Skandują ni to kibole, ni to młodzież endecka, która wdarła się na małą scenę Teatru Powszechnego w Warszawie.
Właśnie pani dyrektor teatru z Białegostoku, który przyjechał na gościnny występ do stolicy, rozpoczęła wprowadzenie do spektaklu, kiedy jakiś podekscytowany młodzieniec przerywa jej wystąpienie. Natarczywie pyta, czy pani dyrektor reprezentuje taki teatr, który potrzebuje wstępów? Dlaczego nie tłumaczy się sam? To może lepiej, żeby takiego teatru nie było. I tak się nakręca i innych podburza, że i sala czuje się coraz bardziej nieswojo, niektórzy widzowie pomrukują z niezadowolenia. A więc do tego już z doszło, nie można w spokoju spektaklu obejrzeć, bo znajdą się zawsze jacyś wiecznie niezadowoleni, wkurzeni, myślący na opak. Najbardziej denerwują się dwie staruszki siedzące na dostawkach w pierwszym rzędzie. Bo ludzi przyszło wielu. Brakuje miejsc, wszędzie, gdzie tylko się dało, poustawiano dodatkowe krzesła. Nadkomplet. Teatr to kocha. Ale żeby spektakl przerywać? I to od razu, na samym początku!
Jedna ze staruszek odważnie wkracza na scenę. Musi wytłumaczyć tym chłopcom, że tak się nie robi, że nie wypada, że w teatrze obowiązują inne obyczaje. I już zaczyna do nich przemawiać. Wtedy dyskretnie, z taktem podchodzi do niej pani dyrektor, a prawdę mówiąc, aktorka grająca panią dyrektor, i tłumaczy cierpliwie starszej pani, że to nie podochoceni młodzieńcy, żadna młodzież wszechpolska, ale aktorzy, którzy tylko taką młodzież udają, że to na niby. Wprawdzie wkroczyli gwałtownie z widowni na scenę, ale za chwilę zmienią się ich role, kogo innego będą grać, zresztą ona sama też nie jest żadną dyrektorką, tylko aktorką, i w ogóle starsza pani nie powinna się tak martwić. Staruszka słucha zdumiona, jeszcze takiego teatru w swoim życiu nie widziała, ale potem przekonana wraca na swoje miejsce. Wtedy jej towarzyszka zaczyna wiercić się niespokojnie, dopytuje, czemu zrezygnowała, czemu tak łatwo dała się przekonać, przecież ci chłopcy tak się okropnie wydzierają, ktoś to powinien wreszcie przerwać. Teraz to starsza pani tłumaczy swojej koleżance, czego się dowiedziała. Wreszcie uspokojone zaczynają oddawać się temu, co widz lubi najbardziej: bezpiecznemu oglądaniu i słuchaniu.
Aktorzy teatru im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku, wspomagani przez paru aktorów z zewnątrz, tak doskonale wcielili się w skórę przedstawianych bohaterów, że część publiczności dała się wkręcić. Zwłaszcza, że teraz ciągle słyszy się o publiczności, która odzyskuje głos, aktorom przerywa, przeszkadza, zadaje pytania, a czasem próbuje zerwać przedstawienie.
To jednak zaledwie początek półtoragodzinnego seansu psychoterapii o polskich fobiach. Miejscem akcji był Białystok, ale nie pocieszajmy się, to nie jest opowieść o jakiejś dziwnej lokalnej dewiacji. To Polska właśnie z jej szaleństwami, okadzanym zaściankiem, ksenofobią, niewygasłym antysemityzmem, homofobią, niechęcią do uchodźców i wszelkich obcych, pękająca z samozadowolenia, rozmodlona, a przepełniona po brzegi hipokryzją, która jak patyna wszystko skryje.
Dlaczego właśnie Białystok? Pewnie stąd, że karierę w Polsce zrobiło zdumiewające stanowisko miejscowego prokuratora, który uznał swastykę, wymalowaną na jakimś tutejszym pomniku za niewinny, nikomu nieprzynoszący szkody symbol szczęścia. Powszechnie odczytano to, jako wybieg, żeby sprawie nie nadawać dochodzeniowego biegu. Bo choć, rzeczywiście, hitlerowcy posłużyli się starohinduskim symbolem do własnych celów, ale tu, zwłaszcza w tej części Europy, nadali mu takie znaczenie, że dzisiaj trudno się uwolnić od zgoła innych, nazistowskich skojarzeń. Ale prokurator był od nich wolny. I tak to się zaczęło.
Dziennikarze zaczęli przyglądać się fenomenowi „Wersalu północy”, jakim kiedy niekiedy Białystok chciał się widzieć. I odnajdywali coraz to inne przejawy zgoła pozbawionych wersalu zachowań. Należał do tego grona portrecistów mniej upudrowanej twarzy miasta Marcin Kącki, który ułożył ze swoich obserwacji całą książkę „Biała siła, czarna pamięć”. To właśnie ten zbiór reportaży zainspirował twórców przedstawienia, którzy postanowili pokazać, na jakiej to beczce prochu pomieszkują dzisiejsi obywatele miasta Białystok, a może wielu innych miast, kto wie, może całej Polski. Zrobił się szum medialny, krzyk jeszcze przed premierą. Radni PIS próbowali do niej nie dopuścić. Szczególnie aktywny w tym boju o zakaz (ach, ta nostalgia za cenzurą…) okazał się przewodniczący komisji kultury i promocji miasta, który w trosce o dobre imię Białegostoku usiłował przekonać innych do zgodnego storpedowania planów teatru. Uznał bowiem, że spektakl podkopie z trudem zbudowany wizerunek przyjaznego wszystkich miasta, do którego przyklei się etykietka ksenofobiczna.
Wywołał wilka z lasu. To właśnie w tutejszej katedrze w niespełna miesiąc po widowiskowej akcji radnego w obronie dobrego imienia Białegostoku odbyła się uroczysta msza w 82 rocznicę powstania Obozu Narodowo-Radykalnego. Uczestniczyło w niej kilkuset nacjonalistów, a płomienne ksenofobiczne przemówienie (bo chyba nie kazanie?) wygłosił ks. Jacek Międlar. Gwoli prawdzie trzeba dodać, że kuria biskupia przeprosiła i zdystansowała się od tego wydarzenia, które miało miejsce bodaj w tym samym dniu co premiera spektaklu „Białej siły” w teatrze. Teatr w ten sposób bronił godności miasta.
Przecież nie chodziło o to, aby brać na sztych akurat Białystok. Teatr to przemyślał. Pokazał samozadowolenie elit kościelno-samorządowo-biznesowych, które idąc ręka w rękę trąbią o sukcesach i pięknie zakwitającym dookoła, pomijając milczeniem albo zgoła lekceważąc wstydliwe zdarzenia, groźne incydenty. Nawet, jeśli to tylko incydenty, teatr ma prawo to wyolbrzymiać i bić na alarm, póki jeszcze czas. I to robi. Tym przedstawieniem nader skutecznie. Osiąga bowiem rzadkie zjednoczenie publiczności, która staje się tego wieczoru wspólnotą ludzi podobnie czujących, myślących, zaniepokojonych.
Przed nami otwiera się prawdziwy katalog niebezpieczeństw: czczenie żołnierzy wyklętych, na których rękach jest krew mordowanych prawosławnych (tylko dlatego, że byli innego wyznania); pogarda okazywana przybyszom z innych stron świata, obcoplemieńcom, która przybiera formy agresywne, a przy tym pozostaje całkowicie bezkarna i niezauważana przez odpowiedzialnych za prawo i porządek; niechęć i pełne jadów wpisy internetowe, tzw. hejty, dotykające feministki i obrońców tolerancji wobec środowisk LGBT; fobia antysemicka, objawiająca się wyparciem kart z przeszłości miasta, związanych ze społecznością żydowską, i niechęcią do przywracanie choćby cząstkowej pamięci o losach wielkiej rzeszy mieszkających tu kiedyś Żydów; coraz bardziej agresywne poczynania młodych nacjonalistów. Długa to lista nader niepokojących przejawów separatyzmu, zamknięcia w sobie, a nawet wrogości wobec świata zewnętrznego.
Teatr o tym wszystkim mówi, nie pomijając głosu zwolenników opcji „prawdziwych Polaków”. Zderza postawy radykalne i stawia pod rozwagę, apeluje do rozumu, ale i nie unika tonów emocjonalnych. Pokazuje też szanse. Kiedy jeden z bohaterów, aktor-amator (świetny epizod Michała Tokaja) ma zagrać Żyda w „Skrzypku na dachu”, a jak się okazuje należy do grupki kultywującej ultra narodowe wartości, przechodzi okres wewnętrznej przemiany. Porzuca swoje dawne poglądy. To może nazbyt słodkie i optymistyczne, ale teatr mówi: słuchajcie, to przecież jest możliwe, możemy odkryć, czym naprawdę są te „wartości”.
Ważne przedstawienie, z wielkim wigorem i przekonaniem zagrane przez aktorów. To teatr, który się wtrąca – zgodnie z hasłem zaczerpniętym od Zygmunta Hübnera, jakie towarzyszy dzisiaj różnym poczynaniom Teatru Powszechnego. Kto wie, może z dobrym skutkiem? Sami twórcy piszą na stronie internetowej białostockiego teatru: „W teatrze nie powinno być łatwych pytań ani tym bardziej łatwych odpowiedzi”.
BIAŁA SIŁA, CZARNA PAMIĘĆ na podstawie „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” Marcina Kąckiego, reżyseria i opracowanie muzyczne – Piotr Ratajczak scenografia – Matylda Kotlińska