Pęd do poprawy statystyk edukacyjnych sprawił, że zafundowaliśmy sobie masowe wydawanie papierków świadczących ponoć o wykształceniu, co było i jest bzdurą od początku do końca, ale pozwala politykom na podstawie słupków, tabelek i rankingów twierdzić, że mamy „coraz lepiej wykształcone społeczeństwo”.
I nikt nie chce zauważyć, że tak właśnie traktuje „wykształcenie” coraz większa liczba beneficjentów tego płaskiego, politycznego pędu do poprawy słupków i wykresów, co w dłuższej perspektywie grozi krajowi wprost zapaścią cywilizacyjną.
Współczesna Polska coraz bardziej przypomina tę z epoki saskiej, o której zwyczajnie zapominają wszyscy zaangażowani w partyjne wojenki co sprawia, że lojalność wobec politycznych bonzów liczy się bardziej, niż ogólniejszy sens poczynań i interes kraju. Zapyta ktoś: a cóż to jest ten „interes kraju”, o którym wszyscy mówią, a nikt nie definiuje precyzyjnie? Otóż w tym akurat przypadku zdefiniowanie go, przynajmniej w fazie wstępnej nie nastręcza większych problemów.
Diabeł tkwi w szczegółach.
Nie znam polityka, który nie zgodziłby się ze stwierdzeniem, że Polsce potrzebni są ludzie wykształceni. Tyle, że jednym wystarcza zwiększająca się liczba osób legitymujących się dyplomem jakiejś uczelni, a innym potwierdzenie „coraz lepszego wykształcenia” społeczeństwa statystyką wdrożeń innowacji (nie tylko technicznych), liczbą badań na odpowiednim poziomie itd.
Niestety, między tymi dwiema grupami kontakt na ogół jest okazyjny, nieprogramowany, a brak ogólnopolskiej dyskusji na ten temat świadczy wręcz o wzajemnym braku zainteresowania. Szkoda, bo zabrnęliśmy już w ślepy zaułek i na dobra sprawę należałoby zacząć ab ovo bez oglądania się na dotychczasowe „osiągnięcia.” Od czego zacząć – od góry czy od dołu?
Jako rzetelnie wykształcony murarz z lat 80. (specjalizacja: kominy) wiem, że zwykle powinno zaczynać się od fundamentów tyle, że w tym wypadku nie bardzo wiadomo gdzie one powinny zostać posadowione.
Tymczasem z ust kilku profesorów (belwederskich, nie kaczyńsko pawłowiczównych) słyszałem wypowiadane z pogardą zdanie na temat ich gorszych studentów: „najwyżej zostaną nauczycielami”. Daję słowo, że to prawda. Zdarzyło się to lata temu, kiedy wchodził na nasze uczelnie system boloński, a odpowiedź taka padała na moje pytanie o to jak nauczyć w trzy lata tego czego dotąd uczono przez pięć? W innym bowiem przypadku wypuścimy z dyplomem licencjata wielką rzeszę ludzi zwyczajnie niedokształconych.
Gorzej – ci, którzy zdecydują się na magisterkę też będą gorzej wyuczeni, bo ostatnie dwa lata skupią się na tematach wokół pracy dyplomowej, a podstawy będą mieli dokładnie takie same jak ich koledzy, którzy odeszli z uczelni po trzech latach.
Sam pomysł, że nauczyciel powinien przede wszystkim uczyć myśleć nie jest nowy. Najbardziej znanym (choć może akurat nie z tego) bojownikiem o takie nauczanie był nie kto inny, jak autor naszego hymnu narodowego Józef Wybicki.Jako 15-latek zorganizował w gdańskim kolegium jezuickim bunt przeciwko – jak sam pisał – nauczaniu bezmyślnemu, automatycznemu, bezrefleksyjnemu, nieuczącemu myśleć (co podkreślał).
Ten krnąbrny uczeń po latach był jednym z najbliższych współpracowników Stanisława Augusta i to właśnie w dziedzinie edukacji. Słynna Komisja Edukacji Narodowej i jej prerogatywy powstała przy jego wydatnym udziale, a on sam został nawet inspektorem jednego z okręgów szkolnych Rzeczypospolitej.
System wymyślony w ostatnich latach wolnej Polski był na tyle dobry, że Prusy przyjęły go niemal bez poprawek kiedy nastąpił pierwszy rozbiór. Niemal, bo nie poszły śladem ustaw stanisławowskich zapewniających godziwą zapłatę za pracę nauczycieli, co stało się pokutująca do dziś porozbiorową spuścizną, z którą nikt – póki co – nie planuje się zmierzyć. Każda rozmowa na temat płac nauczycieli spotyka się z oporem „suwerena”, bo to panie „ nic nie robiom, wakacje majom i piniendzie chcom…”
Zwykle pisząc o zaborach skupiamy się na germanizacji, na walce z polskością itd., a nie chwalimy się tym, że to polska myśl edukacyjna stworzyła system, który tak na dobre zakończył żywot dopiero jakiś czas po II wojnie.
Rzecz ciekawa – kiedy w czasie II wojny budowano zręby tzw. Państwa Podziemnego, jednym z pierwszych jego departamentów był właśnie Departament Oświaty i Kultury (od 1941 roku, wcześniej nosił nazwę Oświecenia Publicznego) co świadczyło o wadze jaka przykładali działacze polscy do sprawy nauczania. Dyrektorem tego departamentu aż do marca 1945 był znany starszym czytelnikom Czesław Wycech. Zorganizowano tajne szkolnictwo od powszechnego po wyższe studia.
Warto wspomnieć, że oświata była dla ówczesnych rodaków na tyle istotna, że część funduszy przeznaczonych na jej funkcjonowanie wydzielono na stypendia dla uboższej młodzieży. W czasie wojny!
Na poziomie elementarnym nauczanie objęło ok. 1,5 miliona dzieci, tajne szkoły średnie ok. 100 000, a uczelnie wyższe ponad 10 000 osób. Jak na warunki okupacyjne to imponujące liczby. Przypominam to, by unaocznić, iż zdarzały się czasy w naszej historii kiedy doceniano znaczenie edukacji. Szkoda, że tylko w chwilach najmniej ku temu korzystnych.
Polska Ludowa nie wzięła na szczęście przykładu z metody radzieckiej i zatrudniała z wielką chęcią nauczycieli wykształconych przed wojną, ba – można nawet powiedzieć, że ich do pewnego stopnia hołubiła, bo kiedy na początku lat 50. tworzono wielką ogólnopolską sieć liceów, a kadry brakowało, w liceach zatrudniano przede wszystkim absolwentów tzw. seminariów nauczycielskich (zakończyły działalność na roczniku 1932), bowiem to ich uważano za najlepiej wykształconą kadrę. Nawet UB po kilku latach dość nieudolnych prób opisania sprawy tajnego nauczania w czasie wojny, co mimo publikacji Czesława Wycecha szło im wyjątkowo opornie, dał sobie spokój i zamknął temat przedwojennych nauczycieli.
Po ’89 roku wszystkim wydawało się, że nastaną dni szczęśliwości i może być już tylko lepiej. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło.
Gdyby doszukiwać się przyczyn to od razu odrzuciłbym podnoszony przez wielu brak kontaktu z nauką światową w zakresie metodyki nauczania. Mam wrażenie, że było dokładnie odwrotnie. Wielu zachłysnęło się kontaktami „ze światem” i zaczęło bezmyślnie kopiować zachodnie wzory i co najlepsze (rzecz sprawdzona) – w ogóle nie zwracając uwagi na efekty jakie przynosiły gdzie indziej. Bywało i to nie raz, że usiłowano, szczególnie w placówkach prywatnych, wprowadzać metody, które na zachodzie poniosły pedagogiczną klęskę. W wielu przypadkach, jak np. szkołach waldorfskich zwyczajnie wypaczano ideę oferując młodzieży jej „swojską wersję”.
Kiedy usłyszałem panią Hall mówiącą, że szkoła współczesna jest opresyjna, to zwątpiłem w sens nauczania w ogóle. Pani Hall zresztą, zanim została ministrem dała się poznać jako krzewicielka „nowoczesnych metod” w szkołach przez nią prowadzonych przy pomocy rodziców otumanionych samym brzmieniem nazw wymienianych przez nią instytutów zagranicznych, na których pewne teorie nauczania powstały. Sam nauczyła się tego zresztą od swoich uczelnianych mentorów, którzy robili np. habilitacje zwyczajnie kopiując amerykańskie pomysły, które za oceanem nigdy nie weszły do użytku szkolnego.
Jeden wielki eksperyment na żywym organizmie i to eksperyment na dobrą sprawę przez nikogo nie kontrolowany, puszczony w dużej mierze na żywioł.
Jeśli dodamy do tego ewidentnie szkodliwą w tym obszarze działalność związków zawodowych i cwaniacko kuriozalnych zjawisk typu Elbanowscy, to otrzymamy obraz oświaty, która już nigdy nikogo porządnie nie wykształci.
Wszystko to skłania do pytań całkiem podstawowych. Np. czy coś takiego jak obowiązek szkolny w ogóle powinno istnieć? W czasie gdy umysłowa aberracja doszła do punktu krytycznego („ratujmy maluchy przed szkołą!”) pytanie wydaje się jak najbardziej zasadne.
Co można zdziałać na polu krzewienia oświaty w sytuacji, gdy uczeń odpowiednio „wychowany” przez rodziców robi łaskę, że chodzi do szkoły? Ojczyzna potrzebuje i będzie potrzebowała światłych kadr, to prawda. Tylko czy z takich uczniów one wyrosną? Czy wykształcą je nauczyciele pogardzani przez własnych mentorów? Z której by strony nie napocząć tego pasztetu – ta sama sytuacja. A przecież od czegoś trzeb zacząć. Możemy sobie dziś pozwolić na dowolne dywagacje i pomysły ponieważ i tak nikt nie wdroży ich w życie w najbliższej przyszłości.
Uczelnie nie są w stanie zafundować nam systemu przyjęć na studia według odpowiednio wysokich wymagań, ponieważ z jednej strony musiałyby chyba mieć kilka lat przerwy w funkcjonowaniu ze względu na brak nadających się studentów, a z drugiej ustałoby ich finansowanie powiązane dziś z liczbą studiujących. Pat. I znowu to samo. Jedno ogniwo łańcucha edukacyjnego byłoby w stanie wymusić zmiany w innych. Tylko które to może zrobić i które zrobi?
Nie widzę, nie słyszę, nie wyobrażam sobie.
Obecny rząd tak chętny do rozdawnictwa publicznych pieniędzy byłby pewnie w stanie np. odpowiednio podwyższyć uposażenie nauczycielom, by garnęli się do tego zawodu ludzie naprawdę zdolni i chcący pracować, ale niestety, nasz rząd ma dziwny zwyczaj rozdawania pieniędzy za darmo, bez żadnych warunków. Tymi zaś byłaby radykalna zmiana statusu nauczyciela na tyle rewolucyjna, że o czymś takim jak Karta nikt nawet by nie wspomniał.
No ale związki… więc rząd nie zrobi w tej sprawie nic.
I tak usque ad mortem…
Aby nie zabrzmieć nazbyt pesymistycznie dodam, że zamierzam przeprowadzić badania własne nad chęcią młodych ludzi do uczenia się. Tyle, że nie w szkole, bo żadna się na to nie zdecyduje, a w pozaszkolnych grupach zainteresowań i to w dodatku międzypokoleniowych, by sprawdzić możliwości porozumienia się ludzi w różnym wieku i o różnych życiowych doświadczeniach w pracy nad tym samym problemem.
Wciąż wierzę, że to się da zrobić i że „materiał ludzki” nie jest tak oporny, jak to widać na przykładzie krzykliwych „obrońców młodzieży”, i że to tylko system dostał zadyszki i nie przystaje już ani do potrzeb, ani oczekiwań żadnej ze stron.
Widać to np. w całej dyskusji o nauce religii w szkołach. Mówi się o wszystkim tylko nie o jednym: dlaczego religii w szkołach w ogóle być nie powinno?
I nie mają tu znaczenia poglądy, ani stosunek do KK, ale względy czysto metodologiczne. Ponieważ religia nie poddaje się im z zasady, nie może być traktowana jako „normalny przedmiot”. Jakoś to dotąd umyka uwadze dyskutujących.
A „suwerenowi” siewcy patriotyzmu mogliby w końcu wytłumaczyć, że pole edukacyjne to to samo co Grunwald i Wiedeń, a może nawet ważniejsze, niż tamte mordobicia.
Ktoś chętny?