20 listopada 2024
trybunna-logo

Sylwester 2017

Znów się udało – przeżyliśmy trzy koncerty noworoczne zafundowane nam przez trzy telewizje i garnitur najlepszych polskich piosenkarek i piosenkarzy, idolek i idoli. W znacznej części otrzepanych z naftaliny i doprowadzonych przez specjalistów odnowy biologicznej do stanu estradowej używalności.

Te trzy koncerty były niestety – od desek sceny po reflektory na największym wysięgniku – utytłane w polityczne konteksty. Warszawski szoł, to szoł na miarę PO vel UW. Nie tyle zabawa, co koncert. Piosenki ambitne, ale – na godzinę czy dwie przed Sylwestrem, po prostu nudne. Utwory nowsze, ale też na ogół z gatunku „ambitne”, przeplatały się z utworami tak starymi jak ich wykonawcy. To było jak podróż w czasie, jakby to nie pan Markowski występował, który od 27 lat „chce być sobą”, tylko Mieczysław Fogg ze swoimi „Jesiennymi różami”, przy których „serca biły jak dzwon, na jeden ton”. Przy czym mam (na pewno niesprawiedliwe) wrażenie, że pan Fogg nawet, gdy był jeszcze starszy niż pan Markowski, to na scenie był jakiś taki powiedziałbym – bardziej elegancki. No, ale to kwestia gustu, rzecz jasna.
Nie sposób nie wspomnieć także o panu Grzegorzu Skawińskim, 64-letnim młodzieńcze, który co prawda z uporem wyśpiewuje, że „każde pokolenie ma własny czas”, ale twardo nie przyjmuje tego do wiadomości.
Nie oni jednak położyli się najcięższym cieniem na warszawskim Sylwestrze „dobrego towarzystwa”. Palma pierwszeństwa należy się bezapelacyjnie pani Beacie Kozidrak. Przy wspomnianych panach, to wręcz podlotek, niemniej jej uporczywe próby dogonienia kalendarza są niestety o jakieś 30 kilogramów spóźnione. Jedynym usprawiedliwieniem jej występu zdaje się jej kombatancka przeszłość – przecież nie mniej bohaterska niż niejednego bohatera tzw. „demokratycznej opozycji”, którzy jakże słusznie wynagradzani są dziś honorami i honorariami. O bohaterskiej, podziemno-naziemnej karcie w życiu pani Kozidrak, opowiedziała jakiś czas temu ona sama. Po latach ujawniła ukrytą dotąd prawdę o swym słynnym przeboju „Józek, nie daruję ci tej nocy”. Utwór był oszałamiającym sukcesem, hitem wczesnych lat 80’, kiedy to pani Kozidrak święciła największe triumfy. Artystka wyjawiła osłupiałej publiczności, że ten „Józek”, to bynajmniej nie kochanek, który „rozgrzewa” jej ciało, dla którego „zamknęła drzwi, a klucz leży za oknem”, i że rzeczonemu Józkowi „nie daruje tej nocy”, gdyż ma zamiar z nim „siedem razy zgrzeszyć, i zgrzeszyć, i zgrzeszyć”. Dowiedzieliśmy się nagle, że to w ogóle nie była swawolna piosenka o bzykaniu, tylko protest song wymierzony w stan wojenny, ni mniej ni więcej. A ów Józek” to naprawdę „Wojciech” i to jemu artystka „nie daruje tej nocy”. Wiadomo, której… Przyznają państwo, że to całkowicie usprawiedliwia jej występy – nie tylko obecne, ale i przyszłe – nawet, gdyby pani Kozidrak oddaliła się od szczytu swej formy nie o rzeczone 30 kilogramów, ale o 40, a nawet więcej, bo przecież gołym okiem widać, że ku temu idzie.
Ogólnie o warszawskim koncercie noworocznym pod egidą PO/UW można powiedzieć, że niepotrzebnie wydano tyle pieniędzy na prąd. Większość gwiazd mogłaby wystąpić po ciemku, albowiem niczym świetliki, albo i jeszcze co innego, świeciłyby własnym światłem.
Telewizja publiczna, która zgromadziła tłumy zabawowiczów w Zakopanem, w przeciwieństwie do TVN, nie zamówiła piosenek z głębią, z przesłaniem ani im podobnych nudziarstw. Pan Kurski dobrze wie, że publisia przyszła się pobawić, pokiwać, poskakać i pośpiewać to, co jej się podoba i co w ogóle da się zaśpiewać, choćby było głupie jak „Miłość w Zakopanem”: „Miłość, Miłość w Zakopanem/Polewamy się szampanem(…) Miłość żarzy w twoje oczy/Rozpędzona jak motocykl”. Ta publiczność też jak najbardziej „chce być sobą”, ale naprawdę. Prezes Kurski jej to umożliwił. Kupił jej na Nowy Rok „Sławomira” i „Zenka”, oraz prababcię Rodowicz z „Głęboką studzienką” – hitem jej dzieciństwa, który zaśpiewa każdy. I jeszcze na deser zafundował niejakiego Luisa Alfonso Rodrígueza Lópeza-Cepero, czyli Luisa Fonsi – prosto z Portoryko – razem z jego „Despacito”, przebojem wszystkich knajp, klubów i dyskotek. Za jedne pół miliona złotych za dwie piosenki (w tym rzeczone „Despacito”), publisia miała poczucie, że to Zakopane jest pępkiem świata, a nie jakiś Times Square. Prezes Kurski odniósł więc bezapelacyjny sukces, bo potrafił znaleźć z publisią wspólny język. Nie za bardzo wymagający, nie za trudny, ale skuteczny w nawiązywaniu nici porozumienia – w Sylwestra (i w ogóle) publisia chce sobie popić, a jak popije, pośpiewać. Najchętniej, to, co „umi”. A „umi „Oczy zielone”, „Polejemy się szampanem w Zakopanem” i „Głęboką studzienkę”. „Despasito” nie „umi”, ale już podrygiwać jak pan Luis Fonsi „umi”.
W tej konfrontacji całkiem blado wypadła telewizja Polsat. Na skali wyborczych preferencji można jej noworoczny koncert w Katowicach umieścić w pozycji „nie mam zdania”.

Poprzedni

Stoch przełamał niemoc

Następny

Eulex powinna zostać w Kosowie