16 listopada 2024
trybunna-logo

Trójksiąg o latach 1905 -1907

Trójksiąg „Pogrom” (1905, 1906, 1907) Wacława Holewińskiego czyta się znakomicie. To jest przede wszystkim naprawdę wyborna literatura, atrakcyjna także dla czytelnika doświadczonego, a przy tym takiego, który po kilku dziesięcioleciach romansu z gatunkiem, jakim jest proza powieściowa, od dość już dawna rzadko (poza powrotami do wielkiej klasyki) i znacznie wybredniej niż kiedyś, sięga po ten gatunek w wydaniu współczesnym.

O tym jednak nieco później, bo w pierwszym rzędzie wypada zaakcentować unikalność i rozległość niemal panoramiczną obrazu epoki. Rewolucja 1905 roku w Królestwie Polskim, jak zwykło się ją określać w publikacjach historycznych, choć przeciągnęła się do roku 1907, nie została dotąd tak komplementarnie, bogato, skrupulatnie i celnie opisana. Można co prawda znaleźć jej impresyjne refleksy w prozie Stefana Żeromskiego, pozostał jednostronny i niesprawiedliwy jej wizerunek w „Wirach” Henryka Sienkiewicza, obszerne odsłony jej obrazu w cyklu Andrzeja Struga o „Ludziach podziemnych” (m.in. „Dzieje jednego pocisku”) i w prozie pomniejszych pisarzy, ale ten pisany był przez uczestników i świadków epoki, z bliskiej, niemal współczesnej perspektywy czasowej. Pozostała też po „dziewięćset piątym” dość obfita okolicznościowa spuścizna poetycka (na ogół niewielkiej wartości artystycznej) oraz publicystyczna ( na ogół niewielkiej wartości dokumentalnej). Poza wszystkim jednak, pisarzom tamtych czasów brak było, co oczywiste, dystansu czasowego na tyle odległego, by którykolwiek z nich mógł zdobyć się na mniej czy bardziej panoramiczną syntezę zdarzeń.
Wacław Holewiński (ur. 1956) miał ten luksus, że mógł spojrzeć na wydarzenia 1905-1907 z perspektywy ponad stu lat. Jako główną motywację, która nim powodowała przy pisaniu trójksiągu autor wskazał, w deklaracji końcowej, opatrzonej fotografią Bramy Straceń Cytadeli Warszawskiej, imperatyw ocalenia pamięci o ludziach, o których „większości Polska zapomniała”. Tu zgoda, ale warto jednak dopowiedzieć, dlaczego ludzie walki rewolucyjnej 1905 roku, w tym odważni, straceńczy bojowcy Organizacji Bojowej PPS z browningami i bombami w dłoniach, zostali zapomniani, dlaczego przegrali pojedynek o pamięć z powstańcami styczniowymi czy pokoleniem legionowego czynu niepodległościowego lat 1914-1918. Otóż stało się tak także dlatego, że ich czyn był nie tylko narodowy, skierowany nie tylko przeciw rosyjskiemu zaborcy, lecz także społeczny, dokonywany pod czerwonymi sztandarami, pod hasłami ponadnarodowej walki klasowej. Nieprzypadkowo „hymnami” bojowców tych lat były pieśni „Na barykady” i „Czerwony sztandar”. Pierwsza z nich zaczyna się od słów: „Na barykady, ludu roboczy, czerwony sztandar do góry wznieś…”, a druga od zwrotki: „Krew naszą długo leją katy/Wciąż płyną ludu gorzkie łzy/Nadejdzie jednak dzień zapłaty/Sędziami wówczas będziem my”. Czyż tradycja ideowa, z którą związane są te pieśni mogła i może liczyć na przychylność polskiej, na wskroś nacjonalistycznej, reakcyjnej na ogół pamięci, niechętnej społecznemu widzeniu historii i nawykowo wrogiej „szaleńczym” ideom rewolucyjnym? Pytanie jest retoryczne.
O dwóch pierwszych tomach trójksiągu („Pogrom 1905”, „Pogrom 1906”) już pisałem. Zauważyłem wtedy, że „Pogrom 1906” jest lepszy od poprzedniego tomu („Pogrom 1905”), dojrzalszy, kunsztowniejszy stylistycznie”. „Znów, tyle że rok później, jesteśmy w Warszawie, nędznej stolicy „prywislanskiego kraju”, wynędzniałej i znikczemniałej zachodniej prowincji Cesarstwa Rosyjskiego (choć są też w powieści epizody petersburski i kijowski). Jest już po apogeum rewolucji 1905 roku, to moment historyczny, w którym po czterdziestu latach kompletnej depresji i zgnojenia, na zaśmiardłej tkance polskiej pojawiają się swędzące, czerwone bąble, zwiastujące ożywienie, budzenie się ze śmiertelnego prawie letargu. Te bąble to głównie działalność „eksów”, bojowców PPS, dokonujących napadów i zamachów na carskich czynowników, szpiclów, na kasy rosyjskich ale i polskich bankierów. Budzą szok w „kompletnie zgangrenowanym społeczeństwie, które wydało Pochroniów i Spławskich”, jak pisał pewien krytyk, nawiązując do „Dziejów grzechu” Żeromskiego, powieści opowiadającej o tym samym czasie i portretującej ówczesny stan „ducha polskiego”. Szok, o którym mowa, brał się nie tylko z trwania społeczności (bo społeczeństwem nazwać tę miazgę trudno) polskiej w głębokim letargu, ale także dlatego, że było ono wtedy także do szpiku kości zruszczone i zendeczone, a zendeczenie dużej części Polaków oznaczało ich znikczemnienie, bowiem endeczyzna to synonim nikczemności. To zendeczenie trwało długo, bo także jeszcze osiem lat później, latem 1914, gdy roku polscy mieszkańcy Warszawy masowo wylegli na ulice, by ze łzami w oczach i kwiatami żegnać rosyjskie wojsko odchodzące na front. To nie był tylko „płacz matek” po Polakach wcielonych do armii rosyjskiej, to był entuzjazm dla „naszych wojaków”, dla naszego „cara batiuszki”. Zatem znów, jak w „Pogromie 1905”, spotykamy w „Pogromie 1906” urzędników rosyjskich, żandarmów, szpicli, prostytutki, Żydów, dziwne damy i dziwnych kawalerów, zachodzimy do brudnych szynki, cuchnących odchodami bram nędzarskich kamienic (te bogatsze mają dozorców), na parszywe podwórka, zapleśniałe klatki schodowe, do dusznych mieszkań, chłoniemy klimaty rzeżączkowo-ginekologiczne. Narracja autorska jest silnie nasycona pierwiastkiem zmysłowym fizycznym, choć to przecież na ogół odory, a nie zapachy, chyba że przemknie mimo jakaś wyperfumowana dama czy oficerek nasączony wodą kolońską. Wszystko to unurzane w atmosferze mroku, fizycznego, mentalnego i moralnego. W tle sprawa zamachu na carskiego gubernatora Skałłona, postać Montwiłła-Mireckiego, Krahelskiej, Bolesława Prusa, sprawa Brzozowskiego. Holewiński nie poszedł jako autor w stronę na pozór atrakcyjnych możliwości, nie poszedł drogą kokietowania czytelnika łatwą, sensacyjną fabułą z historią, kryminałem i erotyką w tle, a zdarzają się takie powieści na czytelniczym rynku, nie poszedł drogą tworzenia malowniczej powieści warszawskiej (choć Warszawa jest ważnym tłem tej powieści, najeżonej nazwami ulic, placów, kościołów, pałaców etc.). Nie zbudował zgrabnej, zazębiającej się fabułki składającej się z szablonowych chwytów i postaci, przeciwnie, wręcz zrezygnował z linearnej narracji „od deski do deski” i nadał swojej opowieści odrobinę szorstkich rysów quasi-dokumentalnych, rezygnując nawet ze zwykłej chronologii, jako że poszczególne cząstki jego mozaiki ułożone są jakby chaotycznie, niechronologicznie, jak karty roztasowanej talii. Nie zmienia to faktu, że powieść ma jednocześnie walory mogące zadowolić miłośników tematyki sensacyjnej. Przy okazji częstuje nas autor drobnym akcentem „autotematyzmu” wprowadzając do powieści postać Władysława Holewińskiego. Poza wyśmienitymi walorami literackimi „Pogrom 1906” to bardzo dobra powieść historyczna. To nie pseudopatriotyczny kiczowaty oleodruk o rycerzach polskiego patriotyzmu i zawsze wiernym swej niepodległości i wolności narodzie polskim, jakie są dziś w publicznej ofensywie. To kawałek prawdy o nas, o naszej, polskiej, nikczemności, nędzy, zaprzaństwu. Taka była nade wszystko historia Polski, nie taka, jaką kreował Bełza w swoim słynnym niegdyś, sentymentalni patriotycznym wierszyku o „Polaku małym”, nie taka jaką wyśpiewują w piosenkach o kolorowych ułanach pod okienkiem i w podręcznikach do historii dla cnotliwych dziatek polskich, a także w zakłamanych do imentu wyidealizowanych, propagandowych opowieściach o „żołnierzach wyklętych”.
„Pogrom 1907” jest dopełnieniem, zwieńczeniem trójksiągu i zgodnie z zauważalną tendencją, jest najlepszą, najdojrzalszą jego częścią. Stąd okazja, by poczynić kilka uwag generalnych o tym, w jaki sposób Holewiński zbudował swoją panoramę. Także i tu narracja nie ma – zasadniczo – charakteru linearnej, chronologicznej opowieści, lecz zbudowana jest z łańcucha odrębnych epizodów, swoistych odsłon, acz do pewnego stopnia połączonych niektórymi wspólnymi postaciami. Ów niechronologiczny układ epizodów miał na celu, jak się zdaje, podkreślenie owego dystansu do klasycznej, tradycyjnej formuły powieściowej. Są też w tekście liczne sugestie mające nadać mu charakter kojarzący się z wymiarem dokumentalnym: zewnętrzne w stosunku do akcji passusy informacyjne o cechach objaśnień typu leksykonowego, realistyczne, „rekonstrukcyjne” opisy warszawskich miejsc, silne nasycenie realiami materialnymi ówczesnego codziennego życia, przypisy biograficzne i faktograficzne objaśniające niektóre aspekty historycznego tła akcji, wbudowane w nią fragmenty autentycznych dokumentów z epoki, a także ikonografia: każdy z 52 epizodów, odsłon opatrzony jest miniaturową fotografią, któregoś z historycznych powieściowych obiektów (niejednokrotnie wraz z odniesieniem do aktualnego stanu danego miejsca), winiety gazetowej (n.p. PPS-owskiego „Robotnika”) lub którejś z historycznych postaci pojawiających się w narracji. Umowny dokumentalizm opowieści, jej osadzenie w realiach czasu podkreśla też pojawienie się w toku akcji, obok postaci fikcyjnych, także licznych postaci historycznych, takich m.in. jak Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus, Stefan Żeromski, Stefania Sempołowska, Stanisław Patek, Walery Sławek, Henryk Baron, Józef Montwiłł-Mirecki, Józef Piłsudski, czy wysocy rangą przedstawiciele rosyjskiego aparatu administracyjno-wojskowego oraz licznych pośrednich wzmianek o innych rzeczywistych postaciach czasu (Tomasz Arciszewski, Feliks Dzierżyński, biskup Franciszek Jaczewski, Sokrates Starynkiewicz i inni), a także wiele postaci mało znanych, z drugiego czy trzeciego szeregu, często wspaniałych społeczników z pokolenia „niepokornych”. Poza tym jednak Holewiński nie zrezygnował z klasycznego, tradycyjnego języka narracji powieściowej, którą zbudował z obfitej warstwy dialogowej, typowych realistycznych opisów scenerii akcji, z krótkich, oszczędnych, celnie zarysowanych kilkoma kreskami charakterystyk typologiczno-psychologicznych postaci, acz bez niepotrzebnego fikcjonowania, bez wprowadzania ich zachowań i wypowiedzi w strefę autorskiego zmyślenia. Tak jak poprzednie części, „Pogrom 1907” jest opowieścią zdecydowanie warszawską, z wyjątkiem jednego epizodu łódzkiego. Także tu mamy nieco erotyki (choć mniej obfitej i mniej naturalistycznej niż w poprzednich tomach), także tu znajdujemy sugestywne opisy nędznych domostw proletariackich i żydowskich, pokojów śledczych przesłuchań, cel więziennych. W tle wieści o represjach, zsyłkach, zamachach. Więcej za to rysów panoramicznych tamtej, kilkunarodowościowej Warszawy, więcej cech panoramy obrazu postaw społeczno-politycznych tamtego czasu, nieco mniej „rynsztoku”, więcej wątków szlachetnego kalibru. Wacław Holewiński dokonał rzeczy bardzo cennej niejako potrójnie: nie zdawkowo przybliżył i utrwalił pamięć o pokoleniu „ludzi podziemnych”, dokonał swoistej, realistycznej rekonstrukcji tych dramatycznych i fascynujących wydarzeń oraz dał nam do czytania solidną porcję bardzo dobrej, atrakcyjnej w lekturze literatury.

Wacław Holewiński – „Pogrom 1907”, PIW, Warszawa 2020, str. 390, ISBN 978-83-8196-073-1

Poprzedni

Strach, pryncypia i poczucie wdzięczności

Następny

„Odejście Afrodyty” – i jej powrót

Zostaw komentarz