22 listopada 2024
trybunna-logo

W szwajcarskim zegarku

Czy pieniądze są wystarczającym wyjaśnieniem przyczyn, dla których w środku burzliwej Europy mogło uchować się i nadal uchowuje coś takiego jak Szwajcaria?

 

Kraj bez hałaśliwych polityków, bez wielkiej własnej – poza wyjątkami – kultury artystycznej i intelektualnej, kraj bez głośnych geniuszy, pobrzękujący dzwoneczkami na szyjach słodkich, brązowych krówek (te stanowczo dominują) pasących się na malowniczych, zielonych wzgórzach.

 

Tam…

Na lotnisku w Bazylei, od usłyszanej zza pleców Polki mieszkającej w Szwajcarii, która wylatywała na wakacje do rodziny w Polsce, do Radomia konkretnie, usłyszałem, że „w Szwajcarii wszystkie miejsca są piękne, a w Polsce tylko niektóre”. Ujutny kraj, czyściutki jak holenderska gospodyni, miasto Luzern (Lucerna) słodziutke jak miód i jak liczne tu sklepy z czekoladą. Chociaż już słynne miasto bankierów, Zürich, przywitało mnie zaśmieconym butelkami i innymi opakowaniami placykiem wokół pomnika jakiegoś szwajcarskiego herosa, w samym centrum. Zdarza się.

 

Sama słodycz

Jednak nie dla krówek-słodziaków z dzwoneczkami u szyj, jak z czekolady „Milka” (z alpejskiego mleka) tu przybyłem, choć jest to tutaj poetyka wszechobecna. W takim Muzeum Czekolady w Caille, historię tej słodyczy opowiada w słuchawce do wypożyczenia, słodkim głosikiem (także po polsku) taka właśnie krówka. Opowiada jak jej mleczko posłużyło do produkcji czekolady. Brzuchem mojego puszystego, chwilowego sąsiada przy zwiedzaniu targały, gdy słuchał tej opowieści, wstrząsy i konwulsje śmiechu. Mnie się to udzieliło, bo przypomniało mi się Muzeum Powstania Warszawskiego, w którym też można dostać konwulsji, tyle że z najzupełniej przeciwnego powodu. Podobnie rozkoszny jest nastrój w pokazowej serowarni Gruyère. Co kraj, to muzealny obyczaj. Najzabawniejszy był, pokazany w formie teatrzyku kukiełkowego, najkrótszy kurs historii świata (coś między jedną a dwiema minutami), włącznie ze zburzeniem Bastylii, historii oczywiście ściśle spojonej z historią sera Gruyère. Dla Szwajcarów historia świata, to historia sera, dla Polaków – to historia ich niedocenionego tysiącletniego męczeństwa i ich niezachwianej wiary w niebo, co najmniej równie szczęśliwe jak Szwajcaria. Każdy, na inny sposób, potrafi, jeśli chce, zrobić ze swojego kraju pępek świata. Oni z sera i czekolady, my z męczeństwa.

 

U Lenina, Tella, Jana Jakuba i u innych w odwiedzinach

Po słodziutkiej Luzernie, Zűrich wydał mi się nieco szarawy i szorstki, mniej ujutny. Sławna Banhofstrasse po kalwińsku surowa. Tu nie prezentuje się bogactwa na obciachową modłę „nowych ruskich” czy części celebrytów polskich. Tu bankierzy przemykają niezauważeni i nie odróżniają się od woźnych trybunału. 1100 (słownie: tysiąca stu) fontann nie da się zwiedzić, ale za to idę pod kamienicę przy Spiegelgasse bodaj 12 (jest tablica), w której przez rok (1915-1916) mieszkał Włodzimierz Iljicz Lenin. Aleksander Sołżenicyn napisał niewielką opowieść polityczną „Lenin w Zürichu”. Pokazał w niej Lenina jako polityka piekielnie inteligentnego, przebiegłego, energicznego, bezwzględnego, trochę samotnika i odludka, ale za to poważnego, wybitnego taktyka, zwłaszcza na komicznym tle szwajcarskich socjaldemokratów, dobrze odżywionych, jowialnych i hałaśliwie trawiących czas w piwiarniach. Lenin wolał filiżankę kawy i lekturę szwajcarskich oraz niemieckich gazet na tarasie kawiarni. Wyglądał jak miejscowy mieszczuch w paltocie i meloniku. Obok „kamienicy Lenina”, inna kamienica, z tablicą upamiętniającą Georga Büchnera, romantycznego poetę i dramaturga, a i biologa jednocześnie, który tu napisał wielki dramat polityczny „Śmierć Dantona” i który jest pochowany na jednym z pobliskich wzgórz. Ciekawe sąsiedztwo. Obok, na wystawie sklepiku z tzw. „niepotrzebnymi rzeczami” kryształowe popiersie Lenina pomalowane na jaskrawe kolory. Popkultura wszystko wchłania i przemiela na swoją modłę. Kilkadziesiąt metrów stąd, przy tej samej Spiegelgasse, po przeciwnej stronie uliczki, słynna „Cafe Voltaire”, gdzie narodził się futuryzm. Po drodze z miasta bankierów do Belinzony różne cudowności, kościoły, barokowa biblioteka w opactwie St Gallen ze spoglądającymi na odwiedzających mumiami egipskimi. No i wzburzone Wodospady Renu. Gdzieś w tej okolicy zbrodniarz, profesor Moriarty zrzucił w przepaść Sherlocka Holmesa, ale w odpowiedzi na naleganie czytelników, Arthur Conan Doyle go wskrzesił. Hotelik pod Zűrichem w jakiejś wioseczce u podnóża gór. Otoczenie jakby, wypisz wymaluj, wzięte z opowiadania „Kraksa” Friedricha Dürrenmatta. Szeregi domków wiejskich z obejściami zalatującymi nawozem naturalnym, słoma, drewutnie, narzędzia rolnicze., na uliczce ani żywego ducha. Na końcu wioski kościół z wieżą, zamknięty na cztery spusty, jak stara stodoła. Mogę się poczuć jak bohater opowiadania, Alfredo Traps poszukujący we wsi noclegu. Potrzeba tylko gościnnej, sutej kolacji u emerytowanych: Sędziego, Prokuratora, Adwokata i Kata. Oskarżą, pobronią, osądzą i powieszą. Przypomina mi się też wybitna tragifarsa Maxa Frischa (drugi obok Dürrenmatta wielki dramaturg szwajcarski), „Biedermann i podpalacze”, której akcja rozgrywa się – jakby, umownie, bez użycia nazwy – w Zürichu, prorocza prefiguracja czasów terroryzmu. Oba te teksty doczekały się w tym samym 1965 roku dwóch kapitalnych realizacji w Teatrze Telewizji, pierwsza w reżyserii Konrada Swinarskiego, druga – Erwina Axera. Obie w doborowych obsadach. Lepiej by to „Kura” puścił w swojej TVP, zamiast produkować badziewiaste przedstawienia z aktorami „dobrej zmiany”. Dwie noce i dwa dni w Asconie, nieopodal Locarno. To nie jest włoskojęzyczna Szwajcaria, to po prostu Italia w każdym calu, tyle że jakby trochę spokojniejsza, dużo czystsza i z minimum imigrantów. Bulwar wzdłuż jeziora Maggiore przypomina trochę Niceę. W eleganckim Locarno przychodzi mi na pamięć dziecięca lektura „tygrysa” pod tytułem „Kulisy Locarno”, o tajemnym porozumieniu z 1925 roku, które okazało się proroczą chmurą nad losem Polski. Widoki z pociągu „Glacier Express” przypominają mi „Tartarena w Alpach” Alfonsa Daudet, jedną z ksiąg „Tartarena z Taraskonu”, choć szczytów Jungfrau, Rigi-Kulm i Mont Blanc stąd nie widać. Nie tak daleko stąd jest Gstaad, gdzie we własnym domu, w domowym areszcie został w 2009 roku zamknięty Roman Polański. W Szwajcarii mieszka też od dziesięcioleci Alain Delon, kolekcjoner zegarków szwajcarskich, który kilka lat temu pozbył się tej kolekcji. Muzea zegarków nie otwierają tam swoich podwojów jak czekoladziarnie i serowarnie. Może trudniej byłoby zorganizować dla mas zwiedzających sprzedaż wiązaną. Czekoladę czy serek każdy kupi, ale kosztowny zegarek, tak na poczekaniu? Natomiast reklamy firm „Patek” (założyciel imieniem Filip był polskim imigrantem po powstaniu listopadowym), „Omega” czy „Tissot” wszechobecne. Berno, administracyjna stolica państwa, nazywane kiedyś „miastem szpiegów”, centrum wywiadowcze Europy jak kiedyś Berlin Zachodni, nie wiem czy to jeszcze aktualne, jest najmniej efektownym z dużych miast szwajcarskich, trochę nijakim w stylu. Pamiętam o tym, że mieszkał tu ciekawy eseista, Jerzy Stempowski (1893-1969), „Hostowiec”, „nieśpieszny przechodzień”, powinowaty Marii Dąbrowskiej, autor słynnych „Esejów dla Kassandry” i „Od Berdyczowa do Rzymu”. W 1931 roku opublikował pamflet na Piłsudskiego, „Pan Jowialski i jego spadkobiercy”. Nocleg na przedmieściach francuskiej, alzackiej Miluzy, tym razem nie w żadnym ze stylowych hotelików, lecz w hotelu robotniczym, z chybotliwą windą i brudnawym pokojem. Ta część miasta, w promieniu kilometra od hotelu totalnie rozkopana w celach remontowych. Za to, jak na ironię, widok sprzed hoteliku – jak na landszafcie: odległy szczyt Mont Blanc i rogal księżyca na firmamencie.

 

Bohater, który nie istniał

Co ciekawe, to we francuskiej Miluzie, a nie w Szwajcarii natykam się na figurę Wilhelma Tella, mitologicznego (nie wiadomo czy istniał) bohatera narodowego Szwajcarii, umiejscowioną na jakiejś kamieniczce. Tell miał wspólnego z Polakami – tyle że dużo późniejszymi – wroga, Austriaka, habsburskiego ciemiężyciela, który nakazał mu trafić strzałą w jabłko postawione na głowie syna. Doskonały łucznik Tell (doskonały tak, jak doskonały był nasz pan Michał Wołodyjowski w robieniu szabelką) dokonał tego, a przestrzelone jabłko nawet nie spadło, ale i tak nacierpiał się prześladowań ze strony austriackiego starosty Gesslera. Najpiękniej ujął tę historię Friedrich Schiller w dramacie „Wilhelm Tell”. Szczęśliwy kraj ta Szwajcaria. Jej najodważniejszy i właściwie jedyny bohater, prawdopodobnie w ogóle nie istniał, a Szwajcaria trwa już około 900 lat w bogactwie i spokoju. My w Polsce samych prawdziwych bohaterów, którzy oddali życie za ojczyznę mamy więcej niż owoców i warzyw w lata klęski urodzaju. Co najmniej 20 tysięcy w samej Warszawie w samym tylko sierpniu 1944. Kudy Szwajcarom do nas. Na koniec będzie jeszcze barani skok w głąb Alzacji, do Colmar.

 

Pedagogiczny kraj Jana Jakuba

Natomiast Genewa nad Jeziorem Genewskim to też miasto bankierów (stąd pochodził Jacques Necker, ojciec madame de Staël, który miał uratować finanse Francji Ludwika XVI, ale nie udało mu się i nie zapobiegł rewolucji 14 Lipca 1789), ale i Jean Jacquesa Rousseau, którego pomnik, jako z niechęcią odwróconego plecami do miasta, tu stoi, dość skryty pod drzewami. O Szwajcarii napisał on sporo w swojej słynnej „Nowej Heloizie” i wspominał w „Wyznaniach”. Jego „Umowa społeczna” i pedagogiczny traktat „Emil” w połączeniu z postacią sławnego pedagoga Pestalozziego (pomnik w Bazylei) przypominają, że Szwajcaria to bardzo pedagogiczny kraj. Jest tu w nastroju coś belferskiego. Nawet najważniejsza powieść XIX-wiecznej literatury szwajcarskiej, „Zielony Henryk” Gotfryda Kellera, będącego w tym kraju, z grubsza biorąc, odpowiednikiem Bolesława Prusa, określana bywa jako „bildungsroman”, powieść o formowaniu, powieść pedagogiczna.

 

Frankenstein, Charlie i Polak co potrafił

W pobliskim Vevey pomniczek ( w skali 1:1) Charliego Chaplina, który tu zmarł (1977) i którego trumnę po śmierci wykradł dla okupu pewien Polak z Bułgarem pospołu. Polak potrafi. Jak widać Bułgar też. Na dziedzińcu eleganckiego hotelu, w którym zmarł Henryk Sienkiewicz, jego pomnik. Twórca Trylogii spogląda na pobliskie stoliki restauracyjne jak jedzą zamożni turyści. Na bulwarze pomnik (?) monstrum doktora Frankensteina, bo postać tę Mary Shelley wymyśliła właśnie tu i też tu napisała słynną powieść. Bardziej to jednak pomnik postaci zagranej w przedwojennych horrorach („Frankenstein” i „Powrót Frankensteina”) przez Borysa Karloffa. Niedaleko stąd miejsce, gdzie był pożar, który „Deep Purple” uwiecznili w słynnym utworze „Smoke on the water”. Niestety nie udało się zahaczyć ani o miasteczko Bourdy nad Jeziorem Genewskim, w którym urodził się Jean Paul Marat, ani o Neuchatel nad jeziorem o tej samej nazwie, gdzie Balzac spotkał się po raz pierwszy z panią Hańską. Z kolei specjalnością Bazylei nie są ani sery, ani czekolada, ani banki, lecz kultura i sztuka. W powieści „Dzwony Bazylei” Louis Aragon opisał scenę, w której wódz francuskich socjalistów Jean Jaurés przemawia w 1912 roku w tutejszej katedrze i to za aprobatą miejscowego biskupa. „Kiedyś to były inkse casy” – jak mówił pewien gazda do gazdy. Kolekcja obrazów tutejszym Kunstmuseum imponująca (największa w świecie kolekcja Holbeinów), ale daleko jej do bogactwa Luwru, British Museum w Londynie, galerii rzymskich i florenckich czy Nowego Jorku. Zadziwia mnie tylko jakby bardzo nonszalancka ochrona zbiorów. A może to tylko pozór?

 

.., i z powrotem

Wiele widziałem, dużo więcej niż tu opisałem, ale wróciłem ze Szwajcarii i nadal jest ona jednym z trzech krajów Europy (obok Norwegii i Danii), z którego nie znam ani jednego nazwiska polityka, ani z przeszłości ani z teraźniejszości. Potrafiłbym nawet wymienić nazwiska kilku polityków z położonej na zachodnim krańcu Europy Portugalii, a także ze Szwecji. Ze Szwajcarii – nie. Szczęśliwy, nudny kraj. Nie to, co Ojczyzna nasza, Polska. A poza tym podobno jeśli można się wylegitymować kontem wysokości miliona euro/dolarów można tam otrzymać rezydenturę. Pewien Duńczyk zapytany po powrocie z Polski o wrażenia, miał powiedzieć, że czuje się, jakby wrócił do zacisznego biura ze zwariowanego placu zabaw dzieci cierpiących na ADHD. Ja podobnie, tylko z przeciwnym kierunkiem.

Poprzedni

Odyseja „Aquariusa”

Następny

Popychadło

Zostaw komentarz