W mijającym tygodniu w Polsce święto goniło święto, a życie polityczne toczyło się na zwolnionych obrotach. W Brukseli było inaczej.
W środę, 2 maja Komisja Europejska przyjęła propozycję wieloletniego budżetu UE na lata 2021-2027. To pierwsza przymiarka – teraz rozpoczną się negocjacje dotyczące zaproponowanych sum. I przepychanki – komu dodać, a komu odebrać. Zwłaszcza, że na pierwszym etapie budżetowania nie ma podziału pieniędzy dla poszczególnych członków Unii.
Pierwsza wiadomość jest dobra. Mimo braku Wielkiej Brytanii, przyszły budżet Unii Europejskiej będzie wyższy, niż ten realizowany obecnie. W latach 2014-2021 mamy do wydania 1,1 biliona euro. W kolejnej siedmiolatce ma być ponad 150 miliardów euro więcej. Choć porównanie obu kwot może być mylące, bo trzeba pamiętać o inflacji. Fakt, niewielkiej w skali roku, ale przez siedem lat trochę się jej uzbierało. Przykładowo, w Niemczech średniorocznie inflacja wynosiła 1-1,5 proc. Czyli przez siedem lat w granicach 10 proc.
Kolejne wiadomości są dla Polski gorsze. Lub jeszcze gorsze.
Mniej na drogi
Wydatki unijne to przede wszystkim dwie pozycje: Wspólna Polityka Rolna i rozwój regionalny. Pierwszą z pozycji czują w swoich kieszeniach rolnicy otrzymujący dopłaty bezpośrednie. Skutki drugiej widzimy wokół siebie. To nowe drogi, oczyszczalnie i kanalizacja, nowe tramwaje, pociągi i szlaki kolejowe. Zdecydowana większość takich inwestycji była realizowana w ostatnich latach z dofinansowaniem Unii. Niekiedy bardzo znacznym, sięgającym 85 proc. Był to efekt unijnej polityki spójności, której celem jest wyrównywanie różnic rozwojowych poszczególnych regionów.
W bieżącej siedmiolatce Polska jest największym beneficjentem środków przeznaczonych na politykę spójności. Z 352 miliardów euro przeznaczonych dla całej Europy, w latach 2014-2021 do Polski trafi co czwarte euro – w sumie 82 miliardy euro. To z grubsza tyle, ile wynosi roczny budżet Polski.
W kolejnym budżecie tak dobrze już nie będzie. Po pierwsze, projekt budżetu przewiduje cięcia w polityce spójności, sięgające około 7 proc. Teoretycznie dla Polski oznaczałoby to stratę około 24 miliardów złotych w skali siedmiolatki. Ale tylko teoretycznie. Bo większa strata może wynikać z kryteriów przyznawania pieniędzy z funduszu spójności.
Najwięcej pieniędzy otrzymują kraje, których PKB jest niższe niż 90 proc. średniej unijnej. W miarę rozwoju i zbliżania się do średniego PKB całej Unii, ilość pieniędzy gwałtownie maleje. Polsce, po czternastu latach członkostwa w Unii Europejskiej, coraz mniej brakuje do unijnego PKB.
Mniej dla rolników
Projekt budżetu zakłada również obcięcie funduszy przeznaczonych na Wspólną Politykę Rolną. O 5 procent. Niby niewiele, ale polscy rolnicy spodziewają się raczej zwiększenia dopłat i wyrównywania ich do kwot, jakie otrzymują rolnicy francuscy czy niemieccy.
Przyczyną cięć w największych programach unijnych jest dążenie do zmiany priorytetów. Masowa migracja z ostatnich lat sugeruje, że większą ilość pieniędzy trzeba przeznaczyć na ochronę granic. Jak również na sfinansowanie integracji imigrantów, którzy już są w granicach Unii.
Zmiany w polityce amerykańskiej za prezydentury Donalda Trumpa wymuszają zwiększenie wydatków na obronę i lepsze jej zorganizowanie siłami państw europejskich. Jak mówił swego czasu prezydent Stanów Zjednoczonych, „Ameryce przestaje się opłacać utrzymywanie praktycznie za darmo amerykańskiego parasola ochronnego nad Europą”.
Komisja Europejska zapowiedziała również przeznaczenie 25 miliardów euro dla państw strefy euro i kandydatów do Eurolandu. To krok w kierunku budowania Europy dwóch prędkości.
Niestety, Polska szczycąca się nieprzyjęciem ani jednego imigranta i odkładająca ad acta wejście do strefy euro, pewnie nie otrzyma z tych funduszy ani jednego euro. A płacić będzie musiała.
Więcej do kasy
Propozycja Komisji Europejskiej zmierza w kierunku zwiększenia składek członkowskich wpłacanych do wspólnej unijnej kasy. Nie wnikając w szczegóły, można przyjąć, że wzrost sięgnie 10 proc. Ta kwota nie zaskakuje, jest bowiem prostą konsekwencją Brexitu. Wielka Brytania wpłacała do budżetu unijnego właśnie około 10 proc.
Zwiększenie składki przybliży moment, w którym Unia przestanie być dla Kaczyńskiego i kolejnych rządów podręcznym bankomatem. Ale zanim to nastąpi, mamy jeszcze trochę czasu. Nie wiadomo, ile pieniędzy z budżetu 2021-2027 trafi do Polski. Ale z pewnością wpływy będą wyższe od składek.
Przełomowa ma być końcówka siedmiolatki. Eksperci unijni szacują, że rok 2027 będzie pierwszym, w którym wysokość wpłat Polski do kasy unijnej będzie wyższa od wypłat na wszystkie programy. Staniemy się płatnikiem netto. Cieszyć się? Czy martwić?
Rok 2027
Z jednej strony, to dobra wiadomość. Oznacza bowiem, że z kraju kiedyś mniej zamożnego stajemy się unijnym średniakiem. To również twardy argument dla wszystkich eurosceptyków, którzy wątpili w sens przystępowania naszego kraju do Unii Europejskiej.
Jednak rok 2027 będzie prawdziwym sprawdzianem polskiego euroentuzjazmu. Nie sztuką jest „być za”, gdy z podatków Anglików, Niemców czy Włochów miliardy euro płyną do Polski. W zbudowaniu każdej polskiej autostrady niemały udział mają podatnicy z tamtych krajów. Przekonamy się, jak będziemy reagowali, wiedząc, że dzięki naszym podatkom powstają nowe inwestycje w Rumunii, Bułgarii i Chorwacji.
Już dzisiaj – na parę lat przed momentem, gdy „bilans wyjdzie na zero” – lewica powinna o tym mówić jak najgłośniej. Że Wspólnota Europejska to coś więcej, niż równe i szerokie drogi. I oczyszczalnie ścieków w każdej gminie. Unia to przede wszystkim wspólne budowanie demokratycznej i praworządnej Europy.
Praworządność za euro
Ta informacja pojawiała się w doniesieniach z Brukseli od dłuższego czasu. Że Unia Europejska chce powiązać korzystanie z funduszy pomocowych z przestrzeganiem zasad praworządności. Niby nie mówiono o żadnym kraju konkretnie. Ale wszyscy i tak wiedzieli, że chodzi o Polskę Kaczyńskiego i Węgry Orbána. Drugiego maja „słowo stało się ciałem”. Projekt nowego budżetu zawiera takie zapisy.
Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker powiedział, że wypłaty z kolejnego budżetu unijnego będą powiązane z „szanowaniem praworządności, które jest niezbędnym warunkiem wstępnym dobrego zarządzania finansowego”. W takim zapisie można dostrzec pewien fortel. Kraj korzystający z funduszy Unii Europejskiej musi mieć niezawisły system sądowniczy… Aby prawidłowo kontrolować wydatkowanie funduszy unijnych.
Mimo tego, że jestem Polakiem. Mimo, że na co dzień korzystam z infrastruktury zbudowanej dzięki środkom unijnym. Mimo tego, że chciałbym, aby nadal unijne miliardy euro płynęły do Polski jak najszerszym strumieniem. Mimo tego wszystkiego, nie jestem w stanie zanegować toku rozumowania urzędników unijnych.
Wehikuł czasu
Wyobraźmy sobie, że wehikuł czasu zawiózł nas do roku 2030. Polska od kilku lat jest już unijnym płatnikiem netto. Miliardy złotych z naszych podatków trafiają do krajów w Unii najbiedniejszych. I niestety, część z nich jest rozkradana lub wykorzystywana niezgodnie z przeznaczeniem. A podporządkowane władzy sądy starają się te kompromitujące fakty ukrywać. Uległe władzy prokuratury systematycznie umarzają dochodzenia w sprawie afer korupcyjnych, w które zamieszani są rządzący.
Zaś Polacy, Niemcy i Francuzi płacą dalej. Bo nie mają wyjścia. Bo tak zapisano w uchwalonym i przegłosowanym budżecie.
Jest wyjście! I podpowiedział je urzędujący minister spraw zagranicznych. „Być może koncepcja rozdziału unijnych funduszy powiązanego z praworządnością pojawi się, ale nie będzie to dotyczyć Polski” – powiedział Jacek Czaputowicz miesiąc temu na antenie Polsat News. Pełna zgoda. Trzeba doprowadzić z powrotem do tego, że system sądowniczy w Polsce będzie niezależny zarówno od władzy ustawodawczej jak i wykonawczej. Wówczas bez emocji będziemy mogli dyskutować o ewentualnych problemach z praworządnością w innych krajach Unii. W tej sprawie przyjęcie postawy „biją naszych” jest złym rozwiązaniem.
Klęska urodzaju
Póki co, problem mamy zupełnie inny. Dotyka nas „klęska urodzaju”. Potrzeby są. Pieniądze są. Tylko niekiedy nie potrafimy ich wydać. Takim kompromitującym przykładem jest długa historia elektronicznych dowodów osobistych. Pierwszy termin opiewał na rok 2011. Potem były kolejne. Prace kulały. A Unia płaciła. W sumie podatnicy z całej Europy wysupłali 150 milionów złotych, by polski dowód osobisty wyglądał tak jak karta bankomatowa.
Mijały lata. Zmieniały się rządy. Jeśli za 11 miesięcy nie pojawi się w naszych kieszeniach i torebkach nowy dowód elektroniczny – Unia zażąda zwrotu pieniędzy. I jak znam życie, te 150 milionów z powrotem będziemy przelewali do Brukseli.
Przykładów jest więcej. Kłopoty z nadmiarem pieniędzy ma kolej. Ratując się przed zwrotem niewykorzystanych funduszy, kolejarze na gwałt wzięli się za remonty i budowę nowych dworców. Tylko co komu z ładnych dworców, jeśli nie połączą ich równe tory i szybkie pociągi.
27:1
Drugiego maja wystartował budżetowy unijny maraton. Nic nie jest jeszcze przesądzone, w szczególności na jakie kwoty z unijnej kasy może liczyć Polska. Teraz czekają nas długie miesiące negocjacji i targów.
Dobrze się stało, że w negocjacjach o zwiększonych funduszach na obronę nie będzie uczestniczył Antoni Macierewicz.
Źle się stało, że fundusze związane z migracją popłyną do Grecji, Włoch i Hiszpanii – nie do Polski. Bo imigranci w Polsce i tak się pojawią, prędzej czy później.
A najgorsze, że Polska do unijnej batalii przystępuje osamotniona. Obawiam się, że pamiętne 27 do 1 znajdzie teraz swój finansowy wymiar.