16 listopada 2024
trybunna-logo

Świat jest kobietą

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Z DOROTĄ LANDOWSKĄ, aktorka teatralną i filmową, rozmawia Krzysztof Lubczyński

W kolorowych pisemkach pełnych plotek i skandalików ze sfer artystycznych nie pojawiła się Pani dotąd ani razu. To przypadek czy wybór?
Wybór. Odrobina życia prywatnego, które nie polega na występie, jest mi bardzo potrzebna. Wynika to też pewnie z tego że jestem osobą nieśmiałą. Może to dziwne, że z taką cechˆ uprawiam ten zawód, który jest przypisywany raczej ludziom otwartym, ekspansywnym. Bardzo jednak lubię nieśmiałych aktorów, bo oni wydają mi się bardziej wiarygodni.
Dlaczego wybrała Pani ten zawód?
Byłam zafascynowana teatrem, działałam w teatrze amatorskim. W któreś wakacje spakowałam plecak, pojechałam do Warszawy na egzamin i zostałam przyj«ta.
Odbieram Pani aktorstwo jako „wewnętrzne”, jakby uduchowione, skierowane w głąb siebie, bardziej skupione na budowaniu wewnętrznego wizerunku postaci niż na charakterystycznych rysach zewnętrznych. Czy to odblask Pani natury psychicznej czy efekt artystycznego wyboru?
Dziękuję. Gdy przyszłam do szkoły teatralnej, wydawało mi się, że jestem stworzona do takich właśnie ról „ciężkiego kalibru”, do ról Medei, pani Rollison czy lady Makbet. Utwierdzali mnie w tym też niektórzy profesorowie. Czasy się jednak zmieniły i zapotrzebowanie na tego typu realizacje i na tego typu postacie maleje. Osłabła więc we mnie energia aktorska tego rodzaju. Z drugiej strony dzięki temu odkryłam, że potrafię być zabawna, śmieszna, o co nikt mnie nie podejrzewał. Możliwości komiczne odkryła we mnie Agnieszka Glińska już w roli Filifionki w spektaklu dla dzieci o Muminkach. Myślę, że dobrze się stało, że zdołałam się częściowo oderwać od tego ciężkiego kalibru teatralnego.
Ale czy nie sądzi Pani, że owo zmniejszenie zapotrzebowania na wielką klasykę teatralną, na repertuar i postacie „ciężkiego kalibru”, świadczy o zbanalizowaniu się i spłaszczeniu duchowym naszych czasów, w których ludzie nie chcą już w teatrze wysokiego diapazonu, lecz oczekują banalności i odbicia w nim własnych spraw?
Tak, z postaciami z wielkiego repertuaru coraz trudniej się i widzom i aktorom utożsamić. Z drugiej jednak strony, kiedy zagrałam panią Rollison w mickiewiczowskich „Dziadach” w murach warszawskiej Cytadeli, to utożsamienie zaistniało. Dramat cierpienia matki, która straciła dziecko jest wiecznie żywy. Myślę więc, że podobny repertuar wymagający nawet zaangażowania duchowego, może być żywy, tylko potrzebuje odpowiedniego momentu i być może odpowiedniego miejsca.
Czy ten zawód bardzo Panią obciąża psychicznie?
Z takimi, którzy dają mi poczucie bezpieczeństwa i obdarzają zaufaniem. Zrobię dla nich wszystko.
Z którymi reżyserami ceni Pani współpracę najbardziej?
Na przykład z Waldkiem Śmigasiewiczem. To reżyser, który siada aktorowi na kolanach i patrzy mu prosto w oczy, który zna jego wady i zalety i wyciąga go na szerokie wody.
Przydarzyła się Pani praca z dwoma wielkimi seniorami i mistrzami polskiego teatru, z nieżyjącym już Kazimierzem Dejmkiem i z Jerzym Jarockim. Proszę opowiedzieć o tych doświadczeniach.
U Dejmka grałam Gospodynię w „Requiem dla gospodyni” Wiesława Myśliwskiego. Pamiętam okropny lęk przed tą pracą. Dejmek miał sławę strasznie wymagającego reżysera, z którym praca jest frapująca, ale też potwornie ciężka psychicznie. To był wielki kaliber. Wyczuwał najmniejszy fałsz w naszej grze i miał nad nami wszelaką przewagę, doświadczenia, wiedzy, intelektu, przytłacza¸ nas. Wspominam jednak tę pracę jako cenne przeżycie. Pamiętam, że gdy zauważył¸ że boję się swojego zadania, powiedział do mnie uspokajająco, dając jednocześnie wskazówkę: „Niech się pani nie boi tej roli, to jest Medea”.
A Jerzy Jarocki i „Błądzenie” według tekstów Gombrowicza, w którym zagrała pani Iwonę, księżniczkę Burgunda i Simone Weil?
Podobne poniekąd odczucia. Jarocki to artysta o wielkim intelekcie, wielkiej wiedzy i silnej indywidualności. Praca nad tym wielogodzinnym spektaklem to była udręka, tortura, ale artystycznie fascynująca.
A Krzysztof Zaleski, z którym pracowała Pani w przedstawieniu „Przyjęcia” Mike’a Leigha?
Znakomity reżyser, bardzo mądry i wykształcony. Poza tym sam mając aktorskie doświadczenia świetnie czuje i rozumie aktora.
Czy często obserwuje Pani sytuacje, w których na próbie spotykają się indywidualności i koncepcje tak odmienne, że nie mogą ze sobą współpracować z powodu złej aury psychicznej?
Bardzo często, choć ja staram się być otwarta i unikać uprzedzeń.
Zagrała Pani międy innymi Olgę w „Trzech siostrach” Czechowa i nawet była Pani asystentką reżyserki, Agnieszki Glińskiej. Lubi Pani tego dramaturga?
Bardzo. To był nie tylko wielki pisarz, ale bardzo mądry człowiek. Był lekarzem, znał się na życiu, dużo wiedział, miał ogromne poczucie humoru.
Stworzyła pani monodram „Jordan” pióra Anny Reynolds i Moiry Buffini, wykupiła Pani do niego prawa i gra go Pani bez czerpania z tego korzyści finansowych. To rzadkie w obecnych czasach. Skąd się to wzięło?
To jest dla mnie bardzo istotny tekst mówiący o ludzkiej walce. Monodram jest dla mnie bardzo ważnym doświadczeniem, bo jestem w nim zdana na sama siebie, bez zabezpieczeń, sam na sam z widzem. Jest we mnie ogromna potrzeba treningu.
Słyszy się często, że ciekawych ról kobiecych jest znacznie mniej niż męskich…
To prawda, a przecież świat jest kobietą.
Pobrzmiewa w tym nuta feministyczna. Jaki ma Pani stosunek do tego ruchu?
Nie czuję się feministką, bo dalekie mi są takie organizacyjne zaangażowania, ale problem walki kobiet o wolność i niezależność jest mi bardzo bliski. Przeraża mnie samo posiadanie legitymacji.
To z kolei nuta antymęska?
Ależ skąd, bardzo lubię mężczyzn, od dzieciństwa, już w rodzinie, wokół mnie byli głównie mężczyźni.
Zagrała Pani między innymi tytułową rolę w „Norze” Henryka Ibsena, Reżyserka spektaklu, Agnieszka Olsten odwróciła niejako sens tradycyjnie przypisywany tej sztuce, zgodnie z którym nieodpowiedzialna, infantylna, lekkomyślna kobieta mimowolnie niszczy rodzin«, której ostoją jest mężczyzna. W tym spektaklu, to mężczyźni są infantylnymi, wiecznymi chłopcami, a Nora walczy o swoją wolność. Czy tacy są Pani zdaniem współcześni mężczyźni?
Często tak. Są wbrew pozorom słabsi i delikatniejsi od kobiet. A mimo to gotowa jestem w razie potrzeby własnymi włosami wycierać męskie stopy.
Dziękuję za rozmowę.

DOROTA LANDOWSKA – ur. 1966, jedna z najbardziej utalentowanych aktorek swojego pokolenia. Od 1999 roku w Teatrze Narodowym. Na koncie ról teatralnych ma m.in. Ficię w „Onych” Witkacego, Zutę w „Ferdydurke” W. Gombrowicza, Marynę i Marysię w „Weselu” St. Wyspiańskiego, Ninoczkę w „Ninoczce” M. Lengyela, Niewiastę w „Akropolis” Wyspiańskiego, Żonę w „Nieboskiej komedii” Z. Krasińskiego. W teatrze telewizji wystąpiła m. in. jako Czarna w „Na szkle malowane” E. Brylla, Smugoniowa w „Uciekła mi przepióreczka” S. Żeromskiego, Donia Sol w „Hernanim” W. Hugo, Depeszówka w „Niuz” R. Bugajskiego. Ma na swoim koncie także role filmowe, m.in.: w „Prawie ojca” reż. M. Kondrata, Katarzynę w „Patrzę na ciebie, Marysiu” reż. Ł. Barczyka, w „Daleko od okna” J..J. Kolskiego, także w serialach telewizyjnych „Miasteczko”, „M jak Miłość” i „Kryminalni”.

Poprzedni

Wyrwane z kontekstu

Następny

48 godzin świat

Zostaw komentarz