byk i jestem raczej podobna do byczka Fernando ze słynnej bajki Munro Leafa. Natomiast gdy mnie pytają, czy gram także w życiu, odpowiadam, że nie, bo wystarczy mi to, co wykonuję na scenie i nie odczuwam w tej dziedzinie niedoboru psychicznego.
Mówiła Pani, że rozwiązuje problemy chirurgicznie, więc może także w pracy na planie filmowym czy na scenie, wobec koleżanek i kolegów oraz reżyserów, działa Pani tak ostro, walcząc z nimi i z tekstem sztuki czy scenariusza?
Z tekstami nie walczę, bo wcześniej dany tekst akceptuję albo nie, a gdy wiem, że jest dobry reżyser, to mam do niego pełne zaufanie, że dobiera dobrą obsadę.
A czy nie jest Pani za surowa tym surowymi wymaganiami wobec innych, co do logiki i precyzji mówieniu i działaniu? Nie wszystkich na to stać.
Przede wszystkim jestem wymagająca wobec siebie, a poza tym nie jestem okrutna. Rozumiem, że ktoś może w różnym tempie dochodzić do roli. Jednak, gdy jakaś osoba nawet po wielu próbach nie chwyta o co chodzi, to wtedy mnie lekko wnerwia.
Została Pani nagrodzona za rolę w „Błądzeniu”, wg tekstów Gombrowicza, w Teatrze Narodowym, w reżyserii Jerzego Jarockiego…
To już moja druga rola w Gombrowiczu, po „Pornografii”.
Jak się Pani pracowało z Jerzym Jarockim, wybitnym inscenizatorem teatralnym, intelektualistą, twórcą ogromnie wymagającym we współpracy?
Przede wszystkim byłam zamienionym w słuch zwierzątkiem, ponieważ wiedza Jerzego Jarockiego, zwłaszcza na temat Gombrowicza powala na kolana. Przeżyliśmy pół roku bardzo wyczerpujących prób, więc myślałam, że wszyscy wykorkujemy, a ja nieraz mówiłam sobie: „Nigdy więcej”, ale kiedy odbyła się premiera, to efekt był olśniewający.
Dziękuję za rozmowę.
Ewa Wiśniewska – ur. 25 kwietnia 1942 roku w Warszawie. Przez wiele lat aktorka warszawskiego Teatru Ateneum. Wśród jej najlepszych ról teatralnych są także m.in. Kasia w „Nie igra się z miłością”, Roksana w „Operze za trzy grosze”, Donna Diana w „Zielonym Gilu”, Liza w „Żywym trupie”, Eleonora w „Julio, jesteś czarująca”, Antonina w „Związku otwartym”, Mlle George w „Fredericku, czyli bulwarze zbrodni”. Grała też m.in. w filmach „Życie raz jeszcze”, „Rozwód po polsku”, „Sam pośród miasta”, „Szach i mat”, „Mistrz tańca”, „Hallo szpicbródka”, „Paciorki jednego różańca”, „Dolina Issy”, „Lata dwudzieste, lata trzydzieste…”, a także w serialach „Podziemny front”, „Stawka większa niż życie”, „Lalka”, „Siedlisko”. W Teatrze Telewizji m.in. w „Drodze do Czarnolasu”, „Królu i aktorze”, „Dziewczętach z Nowolipek”, „Poletku pana Boga”, „Don Carlosie”, „Mazepie”, „Beatryks Cenci” i inne.