Słychać zewsząd opinie mówiące o wypieraniu demokracji przez ochlokrację, buncie mas, populizmie, roszczeniowości bez pokrycia, zaniku kryteriów. Rafał Olbiński po przyjeździe z USA przeraził się stanem polskiej umysłowości: „[…] wyszła z nas potworna morda chama, prymitywa, ksenofoba, homofoba, rasisty. I to jest autentyczne”.
Mnie też to przeraża – że połowa Polaków nie przeczytała w ubiegłym roku ani jednej książki, że dominuje dziś polszczyzna tandetnie uboga, za to pełna wulgaryzmów, że coraz szczelniej otaczają mnie napakowane typy przypominające Mrożkowego Edka z „Tanga”, że pospolity bandzior doczekuje się patriotycznej nobilitacji ze strony władzy wybranej przez pogardzany przez nią „ciemny lud”.
Chcę wskazać na jedno z możliwych źródeł polskiej zapaści kulturowej, na szkołę i dominujący w niej sposób myślenia o wychowaniu.
PEDAGOGICZNA AKUSZERIA
Wychowanie to w pewnym sensie synonim kultury. Takie określenia, jak grecka paideia czy łacińska cultūra mówią o jednym i o drugim – o formowaniu, kształtowaniu, ogładzie. O wyzwalaniu z dzikości. Co do sposobu tego wyzwalania wyodrębniły się i trwają do dziś dwa przeciwstawne poglądy. Jeden mówi o potrzebie presji, zewnętrznego urabiania wychowanka, drugi o ujawnianiu tego, co już w nim jest.
Pierwszy pogląd zyskał nazwę didaskalocentryzmu, bo nauczyciel (didáskalos) pełni tu funkcję centralną. Z góry określa cele wychowania, do których prowadzi uczniów korzystając ze swych umiejętności oraz środków dyscyplinujących, jakie związane są z jego uprzywilejowaną pozycją. Zwolennikiem tego poglądu jest m.in. prof. Aleksander Nalaskowski, z uznaniem mówiący o „aksamitnym zamordyzmie” i o wartościach XIX–wiecznego wychowania. Jak mogą wyglądać jego skutki, pokazuje film Michaela Haneke pt. „Biała wstążka”, także książki Thomasa Bernharda.
Drugi pogląd określany jest mianem pajdocentryzmu, gdyż wokół dziecka (pais) ogniskują się wychowawcze zabiegi. Nauczyciel nie trzyma się ślepo swych zamierzeń – wychodzi od realnej sytuacji, w jakiej się znalazł wraz z podopiecznymi i towarzyszy im w samorozwoju.
Taka jest pedagogika Sokratesa, który szedł tropem matki pracującej jako położna. Ona pomagała rodzić się dzieciom, on postanowił, że będzie pomagał rodzić się myślom. Nie urabianie było jego narzędziem, lecz pytania – zachęcające, zbijające to, co pozorne, wydobywające i przypominające (anamneza) to, co prawdziwe, lecz zapomniane.
Wychowanie zdaniem Ateńczyka ma być „troską o duszę”. Jego celem nie jest ujednolicona, przydatna społecznie wiedza, lecz indywidualny człowiek, który odkrywa własny potencjał. O takim wychowaniu pisał Leszek Kołakowski wspominając Tadeusza Kotarbińskiego: „Nauczycielem nieskazitelnym, jak wiemy, nie jest bowiem ten, kto zostawia wielu doktrynalnie mu wiernych adeptów czy apostołów, ale ten, kto potrafi, po sokratejsku, ożywić w uczniach wolę prawdy i uruchomić ich własne zasoby wewnętrzne, by chcieli się prawdy dokopywać bez samo zaślepienia i bez znużenia”.
TRENING, TRESURA
Ludzkie ułomności i braki tłumaczą dwa szablony. Prawicowy, zgodnie z którym człowiek przychodzi na świat zepsuty (jako „krzywe drzewo” u Immanuela Kanta) i trzeba ograniczać jego skłonności przy pomocy rygorów. Oraz lewicowy, przyjmujący, że człowiek rodzi się jako możliwość dobra, którą wykrzywia źle urządzony świat. Widać od razu, że sokratejska akuszeria bliska jest temu drugiemu stanowisku, odwołującemu się do ludzkiego potencjału.
Lewicowość jest dziś określana mianem lewactwa, co ma z góry deprecjonować jakiekolwiek związane z nią idee i programy. (Podobnych form używają z pogardliwą intencją Rafał A. Ziemkiewicz pisząc o Polactwie, czy Dominik Zdort, określający osoby, które biegają zamiast chodzić do kościoła, mianem biegactwa). Jan Pospieszalski mówi w „Do Rzeczy” o trwającej wojnie kulturowej, zatem i wychowawczej, w której lewackim elitom przeciwstawia się normalne, konserwatywne społeczeństwo. Prawicowo-konserwatywna Polska jest jego zdaniem przedmurzem normalności!
Pospieszalski i inni językowi manipulatorzy powinni mieć na uwadze, że wśród swoich lewaków mogą odnaleźć tak znanych, różniących się w wielu kwestiach ludzi, jak Cyprian Kamil Norwid, Stefan Żeromski, Ludwik Krzywicki, Stanisław Brzozowski, Bolesław Limanowski, Edward Abramowski, Janusz Korczak, Jan Władysław Dawid, Wacław Nałkowski, ks. Józef Tischner, ks. Jan Zieja, Jerzy Giedroyć, Gustaw Herling–Grudziński, Simone Weil, Czesław Miłosz, Jan Paweł II (w odniesieniu do pracy ludzkiej), Jan Józef Lipski, Stefan Świeżawski, Lech Wałęsa, Andrzej Gwiazda, Lech Kaczyński. Oczywiście, także Franciszek, określany przez tutejszych prymitywów mianem „papieża lewaków i sodomickich aktywistów”.
Dominująca dziś w szkole myśl narodowo-konserwatywna odwołuje się do urabiania i formowania umysłów podług właściwych jej wzorów i wartości. Myśl ta ogranicza się do behawioru, do kształtowania pożądanych zachowań, zostawiając na boku sferę intencjonalną, empatyczną, związaną z konfliktem przeżywanych wartości i samowiedzą moralną – to wszystko, co stanowi o dojrzałości człowieka. Wyraźny jest w niej prymat posłuszeństwa („powinienem”, „muszę”) nad wolną wolą („chcę”). Krystian Lupa, jak mało kto potrafiący wniknąć w ducha twórczości Thomasa Bernharda, mówi o kindersztubie będącej „przerabianiem na dorosłych”. „Dzieci są w ten sposób tresowane. Dzieje się to, zanim zdołają rozwinąć krytyczne wnioskowanie, czyli są tresowane bezmyślnie. Potem nie mogą samodzielnie poradzić sobie z dylematem moralnym. Tak trzeba i koniec […]. W karzącej nauce moralnej, posługującej się zakazem, to, że ktoś drugi cierpi, jest nieważne. Jeżeli popełniam grzech, to zajmuję się jedynie sobą, co najwyżej muszę odbyć pokutę”.
Bardzo podobne uwagi można znaleźć u Henri Bergsona, który z górą sto lat temu pisał o wychowawczej tresurze jako źródle moralności złożonej z rutynowych, bezosobowych przyzwyczajeń.
Tresura, jak można przeczytać w słownikach, polega na wyrabianiu nawyków u zwierząt przez powtarzanie czynności, podczas których uprawnione są stymulacje negatywne (kary cielesne). Relacja wychowawcza oznaczałaby w tym wypadku przemoc tresera (dorosłego) wobec dziecka.
Michael Pearl (pastor, misjonarz) mówi nie o tresurze, ale o treningu (napisał wraz z żoną książkę pt. „Jak trenować dziecko? Trening czyni mistrza”). Trening – sięgam ponownie do słownika – to ćwiczenia wykonywane w celu nabycia sprawności (umiejętności praktycznej); same te sprawności mają charakter zautomatyzowany, pozbawiony świadomości.
Trening proponowany przez małżonków Pearl ma charakter szczególny – jedną z jego form jest bicie. „Kiedy nadchodzi czas, aby użyć rózgi, weź głęboki oddech, uspokój się i pomódl się na przykład takimi słowami: »Panie, niech te razy będą błogosławieństwem dla mojego dziecka. Oczyść go ze złego humoru i buntu. Pomóż mi właściwie zastąpić Ciebie w tym karceniu«”. Czyli jednak jest to tresura, nie trening.
Zdaniem Philipa Zimbardo, goszczącego niedawno w Polsce znanego psychologa ze Stanford University, nasz system edukacji na wszystkich stopniach powinien być radykalnie zreformowany. Nauczyciel nie może być „tym-który-wie”. Powinien być przede wszystkim uważny – słuchać ucznia, szukać jego mocnych stron i je rozwijać. „Wrogiem są przede wszystkim ci nauczyciele, którzy powodują, że uczniowie czują się gorsi i zamykają się w sobie. […] Ludzie są różni: jedni znakomicie piszą eseje, inni mają talent muzyczny albo są doskonałymi sportowcami. Każdy ma coś do zaoferowania społeczeństwu”.
BIUROKRACJA
Szczerze mówiąc miałem nadzieję, że urzędnicza dyktatura zniknie wraz z innymi patologiamiPRL–u. Stało się jednak odwrotnie. Za komuny, gdy absurd gonił absurd, nie musiałem chociaż pisać fikcyjnych sylabusów uczelnianych. Niby nic trudnego, w instrukcji są nawet podane określenia, które powinienem wpisać do odpowiednich rubryk (student „definiuje”, „analizuje”, „poddaje krytyce”, „wykazuje umiejętność”, „ustala przydatność”). Na jakiej jednak podstawie miałbym stwierdzić, że (tu instrukcja znowu podaje gotowe terminy) potrafi „sprawnie”, „w sposób klarowny”, jest „gotowy”, „docenia”, „utożsamia się”, jest „przekonany”, „wrażliwy” itp.?
Jaki będzie absolwent – okaże się po kilku przynajmniej latach od uzyskania dyplomu. Zależeć to będzie nie tylko od samych studiów. Może bardziej od ludzi, których spotka, wierszy, które przeczyta, dokonanych wyborów, przeżytych uczciwie doświadczeń życiowych itp.
Urząd chce mieć pewność, że rzeczywistość nie wymknie mu się spod kontroli, dlatego wymaga ścisłego programowania zamierzeń (sylabusy, konspekty). Dawni studenci krakowskiej polonistyki wspominają wykłady Jana Błońskiego, który wychodził od szczegółu, od jednej sceny, czasem jednego słowa i szedł w kierunku, który – cóż za piękna herezja! – tego dnia wydawał mu się najciekawszy. Tego dnia!
Mówię teraz o szkolnictwie wyższym, jednak biurokratyczna hydra rozpełzła się na wszystkich poziomach kształcenia. Fizyk, prof. Łukasz Turski pisze, że polska szkoła jest „[…] usztywniona przez XIX-wieczną strukturę i zalana cementem reguł, które czynią z nauczyciela urzędnika niezbyt wysokiej rangi. Żeby pokierować najważniejszym społecznym działaniem, czyli uczeniem dzieci, nauczyciel powinien być twórczy. […] Już od pierwszego roku studiów nauczyciel powinien być uczony mówienia »nie wiem«. […] Skreślmy słowo »kanon«! A także »minimum programowe«. Wszelkie reformy polegające na pisaniu nowych programów nie mają sensu. […] Przypomnę, co mówił Johann Pestalozzi, szwajcarski pedagog sprzed dwustu lat. Jego ideą było: nie uczymy przedmiotu, uczymy dzieci”.
Cement reguł, o którym pisze prof. Turski, to m.in. wymóg projektowania oraz dokumentowania najdrobniejszych przedsięwzięć i składania sprawozdań z ich realizacji, konieczność zakładania tzw. teczek awansu (okazuje się, że można skorzystać z usług firmy, która wypełni za nauczyciela teczkę zawierająca opis jego autorskiego programu pracy z uczniem!). Dochodzą do tego nie przynoszące żadnego pożytku obowiązkowe szkolenia, wielogodzinne rady pedagogiczne itp.
Z biurokratycznych standardów bierze się, promująca przeciętność i erudycję, ocena szkolna. Nie powinno dziwić, że nie mieściły się w szkolnych kryteriach jednostki twórcze, np. Albert Einstein (miał dwóje z fizyki), Tomas Edison (w pierwszej klasie wyrzucony ze szkoły), Henrik Ibsen, Honoriusz Balzak, Henryk Mann i wielu innych.
MAŁE SZKOLNE SZALEŃSTWA
Oceniać przyzwoicie, to oceniać życzliwie i odnosić się do potencjału myślowego ucznia, jego dyspozycji. Z życzliwością sprawa jest prosta: kiedy nie wiem, czy postawić czwórkę, czy piątkę, muszę postawić piątkę właśnie dlatego, że nie wiem (wątpliwości przesądzam na korzyść). Ocenianie możliwości myślowych, nie zaś samych tylko treściowych konkretów, może uwalniać od zadowalania się tym, co powierzchowne, wyuczone, może też przypadkowe – i zachęcać uczniów do indywidualnej aktywności.
Ocena na lekcjach matematyki zazwyczaj skupia się na końcowym wyniku zadania. Jednak moja licealna nauczycielka, pani profesor W., stawiała niekiedy wysoki stopień także wtedy, gdy wynik urągał oczekiwaniom. – No, zawędrowałeś na manowce – komentowała z zadowoloną miną – ale droga była, przyznaję, bardzo ciekawa.
Stanisław Tym pisał o szkole, do której chodził ponad pół wieku temu. Wraz z dwoma kolegami stworzył podwaliny nowej trygonometrii. Powstała całkowicie pionierska definicja dwójkąta (dwójkąt to trójkąt, w którym jeden kąt jest sztuczny), pracowano nad problematyką jednokąta ujemnego, wstępna hipoteza zakładała, że jest to trójkąt, którego wszystkie cztery kąty są sztuczne.
Podziwiam i szanuję podobne zabawy, ponieważ pozwalają odrealnić smętną rzeczywistość, budząc przy okazji wyobraźnię ukierunkowaną na możliwości jak najbardziej poważne. Dociekania, jakie Stanisław Tym prowadził wraz z kolegami w dziedzinie trygonometrii, ja umieszczałem w obszarze algebry. Nie godziłem się, by wynik mnożenia przez zero zawsze był zerem. To nie w porządku, sądziłem, że niebyt w koniunkcji z bytem tak łatwo zwycięża, zbyt pochopnie chyba przystaliśmy na warunki, jakie narzucił aksjomatyce. Zero razy jeden niech będzie zero, zero razy pięć też. Ale zero razy pięćdziesiąt też ma kończyć się niczym? Niech to będzie chociaż trzy z kawałkiem. Prof. W., kiedy to mówiłem, patrzyła na mnie z troską, jednak następnego dnia stwierdziła, że takie pomysły były już w matematyce podejmowane.
Podobne zabawy intelektualne zyskały prawo obywatelstwa w tzw. szkołach demokratycznych. Są to placówki pozbawione jakiegokolwiek przymusu, sami uczniowie decydują o zagadnieniach i problemach, jakie będą zgłębiać. Nauczyciel pełni rolę mentora i doradcy. Nie obowiązuje tu podział na klasy wiekowe – jedynym kryterium są ujawniane zainteresowania i kompetencje.
Szkoły demokratyczne należą do alternatywnego nurtu pedagogicznego. Jest ich ledwie kilkaset, głównie w USA (pierwsza powstała w Summerhill w 1921r.), Wielkiej Brytanii, Izraelu, Indiach i Niemczech. W Polsce, na podstawie przepisu o edukacji pozaszkolnej, funkcjonuje kilka takich szkół. Są ciekawostką i w najmniejszym stopniu nie wpływają na instytucje głównego nurtu.
REFORMA
Włacinie słowo to (refōrmātiō) mówi o takim przekształceniu, które nie jest zmianą radykalną (jakościową). Skoro jednak sami autorzy zapowiadanej przez PiS reformy szkolnictwa mówią o zmianach zasadniczych, właściwszym określeniem byłaby może rewolucja? Co prawda reforma robi wrażenie powrotu do struktury peerelowskiej (likwidacja gimnazjów, ośmioletnia szkoła powszechna, czteroletnie licea i pięcioletnie technika) z wydłużoną o rok podstawówką, warto jednak pamiętać o analizach Jerzego Szackiego, który pokazywał rewolucyjny i nieobliczalny charakter większości programów szermujących hasłami powrotu do tradycji i tego, co już sprawdzone.
Nie mówię, że peerelowska struktura była zła – jeszcze większe zło kryje się jednak w braku stabilizacji umożliwiającej określenie praktycznych wniosków z zebranych doświadczeń. Liczy się, jak widać, rewolucyjny ruch, co jest zgodne z diagnozą Che Guevary, którego zdaniem rewolucja jest jak rower: jeśli nie posuwa się naprzód, upada.
Edukacyjny ruch umożliwia utrwalenie zdobytej władzy – wymianę kadr, programów i podręczników. Z ministerialnych zapowiedzi wynika, że planuje się wzmożoną kontrolę nad realizacją programów; same zaś programy mają odzwierciedlać preferowane przez władzę wartości światopoglądowe i narodowo-patriotyczne, w tym także te, które dotyczą społecznych aktualiów.
Wielu historyków twierdzi, że nauka historyczna, jeśli ma być nauką, potrzebuje przede wszystkim dystansu poznawczego, umożliwiającego uchwycenie jakiejś całości poprzez wyodrębnienie jej z szerszego tła. Niektórzy z nich mówią nawet, że historia zaczyna się wtedy, gdy nie żyje już żaden z bohaterów umawianego okresu. Jednak Anna Zalewska, która kieruje ministerstwem edukacji narodowej, zapowiada, że na lekcjach historii omawiana będzie także katastrofa (zamach?) smoleńska. Zachęca nauczycieli do odwagi, którą przeciwstawia politycznej poprawności. Chodzi jej jednak o taką odwagę, która polega na rezygnacji z poprawności metodologicznej na rzecz polityki historycznej.
Nic nie wskazuje na uznanie przez reformatorów wartości wychowania sokratejskiego, zwróconego ku samowiedzy moralnej i obywatelskiej. Przeciwnie, hasła wychowania patriotycznego wiążą się z zamiarem urabiania wychowanków traktowanych jako elementy zbiorowego, ujednoliconego przedmiotu takich oddziaływań.
Nie zdziwiłbym się, gdyby wrócono do takich metod wychowania, jakie realizowano w latach 70. ubiegłego wieku na podstawie programu Heliodora Muszyńskiego. Do uroczystych apeli, zbiórek i akademii uczących wierności temu wszystkiemu, co wynika z aktualnie obowiązującej ideologii. Można też skorzystać z doświadczeń reformy z lipca 1961 roku, eksponującej wybrane treści kształcenia (wtedy były to m.in. naukowy pogląd na świat, moralność socjalistyczna, walka klas, aktywność społeczno-polityczna młodzieży). Albo z pism Anatolija Łunaczarskiego, który pokazywał, jak można wychować nowego człowieka. Czemu nie, skoro Kaczyński chce wykreować nowe polskie elity…
Nie wiadomo, jaka będzie rzeczywista rola rodziców w zreformowanych szkołach. Dotychczasowy przepis (art. 53 ustawy o systemie oświaty) przewiduje, że tajnie wybierana Rada Rodziców, z której wyłaniane są tzw. trójki klasowe, ma prawo wnioskować o ocenę nauczyciela oraz oceniać prace dyrektora. Okazuje się to zazwyczaj fikcją, gdyż negatywne oceny narażałyby dzieci. Bardzo często nauczyciele i dyrektorzy bezprawnie uczestniczą w zebraniach RR, w wyborach do niej, nadzorując wręcz ich działalność. Nie widzę przesłanek pozwalających mieć nadzieję na poprawę tej sytuacji w reformatorskich planach PiS-owskiej władzy.