O poezji Sławomira Różyca.
Ze Sławomirem Różycem zetknąłem się po raz pierwszy w latach 90., kiedy pisałem recenzję z jego zbioru wierszy Goya i inne żelazne kawałki (1993). Zafascynował mnie wtedy utwór Zaśpiewaj mi pieśń, przyjacielu, który do dzisiaj niekiedy pobrzmiewa w mych uszach. Napisałem wtedy: „Kręcę się wokół prawdy jak pies wściekły, nogawek spodni Różyca uchwycić nie mogę. Albo geniusz, albo nawiedzony. W każdym razie sieje szaleństwo. I ja, na dybuka, mam to zbierać!?”.
Dziś, gdy ponad ćwierć wieku za nami, nauczyłem się wreszcie jako tako obchodzić z prawdami Różycowego poezjowania. A jest ono niepowszednie, szczególnie od 2009 roku, kiedy to autor zadomowił się na Facebooku i zza węgła mainstreamu strzela w internet swymi wierszami. Bo Różyc to samotny poeta-partyzant, który z wielką swobodą zagłębia się w wirtualnym lesie metafor. To jeden z ostatnich, co nie złożył pióra, gdy po transformacji ustrojowej ogłoszono w literaturze amnestię i każde skrobnięcie pazurem zaczęto uznawać za wielkie dzieło sztuki. On nadal walczy z poezją o poezję.
Pod względem wydawniczym mamy do czynienia z twórcą skromnym i raczej skąpym: nie narzuca się światu papierowymi książkami. Poza już wspomnianą pozycją wydał jedynie tom Kosiarz traw (2013). Ukrywa również skrzętnie swój życiorys, podobnie „[j]ak wielu innych opozycjonistów, wstydząc się obecnej rzeczywistości po zmianie systemu społecznego w 1989 r.”, co można przeczytać na jego stronie internetowej. Za dość pewne uznać należy, że urodził się w 1953 roku, że debiutował pod pseudonimem Andrzej Sołomeracki w dysydenckiej antologii Wstanie i że publikował m.in. w „Kulturze” (poemat Sara, oratorium o potrzebie ocalenia Getta), „Tygodniku Kulturalnym”, „Dos Jidisze Wort” i na łamach portalu „Polska Canada”. Uznawany jest niekiedy za „najmłodszego poetę Nowej Fali” i „poetę z bardziej słonecznej strony”. Lubi miasto stołeczne i morze. Mieszka podobno w lewobrzeżnej części Warszawy, najprawdopodobniej w Wilanowie, gdyż nazwa tej dzielnicy umieszczana jest często pod jego wierszami. Na swojej facebookowej stronie podaje, że pracuje u Mr Moona jako a poet of love poetry i że ukończył University of K-PAX, co należy uznać za aluzję do pięciotomowego cyklu powieści Gene Brewera o procie, pacjencie Instytutu Psychiatrii uważającym się za przybysza z innej planety.
I taka też jest poezja Sławomira Różyca: polskojęzyczna, ale nie z tej Ziemi. Autor nie ułatwia bowiem życia swoim czytelnikom: za pomocą zawiłych i jednocześnie skrupulatnych zestawień słów tworzy karkołomne obrazy, które dopiero po kilkakrotnym oglądaniu/czytaniu okazują się być nie tyle abstrakcją, ile poetyckim impresjonizmem. I na tym właśnie polega urodziwość językowa tych utworów: na graniu pobłyskiem wody, promieniami słońca i tonami pośrednimi, na zaskakujących przewrotkach i ustawicznym wadzeniu się z cywilizacją i historią, najczęściej rodzimą.
Wspomnieć również należy, że charakterystycznym zabiegiem stosowanym przez autora Projektu ustawy o śnie jest kodowanie wierszy, co powoduje, że czytelnik, zazwyczaj pozbawiony podręcznej maszyny deszyfrującej, ma do wyboru: albo poddać się całkowicie upojeniu poetyckiemu i zachłysnąć słowem czytanym, albo rozłożyć bezradnie ręce. I jest to kolejny dowód na to, że Sławomir Różyc należy do wieszczów całą gębą: w pełni zawierza swojej wrażliwości demiurgicznej, a także tworzonym przez siebie przenośniom i symbolom. Wprawdzie bliska jest mu proza życia, jednakże stroni całkowicie od prozaiczności wersów. To, co zapisuje, pozostaje jednostkowe i niepowtarzalne. I zgodne ze starą książką kucharską dla adeptów sztuki poetyckiej: wystarczy, aby dziesięć procent wiersza było zrozumiałe, reszta może pozostawać jedną wielką meta(giga)forą. Poezja polskojęzyczna ma charakter stadny, twórcy zazwyczaj usilnie starają się powtórzyć to, co zostało już dawno powiedziane przez kogoś innego; oryginalność myśli i metafory nie jest mile widziana. W tej mierze Różyc postępuje zgoła odmiennie: stoi z boku – by nie powiedzieć, że w kącie – i pisze bez żadnych wzorców, narażając się tym samym na wykluczenie z wierszokleckiej społeczności.
Paleta zainteresowań i możliwości poety z Wilanowa jest szeroka. Potrafi on napisać oratorium Holocaust. Getto 1943), poemat Powstanie Warszawskie 1944, zająć się królem Ludwikiem XVI (Szkice krytyczne. Obywatel Ludwik XVI Kapet), jak również sprawami współczesnymi (Metropolis, Tory na Bemowo) czy warszawskim metrem, co zaowocowało zaskakującym dziesięciowierszowcem I koniec świata w metrze.
Jednocześnie nie stroni od czystej liryki bezzadaniowej, czego przykładem mogą być wiersze Dobranoc Cyrano, Pieśń srebrnej struny, A byłeś Ty kiedyś czy Darowizna. Zdarza się, że jego liryki płyną i rozwijają się niczym swobodne krajobrazy, jak dzieje się to na przykład w Jesiennej katedrze czy w Jastrzębiu, który okazuje się być lakonicznym traktatem o męskości i przemijaniu. Zdarza się jednak również, że nagle poeta wyciąga tasak i zaczyna rapować, co szczególnie widoczne jest w trzeciej zwrotce Carskiego sioła.
Sławomir Różyc to jeden z najbardziej oryginalnych twórców polskojęzycznej części Europy. Niełatwy, nieprzystawalny poeta, pozostający w ukryciu gdzieś w Wilanowie. Należy życzyć sobie, żeby wreszcie ukazała się jego kolejna książka.
Sławomir Różyc – wiersze
Pieśń srebrnej struny
jeśli chcesz być synem północnego wiatru
nie pytaj o srebrną strunę w porcie
powie ci na wpół oślepły sternik
jeśli zna twoje imię wiatr
ciepło tej kobiety pod paleniskiem
nie przepasze cię warkoczem w biodrach
chciwy jak drzewo jest człowiek
zagarnia korzeniami ziemię
nie zna początków fali
nie widzi mądrości ławic
jej grzbietów w jedno
nawleczonych srebrną nitką
jedność rośnie w oczach starych kobiet
w trzepocie czarnych chustek
kiedy wychodzą na brzeg
nazwać imieniem córki sztorm
na niebie wtedy dość atramentu
ten co napina srebrną strunę kreśli
nie zna swojego końca fala
i nie zna początku
jeśli o twoją strunę trąci śmierć
ona
też nie ma czystego dźwięku
1 lipca 2010. Wilanów.
A byłeś Ty kiedyś
A byłeś Ty kiedyś w ciasnej garderobie
jakim na dorobku czy aktorom starym
która niczym falą zakrywane łodzie
z dala jej od fleszy w głębiach korytarzy
I jakby nie spojrzeć świat nas dźwiękiem mierzy
on w złudę poniesie bawi czasem trapi
aż się zaprzyjaźniasz w spojrzeniu odniesień
tak długo mierzonym by utrafić w siebie
Z gasnącym aktorem zasiąść w garderobie
tysiąc rozświetlanej ironią Szekspira
a ileż twarzy w lustrze utopionych
ust szminkowanych mocno coraz wolniej
Kiedyż zrozumiemy że do garderoby
zmierzamy powoli co krok jedno słowo
milknie już nie wraca nie złoży sylaby
świt nas zrówna dżdżysty ciszą ludzi starych
brzaskiem wrony dziobem łamią nas blaszanym
w skupieniu dzieląc ostatnim opłatkiem
Wkrótce
Wiesz, mój pan profesor rzekł mi, Jasienica
taki wierny człowiek, a stracony talent
gdybyś żył ze słowa, nie stawaj przed tłumem
tłum trwa ledwie chwilę, a winne są twarze
Miał też okulary w rogowej oprawie, pęknięte
sklejone, jak on wierzył w skromność
Podaj mi Kapitał, przepytam cię wkrótce
co raz szarpnie bólem, powróci w dzwoneczkach
Wkrótce prułem niebo, znasz gruzińskie wino
kiedy tłum gęstnieje czepia się sztandarów
dalej szepcze do mnie w tym rogu z nad szafy
Jaką ci godność milczenie ocali ? Popijamy cicho.
10 lipca 2020. Wilanów.