22 listopada 2024
trybunna-logo

Szare twarze

Grzegorz Jarzyna potrafi biegle czytać teksty Doroty Masłowskiej. Po ich świetnym spektaklu „Między nami dobrze jest” na afisz TR Warszawa weszli INNI LUDZIE, rzecz o rozdrożu, na którym znaleźli się mieszkańcy stolicy końca drugiej dekady XXI wieku. Błądzą po niej zamuleni, myląc kierunki i zamiary, a odurzeni widzowie wraz z nimi.

Kamil Janik, lat 32, mieszkaniec blokowiska, który marzy o wydaniu hip-hopowej płyty, ale pewnie nigdy jej nie wyda, wyrzeka na INNYCH LUDZI. Wyrzeka w tworzonym a vista tekście, który sam mu się układa, bo płynie wprost z życiowych doświadczeń, tytuł nosi „INNI LUDZIE i ich sprawki”:
(…) sracie wyżej, niż dupę macie, / a jak mnie na klatce spotykacie, to jestem dla was powietrzem, / i tylko ściskacie z TKMaxxa swe versace. Kiedyś było tu inaczej. / Wszyscy się znali, dzieciaki razem się bujały całe dnie przez. „Sąsiedzie, pożycz szklankę cukru”. „Proszę bardzo, pani wejdzie”, / Dziś każdy kumpel na Wyspach zapierdala i udaje szczęście, / w mieszkaniach inni ludzie mieszkają, a przez ściany cienkie / dobrze słychać, jak więź międzyludzka pęka. Się rozpada, / śnieg zaczyna padać i coś tam, coś tam…
Tu talent Kamilowi więdnie:
Tu jakoś rym już mu się przestał składać, / wena odpadła do fristajla. – jak komentuje anonimowy/a narrator/ka w imieniu autorki.
Tak czy owak, wyjaśnia się

tajemnica tytułu

hip-hopowego poematu-musicalu Doroty Masłowskiej. Autorce idzie o ukazanie niebezpiecznego procesu narastającej społecznej obcości, „dobrze słychać, jak więź międzyludzka pęka”, slamuje Kamil. Bo wokół, jak szydzi okiem wewnętrznym:
Szare twarze, szare twarze, ludzie bez marzeń, / święta, święta i po świętach wyprzedaże, / tyle mają marzeń, ile na ekranie się rozmaże / im zarazków. Święta i po świętach wyprzedaże.
Trochę wyolbrzymia, wciąż sfrustrowany, zresztą, jak sam przyznaje, coraz mniej rozumie Warszawę, za bardzo jest dla niego „multi-kulti”, czuje się zagrożony i zepchnięty na boczny tor. A może, choć sam o tym nie wie, ktoś mu to odkrycie wsączył do ucha?
Masłowska nie dokonuje tu wielkiego odkrycia – zjawisko społecznej znieczulicy zostało już wykryte i nieźle opisane przez jej poprzedników. Dość przypomnieć drapieżny (na owe czasy) dramat Tadeusza Różewicza „Świadkowie albo Nasza mała stabilizacja” (1964), od którego wzięła nazwę epoka gomułkowskiego marazmu. Warto zauważyć podobieństwo klimatu obu tych utworów, Różewicza i Masłowskiej. „Nasza mała stabilizacja” wyrażała stan rozczarowania inteligencji po Październiku 1956 roku – miało być zupełnie inaczej, a tymczasem pogłębił się rozpad więzi międzyludzkich. Masłowską też najwyraźniej motywuje rozczarowanie: przełom ustrojowy po roku 1989 miał przeorać mentalnie rodaków, sprawić, że życie stanie się przyjemniejsze. Ale zamiast poczucia wspólnoty, narosła obcość i wrogość, pojawili się inni ludzie, oczekiwanie przemian okazało się swoim przeciwieństwem.
Wyrazicielami tego zniechęcenia są w poemacie Masłowskiej właściwie wszyscy – Kamil Janik reprezentuje tu wykluczonych, którzy na przemianach ustrojowych zarobili tylko guzy. Ale w „Innych ludziach” spotykamy też zagubionych beneficjentów przemiany, których reprezentuje rozpadająca się rodzina Iwony (Agnieszka Podsiadlik) i Macieja (Adam Woronowicz) – znudzeni sobą szukają ekscytujących przygód. Iwona z o wiele młodszym Kamilem, którego kurtka „jedzie menelem”, Maciej z kobietą, która będzie go bez warunków wstępnych podziwiać, nawet kiedy wygaduje wierutne głupstwa („Kobiety są głupie, Murzyni są czarni, Pedały to pedały”). Iwona i Maciej nie umieją korzystać z wolności, wybierają jej wariant egoistyczny, dławią się konsumpcją. Nie potrafią ze sobą nawet rozmawiać, Maciej nie wie nawet, jak rozmawiać z dziećmi (w rolach charakterystycznie podmalowanych syna i córki – Rafał Maćkowiak). Nachodzą ich złe pokusy, Iwona chciałaby coś niszczyć, ale rezygnuje, bo otacza ją w domu dizajnowe piękno, a to za drogie, żeby je utylizować. Oklapli wewnętrznie nowobogaccy z równą energią jak wykluczeni odwracają się od świata, który ich rozczarował. Przed poczuciem ostatecznej katastrofy ratuje ich szybki, ostry seks i dragi. Albo przelotne zachcianki, kiedy na przykład Macieja nachodzi kaprys wielokrotnego parkowania, a przy okazji wjechania w stojący już samochód, a Iwona rzuca się w wir niepotrzebnych zakupów w galerii. To jednak tylko chwila wytchnienia, bo od przegranej trudno uciec.
Jedni przegrywają z obżarstwa, drudzy z niedożywienia. Michała drażnią radiowe wrzaski, „w radiu Maryja trele księdza pedalskie”, Kamila „tylko jakiś intruz, biedy kuzyn, ludzki bubel, co buty zdejmuje / przed wejściem do tramwaju”. Co więcej, do głęboko rozczarowanych przystaje też quasi-Jezus Chrystus (Tomasz Tyndyk), może nie ten prawdziwy, ale tak nazywany dlatego, że jest „za dobry, za hojny, wszystkim z innymi by się dzielił”, bardziej frajer niż Jezus. Ale ten Jezus wie swoje, napatrzył się na obyczaje rodaków, teraz poprawia ewangelię, cuda czynił nadaremno, brali więcej niż potrzebowali („już wszystko wystawione na Allegro”), bo Polak potrafi.
Królująca

ksobność i wrogość

przekłada się więc na groźne idee. Wzniosła historia, powstańczy mit karleje i podpiera głupotę. Kamil dzieli niepokoje wyrażane przez populistycznych polityków:
Warszawa / jest okupowana przez pedałów i przebierańców różne banany naciągane, / asfalty, Pakistańcy i cing-ciang-ciąg Wietnamy.
Iwonę Polska dojmująco przygnębia, niepokoją: „Negatywne wydarzenia, negatywne emocje na zacietrzewionych mordach”. I nie podziela namiętności politycznych rodaków, nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Widzi tylko „Chamstwo wypisane na twarzach. Do gardeł rzuciliby się sobie, gdyby mogli”, marzy więc o wyjeździe, ale z destynacją „Wakacje bez Polaka”, aby dalej od STRASZNYCH POLAKÓW.
Opowieść o Warszawie końca drugiej dekady XXI wieku w okowach neokapitalizmu, smogu i zatruwającej umysły ksenofobii przyoblekła w TR Warszawa kształt przerażającego trafnością diagnoz widowiska. Nie zobaczymy tu demonstracji w obronie konstytucji i niezawisłości sądów ani politycznych debat. Inni ludzie żyją w świecie równoległym do tego, który można zobaczyć w telewizji, zajęci własnym rozgoryczeniem. Grzegorz Jarzyna w swoim spektaklu, eksponując żywioł języka, który u Masłowskiej zawsze jest probierzem i jądrem rzeczywistości („słowa nas sądzą”, jakby powiedział Norwid), zaprzęga do uruchomionej machiny teatralnej zsynchronizowane z akcją sceniczną: muzykę, chóry, projekcje wideo, a przede wszystkim całą armię współpracowników. Nagrania wideo ukazują pulsujące miasto, aktorów wpisanych w greenboxy, którzy co chwila wyłaniają się z nich na plan żywego teatru, sugestywną animację z dręczącym pytaniem, co się stało, że tak to się toczy, ku nieuchronnej katastrofie? Jakby nad Polską zawisło fatum.
W niewielkich epizodach, nieledwie mignięciach pojawiają się na ekranie nie tylko artyści, udzielający temu widowisku swego kredytu zaufania. Można wśród nich dostrzec Andrzeja Seweryna jako odstręczającego księdza, przywodzącego skojarzenia z aferami pedofilskimi, Monikę Olejnik jako policjantkę myśli, czy Lecha Łotockiego pojawiającego się w ledwie naszkicowanych, ale wymownych scenach.
Wędrówka Kamila Janika (Yacine Zmit), drobnego kombinatora z blokowiska, niespełnionego autora rapowej płyty, który niczym

anty-Odys krąży po Warszawie

w poszukiwaniu jakiejś szansy, odsłania świat skarlałych pragnień, zwichniętych relacji i pogorzeliska idei. Kamil to dostrzega – wokół spotyka Innych Ludzi, których dzieli obcość, plemienna przepaść, obojętność, wrogość wypierająca dawne związki sąsiedzkie.
Wędrówka rozpoczyna się w poniedziałek („Za oknem niebo ołowiane”), a kończy w środę („…I mu w oczach stoi jeszcze to niebo szare, smog”). Obraz Warszawy odmalowany w poemacie nie nęci, miasto dusi smog:
Zima. Biała jak jej zęby po butelce czerwonego wina. Godzina / szósta, wiszą spaliny nad Warszawą jak zły czar krzyczą kominy / smrodem.
Masłowska jednak, a wraz z nią Jarzyna, dostrzegają szansę we wciąż niezetlałych sentymentach, jakie się kołaczą pod spodem w duszach niezbyt wielkich, innych, przegranych ludzi. Okazują im empatię. Kiedy Kamil myśli, że jego matka umarła, opłakuje ją na miarę wielkich trenów czarnoleskich, przepuszczonych przez rapową wirówkę:
Gdy patrzę na ciebie, patrzę w twoją twarz tak jasną, / myślę, ile było chwil tych, gdy tuliłaś mnie, bym zasnął. / Dziś ty śpisz na mych rękach i na zawsze dla mnie / twoja twarz jest piękna, choć złapana już w sieć zmarszczek.
Kończy się ten spektakl jak w „Ferdydurke”: „I to tyle – wykrzykuje Matka (świetna rola Marii Maj), pokazując wymownie środkowy palec – jakby ktoś pytał, jak tam jego płyta”. Wcześniej Kamil odjeżdża na gapę tramwajem: „nie ma nic, nie ma nikogo, więzi wszystkie przecięte, jedzie nie wie gdzie”. Może to wszystko, co się zdarzyło, zdarzyło się w jego głowie? Może to tylko jego lęki, fobie i nadzieje, zapętlone kłębowisko myśli, śmietnik idei i wyobrażeń oddalonych coraz bardziej od rzeczywistości? A co, jeśli Matka Kamila się myli, i to przedstawienie to właśnie jego płyta?

INNI LUDZIE Doroty Masłowskiej, reżyseria, adaptacja, scenografia – Grzegorz Jarzyna, kostiumy i charakteryzacja – Anna Axer-Fijałkowska, zdjęcia – Radek Ładczuk, muzyka – Piotr Kurek, Krzysztof Kaliski, producent bitów – Michał DJ B Olszański, Bartek Kruczyński, reżyseria dźwięku – Maciej Szymborski, reżyseria świateł – Aleksandr Prowaliński, TR Warszawa, sala ATM, premiera 15 marca 2019.

Poprzedni

Nie warto rozmawiać

Następny

„Srebra rodowe”… na stół

Zostaw komentarz