16 listopada 2024
trybunna-logo

Spokojnie, to jest aktorka

Z ELŻBIETĄ STAROSTECKĄ rozmawia Krzysztof Lubczyński

Podobno nie lubi Pani roli Stefci w „Trędowatej”, nakręconej przez Jerzego Hoffmana według melodramatu Heleny Mniszkówny, mimo że otrzymała Pani za nią Nagrodę Złote Grono Lubuskiego Lata Filmowego w 1977 roku…
Nie lubię, bo była za bardzo jednowymiarowa. W pierwszym scenariuszu sama powieść i postać Stefci potraktowana była z dystansem. W tej wersji Stefcia – wolna od ludzkich spojrzeń – była łobuziakiem. Jednak areopag mędrców odrzucił ten pomysł i zdecydował, że „Trędowata” ma być pokazana zupełnie na serio, bo szeroka publiczność parodii i dystansu nie polubi. Okazję dodania nieco dystansu do tej roli dał mi występ na festiwalu piosenki polskiej w Opolu z piosenką do słów wiersza Mickiewicza „Precz z moich oczu” i melodii z filmu. Jednak to, że nie lubię samej postaci nie oznacza, że nie doceniam samego faktu, że ją zagrałam, bo przecież przyniosła mi masową popularność, chociaż w pewnym okresie dość kłopotliwą. Poznawano mnie nawet po głosie. Dlatego z satysfakcją przyjęłam po latach udział w widowisku telewizyjnym „Gololeć” Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory, gdzie w duecie z Bohdanem Łazuką zagrałam postać parodystycznie nawiązującą do postaci Stefci.
Zanim przyszła sława, były studia w łódzkiej szkole filmowej i po nich krótki okres w Teatrze im. Wojciecha Boguslawskiego w Kaliszu…
Tam zadebiutowałam w „Henryku VI na łowach”, sztuce autorstwa patrona teatru, Bogusławskiego. Teatr w Kaliszu to ciekawe miejsce na mapie teatralnej. Miejsce ogólnokrajowych Kaliskich Spotkań Teatralnych, miejsce pracy ciekawych reżyserów i aktorów, a jednocześnie z praktycznie rotacyjnym zespołem. Aktorzy tam się angażują, zdobywają pierwsze szlify i szybko uciekają, do Warszawy na ogół. Ja po Kaliszu poszłam do Teatru Nowego w Łodzi.
Wcześniej zobaczyłam tam przedstawienie Kazimierza Dejmka „Historyja o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” i byłam nim tak zachwycona, że zamarzyłam sobie wejść do tego zespołu. Bardzo chciałam pracować z Dejmkiem, który w międzyczasie objął Teatr Narodowy w Warszawie, ale potem nastąpiła słynna burza polityczna z „Dziadami” i list Dejmka zapraszający mnie do współpracy, choć już napisany, nie dotarł do mnie. W Łodzi byłam od 1966 do 1972 roku, gdzie zagrałam m.in. w „Mężu i żonie” i „Ślubach panieńskich” Fredry, a potem przeszłam do warszawskich „Rozmaitości”, gdzie zagrałam m.in. w „Lecie w Nohant” Iwaszkiewicza, „Prometeuszu” Andrzejewskiego, „Cieniu” Wojciecha Młynarskiego.
W 1980 zaangażowałam się w „Ateneum” i byłam w nim do 2008 roku, 28 lat. To była wielka satysfakcja pracować na tak prestiżowej scenie, wśród tak znakomitych koleżanek i kolegów i z takimi dyrektorami jak Janusz Warmiński czy Gustaw Holoubek. U tego pierwszego grałam w „Matce” Witkacego, u drugiego Respektową w „Fantazym” Słowackiego.
Film zainteresował się Panią jeszcze na studiach…
Tak, zaangażowano mnie do kilku epizodów, w „Końcu naszego świata” Wandy Jakubowskiej, w „Echu” i „Piekle i niebie” Stanisława Różewicza, „Panience z okienka” Wandy Kaniewskiej, „Pieczonych gołąbkach” Tadeusza Chmielewskiego. Przydarzył mi się też epizod Eweliny w „Lalce” Wojciecha Hasa, w scenie z Mariuszem Dmochowskim. Potem była rola Jadzi w „Tabliczce marzenia” i epizod śpiewaczki z tawerny w „Jak rozpętałem II wojnę światową” Tadeusza Chmielewskiego.
Mam z tym pewne wspomnienie. Tawerna miała być zadymiona dymem papierosowym. Jednak prawdziwy dym papierosowy nie daje odpowiedniego efektu na ekranie. Lokale zadymiano więc wtedy straszliwie trującymi środkami chemicznymi i nabawiłam się zapalenia krtani. Dziś stosuje się w takich sytuacjach jakieś nieszkodliwe, łagodne, podobno ekologiczne substancje. W tamtych czasach praca przy pewnego rodzaju scenach była szkodliwa dla zdrowia, a bywała nawet niebezpieczna dla życia. Niektóre opowieści kolegów, którzy brali udział w scenach batalistycznych, mrożą dziś krew w żyłach. To naprawdę bywało niebezpieczne dla życia. To były jednak inne czasy, więc inne funkcjonowały standardy i praktyki.
Pierwsza większa rola trafiła mi się w komedii „Rzeczpospolita babska” Hieronima Przybyła w 1969 roku, ale prawdziwą odmianę w domenie ekranowej przyniosła mi dopiero rola Anny, ukochanej pułkownika Krzysztofa Dowgirda w serialu „Czarne chmury”. Udział w tym serialu był z powodu jego rozmachu inscenizacyjnego prawdziwą przygodą. Jak bardzo ten serial jest popularny niech świadczy fakt, że w tym roku, w czterdziestą rocznicę jego telewizyjnej premiery powstało w klasztornych, pokamedulskich zabudowaniach w Rytwianach w Świętokrzyskiem, Muzeum Czarnych Chmur, gdzie kręcono część zdjęć. Bardzo dużo zdjęć nakręcono też w Lublinie, którego Stare Miasto było do tego serialu jakby stworzone. W muzeum, którego inicjatorem był ksiądz Kowalewski, są nawet nasze portrety, namalowane przez malarzy amatorów, miłośników serialu. Szkoda, że nie doczekał tego reżyser Andrzej Konic.
Niemal w tym samym okresie zagrałam rolę Teresy Ostrzeńskiej w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka, którego zawsze noszę w serdecznej pamięci. Ciekawym doświadczeniem była też rola w serialu produkcji NRD „Hotel Polanów”, rodzaj sagi rodu żydowskich hotelarzy w Niemczech. Jednak film zapomniał o mnie po 1993 roku, kiedy zagrałam ostatnią swoją, jak dotychczas rolę, w „Przypadku Pekosińskiego” Grzegorza Królikiewicza.
Telewizja to także teatr. Przyniósł Pani dużo satysfakcji?
Pół wieku minęło od mojego debiutu w Teatrze Telewizji, od roli Hani w „Don Juanie” Tadeusza Rittnera. Szczególnie mile wspominam połowę lat siedemdziesiątych, kiedy miałam serię ról w bardzo dobrych przedstawieniach, w „Maskaradzie” Lermontowa, w „Ondynie” i „Amfitrionie” Jeana Giraudoux, który był wtedy dość popularnym autorem, Smugoniowa w „Uciekła mi przepióreczka” Żeromskiego, Elwira w Don Juanie Moliera i też Elwira w „Mężu i żonie” Fredry czy Viola w „Wieczorze Trzech Króli” Szekspira. To był moim zdaniem szczytowy, złoty okres świetności Teatru Telewizji.
Z telewizją związany był też mój udział w serii krótkometrażowych filmów fabularnych z cyklu „Opowieści niezwykłe” z 1967 roku, gdzie z Jankiem Kobuszewskim zagrałam scenę cmentarną w „Zmartwychwstaniu Offlanda” według opowiadania Aleksandra Dumasa.
Czy było dla Pani problemem angażowanie Pani do ról kobiet pięknych, słodkich, dystyngowanych?
Jestem zawodową aktorką i wiem, że obsadzanie w filmie rządzi się swoimi prawami, że reżyserzy szukają określonego typu, bo dzięki temu łatwiej im realizować przyjęte zamierzenia. W teatrze tego nie odczuwałam, choć i tam też ten mechanizm się zdarza. Właśnie dlatego większość aktorów, nawet tych najbardziej rozpieszczanych przez film, emocjonalnie woli teatr.
W teatrze my aktorzy mamy jakiś wpływ na rolę, gramy ją od początku do końca, dużą czy małą, przeżywamy z nią jakąś sekwencję zdarzeń. W filmie o wszystkim decydują „nożyczki” montażowe, dziś cyfrowe, a wcześniej sposób filmowania, oświetlenia. Bywa, że aktor po obejrzeniu zmontowanych materiałów nie poznaje siebie i swoich pierwotnych intencji. W filmie bywamy igraszką reżysera, operatora i techniki. No i jak się coś raz ostatecznie zagrało i powstał film, to już nic nie można zmienić. A w teatrze, jak się nie uda gra jakiegoś gorszego dnia, to w następnym spektaklu można się poprawić. A w dłuższych okresach ewoluować i dojrzewać z rolą.
Jest Pani jedną z najpiękniejszych polskich aktorek, kobietą o zjawiskowej urodzie. Jak taka uroda determinuje zawodowe losy? Ogranicza czy pomaga?
Jedna z koleżanek rozbawiła mnie i wzruszyła mówiąc o moim profesjonalizmie zawodowym, że go mam „mimo urody”. (śmiech) Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi. Jednym pomaga, innym utrudnia i dotyczy to zarówno koleżanek jak i kolegów. Inna też jest rola urody w teatrze, a inna w filmie.
Wydaje mi się, że udało mi się przebić przez urodę, oddać w niejednej roli zróżnicowane i bogate tony. Opowiedziano mi, że kiedyś ktoś w rozmowie z dyrektorem Holoubkiem wyraził wątpliwość co do obsadzenia mnie w pewnej roli, bardzo, wydawałoby się, odległej od mojego emploi. Na co Holoubek odpowiedział: „Spokojnie. To przecież jest aktorka”. Trudno o większy komplement.
Dziękuję za rozmowę.

Elżbieta Starostecka – ur. 6 października 1943 w Rogach koło Radomska. Absolwentka Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi (1971). Zadebiutowała w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu w 1965 roku. Kolejno była w zespołach teatrów: Nowego w Łodzi (1966-1972), Rozmaitości w Warszawie (1966-1972) i Ateneum w Warszawie (1972-2008).

Poprzedni

Tej wojny nikt nie wygra

Następny

Wszystko wiedzieli

Zostaw komentarz