16 listopada 2024
trybunna-logo

Sterowana nienawiść

Z ust czołowych przedstawicieli rządzącej partii, jej rządu, i de facto jej prezydenta, coraz częściej słyszę przesiąknięte nienawiścią słowa i opinie o ciągle niedobitych i zagrażających narodowi komunistach, postkomunistach i w ogóle „lewakach”.

W tej kakofonii nienawiści wyróżnia się Pan Prezydent, który zawzięcie szuka komunistów wśród prawników, a zwłaszcza sędziów. Nie przeszkadza mu to jednak wręczać nominacji na sędziego Trybunału Konstytucyjnego znanemu prawnikowi i byłemu posłowi, prokuratorowi w czasach stanu wojennego.

Nieodparta potrzeba

Narasta we mnie przekonanie, że ta buńczucznie okazywana nienawiść ma podłoże czysto polityczne, staje się jednym z fundamentów modnego i zapewne potrzebnego rządzącej partii wypaczania historii i tworzenia wroga. Nienawiść do LGBT już się wyczerpuje, a powszechnie dostrzegany wróg był i jest zawsze niezbędny każdej sile politycznej, która świadomie lub podświadomie dąży do dyktatury. Zwłaszcza do dyktatury początkowo łagodnej i opakowanej pozorami demokracji. Bez wroga, na którym można koncentrować uwagę „suwerena” i którego można stopniowo niszczyć, trudno jest nawet opracowywać koncepcje dalszych „dobrych zmian”.
Moje przekonanie o strategicznej nienawiści obozu rządzącego do wszystkiego, co pachnie lewicą, ma racjonalne podstawy w bardzo długiej obserwacji naszej współczesnej historii.
Po II wojnie światowej obudziliśmy się w kraju formalnie niepodległym, ale politycznie i gospodarczo zależnym od wielkiego sąsiada – czyli wówczas ZSRR. Taki układ polityczny i geograficzny nie był naszym pomysłem, tylko trzech zwycięskich mocarstw. Jakoś znieśliśmy masową migrację części naszej ludności ze wschodu na zachód, ze Lwowa i Wilna do Wrocławia i Szczecina. To było bolesne, ale część „przesiedleńców” była nawet zadowolona z lepszych, poniemieckich mieszkań i domów. Wzięliśmy się za odbudowę miast, przemysł ponownie zaczął pracować, nie było bezrobocia.
Przez 10 pierwszych lat psuł nam humor nadmiernie aktywny aparat bezpieczeństwa zwalczający tych, którzy nie chcieli pogodzić się z trą polityczną rzeczywistością. Ten czynny opór powoli wygasał, represje stawały się łagodniejsze. W czasach gomułkowskiej odnowy po 1956 roku i w gierkowskiej dekadzie, naród w zdecydowanej większości przyzwyczajał się do istniejącej sytuacji, uczył się, pracował, z satysfakcją obserwował budowę i uruchamianie nowych przedsiębiorstw i osiedli mieszkaniowych, korzystał z przydziałów darmowych mieszkań i półdarmowych „wczasów”.
Centralnie zarządzana „gospodarka planowa” okazała się jednak niekonkurencyjna, zaczęła wpadać w kłopoty, które szybko przekształciły się w gospodarczo – polityczne objawy niezadowolenia. Podobne zjawiska wystąpiły w innych krajach zależnych od ZSRR i zakończyły się na początku lat 80-tych zmianą ustrojów, przejściem do rynkowych systemów gospodarczych i zakończeniem zależności od wielkiego sąsiada.

Kombatanci antykomunistyczni

Są w Polsce ludzie i rodziny, które w latach 1945 – 90 a zwłaszcza 1945 – 1956 były prześladowane za swoje poglądy i działania. Ktoś siedział kilka lat w więzieniu, ktoś stracił życie. Zadziwiające jednak, że te rodziny mówią i piszą najmniej o poniesionych ofiarach i nader rzadko kojarzą to z wątpliwościami, czy „państwo polskie w ogóle wtedy istniało”.
Wstydzę się, ale czasem rozbawiają mnie kurczowe poszukiwania uszlachetniającego kombatanctwa z tego okresu. Coraz częściej słyszę, że „wujek był żołnierzem wyklętym”, „ciocia roznosiła gazetki i wyrzucono ją ze studiów”. A jeszcze wcześniej „kuzynka dziadka podawała wodę rannym w warszawskim powstaniu, a kuzyn był u Andersa”. I – oczywiście – cała rodzina była antykomunistyczna, nie przyjaźniła się z tymi, którzy byli w PZPR, czyli ówcześnie rządzącej partii.
Z niezdrowej ciekawości sprawdzam czasem daty urodzenia najbardziej dzisiaj aktywnych antykomunistów. Jeśli – przykładowo – obecny Prezydent urodził się w 1972 roku, w początkach gierkowskiej dekady, to nie znajduję nigdzie informacji, że jako dziecię nieletnie był prześladowany przez „komunistów”. Jego inteligencka, krakowska rodzina mogła mieć poglądy „anty”, – ale żyło jej się nieźle. A już w III RP, w 1984 roku działał aktywnie w harcerstwie, tym tradycyjnym, bardziej bezbożnym, czyli Związku Harcerstwa Polskiego. Tego bardziej religijnego, konkurencyjnego Związku Harcerstwa Rzeczpospolitej jeszcze nie było, bo powstało dopiero w 1989 roku. Kiedy pan Prezydent bezproblemowo zdał maturę, potem obronił magisterium i w końcu pracę doktorską – komuniści już nie rządzili, więc też chyba nie mogli go prześladować.
Mam więc czelność wątpić, czy deklarowana przez Pana Prezydenta nienawiść do „komunistów i postkomunistów” wynika z własnych, smutnych doświadczeń albo rodzinnych legend, czy też jest propagandową otoczką procesu zjednywania bardziej prawicowej części elektoratu.
Trochę inaczej trzeba spojrzeć na antykomunizm szeregowego, ale Najważniejszego Posła. Jarosław Kaczyński urodził się wraz ze swoim bratem, bliźniakiem, w 1949 roku, także w rodzinie inteligenckiej. Było to zaledwie 4 lata po zakończeniu wojny. Ponad 30 lat żył więc w Polsce Ludowej. Przez pewien czas był młodzieżowym celebrytą, bo w wieku 13 lat zagrali z bratem w filmie „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Studiował i obronił doktorat z prawa bez problemów, mimo, że działał aktywnie w organizacjach i ruchach studenckich, które nie lubiły „władzy ludowej”. Był „anty”, – ale wie jak się wtedy żyło w najweselszym baraku obozu, jakie były stosunki międzyludzkie. Swego antykomunizmu nie wyraża więc tak dosadnie, jak Pan Prezydent. Powiedział nawet kiedyś, że Edward Gierek też był patriotą, tylko wybrał niewłaściwą drogę polityczną. Nieśmiało oceniam, że nie jest z natury zagorzałym „lewicożercą”. Namiętnie natomiast tworzy strategie, które mają jego ugrupowanie prowadzić do kolejnych zwycięstw. I dla potrzeb tych politycznych konstrukcji świadomie, i jeszcze bardziej niż pan Prezydent, traktuje hipotetycznych komunistów bardziej, jako potrzebnego wroga, niż rzeczywiste zagrożenie.

Cele sterowanej nienawiści

Bardzo wielu działaczy i zwolenników partii rządzącej powtarza slogany o złych, antypatriotycznych komunistach tylko z dwóch przyczyn – bo tak mówią ich idole i komunizm kojarzy im się z Rosją. Czym, teoretycznie, miał być komunizm, którego w praktyce nigdzie nie było – nie bardzo się orientują. Rosji natomiast nie lubią „od małego”. Taka jest tradycja, którą wynieśli z domu. Naciskani mówią zawsze o „nożu w plecy” i o Katyniu. Ale nie mówią, bo to było dawniej i często o tym nie wiedzą – o „naszych” w Moskwie, Smoleńsku czy w Kijowie.

Zwolennicy odbitych

Przypuszczam, że sterowana przez rządzącą partię nienawiść do postkomunistów, a w rzeczywistości do wszystkich ugrupowań lewicowych ma – w założeniu – wzmocnić determinację twardego, prawicowego elektoratu i zachęcić do współpracy lub chociażby poparcia ludzi ze „środka” sceny politycznej, którzy z jakiś względów czują się „podrapani” w czasach PRL. Pan Prezydent też zapewne liczy na taki efekt w przyszłorocznych wyborach. Są to jednak – moim zdaniem – błędne nadzieje.
Jeszcze dwa lata temu PIS mógłby rzeczywiście przez pozorowany atak na lewicę zyskać trochę dodatkowych zwolenników „odbitych” ze środkowego nurtu PO, a nawet z samej lewicy. Dzisiaj już nie. Jego gwardia popełniła zbyt dużo błędów. Coraz częściej słyszę komentarze, że „prokuratura jest stronnicza i nie można pozwolić, aby sądy poszły jej śladem. Tak było i za PRL, ale robiono to mądrzej”. Albo – „ani za PRL ani za rządów Tuska nie popełniano tylu błędów kadrowych i nie traktowano posad w aparacie państwa, jako miejsca robienia osobistych i czasem lewych interesów”. „A kolejki do lekarzy specjalistów były krótsze!” Te krytyczne głosy nasilają się, mimo rozszerzenia 500+ i nowych obietnic w rodzaju 13 emerytury.
Sądzę zatem, że w majowych wyborach prezydenckich poglądy polityczne wyborców i ogólna ocena sytuacji w kraju nie będą miały tak decydującego znaczenia, jak spodziewają się sztaby wyborcze. Większej wagi nabiorą natomiast indywidualne cechy kandydatów, ich zachowanie, umiejętności nawiązywania kontaktów i sposoby autoprezentacji. To może bardziej wyrównywać szanse dotarcia do umysłów i serc wyborców. I znacznie większy wpływ może mieć fakt, czy kandydat(ka) jest mężczyzną, czy kobietą. Kłania się tu niedawny przykład Finlandii, który sztaby wyborcze powinny przeanalizować.

Poprzedni

Chińczycy nie będą już przepłacać

Następny

Walczą w Turnieju Czterech Skoczni

Zostaw komentarz