Po brawurowej „Zimnej wojnie” Pawła Pawlikowskiego i ostrym jak brzytwa „Klerze” Wojtka Smarzowskiego film Janusza Kondratiuka „Jak pies z kotem” może ujść uwadze widzów. Wielka to byłaby szkoda.
Bo choć to film kameralny i na pierwszy rzut oka odległy od głośnych konfliktów naszych czasów, to przecież sięga do samego jądra opowieści o człowieku. Janusz Kondratiuk odważnie penetruje osobiste doświadczenia, kiedy podjął się opieki nad swym bezradnym po wylewie starszym bratem Andrzejem. Dopuszcza widzów nie tylko do swoich wspomnień, ale nawet zaprasza do swojego domu, w którym nagrywano wiele scen.
Ryzykowne otwarcie wrót intymnych przeżyć, niełatwego związku braci, odmalowuje relacje sławnych reżyserów, którzy przez splot życiowych okolicznościowych znów znaleźli się razem, mimo że od dawna już żyli w pewnym oddaleniu. Zaowocowało to w rezultacie obrazem autentycznego związku, pełnego subtelnych odcieni psychologicznych, który odnawia się między braćmi po latach. To opowieść o niełatwej, braterskiej miłości, którą w pełni uwiarygodnili Olgierd Łukaszewicz i Robert Więckiewicz jako bracia Kondratiukowie.
Mimo że tematyka filmu jest poważna, nawiązuje do wojennej traumy wygnańców, ukazuje zmagania z ciężką chorobą, która i dla chorego i jego otoczenia staje się zmorą, odsłania bezradność najbliższych Andrzejowi osób, Kondratiuk nie traci poczucia humoru.
Po pierwsze, żartuje z tego, co zapewne przez całe życie mu dopiekało: wszyscy, łącznie z piszącym te słowa, mylili Andrzeja z Januszem i na odwrót.
Krótki test: Kto reżyserował „Dziewczyny do wzięcia” (1972)? A kto reżyserował „Hydrozagadkę” (1970)? A „Wniebowziętych”, kultowy film z udziałem Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza (1973)? A kto napisał przezabawną komedię „Remont”, wystawioną w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy (1978), a potem w Teatrze TVP (1986)? Kto reżyserował „Złote runo” (1996)? Niełatwo na te pytania od ręki odpowiedzieć, bo choć „Dziewczyny do wzięcia” reżyserował Janusz Kondratiuk, a „Hydrozagadkę” Andrzej, to przy „Wniebowziętych” pracowali razem – jako reżyser podpisał film Andrzej, ale jako jego współpracownik Janusz Kondratiuk, komedię „Remont” zaś napisali razem, choć reżyserował ją i w teatrze, i w telewizji Janusz. Równie zaskakująca jest odpowiedź na ostatnie pytanie „testu”, bo tym razem scenarzystą był Andrzej Kondratiuk, a reżyserem Janusz. Jak więc widać, sporo było tych wspólnych przedsięwzięć (znacznie więcej niż Janusz Kondratiuk sugeruje w filmie „Jak pies z kotem”), a jeśli pamiętać, że obaj bracia osiągali sukcesy jako scenarzyści i jako reżyserzy, publiczność mogła ich mylić. I myliła.
Dlatego Janusz Kondratiuk z tego żartuje. W jednej ze scen filmu, ukazującej przegląd twórczości Kondratiuków w warszawskim kinie Muranów, wychodzącego z seansu Janusza Kondratiuka zatrzymuje reporterka telewizyjna. Zwraca się do niego jak do brata: „Panie Andrzeju”, a po chwili poprawia się: „Panie Januszu”. No, właśnie.
Po drugie, takich momentów w filmie jest znacznie więcej, kiedy widzowie reagują śmiechem rozładowującym napięcie. Czasem jest to śmiech przez łzy, który pojawia się w chwilach fizycznych zmagań Janusza i jego żony Beaty z niesfornym ciałem sparaliżowanego Andrzeja albo kiedy Andrzeja zaczynają prześladować zwidy. A to, że psy chodzą po ścianach, a to, że nawiedził go niedźwiedź i narobił szkód, porwał w strzępy pampersy, ale dostał od niego w pysk i uciekł…
Być może dlatego, że jest to po części bardzo zabawna opowieść, Olgierd Łukaszewicz postanowił zagrać Andrzeja Kondratiuka. Kiedy musiał się zdecydować, pracowaliśmy właśnie nad książką, czyli wywiadem-rzeką Olgierda Łukaszewicza dla Wydawnictwa Literackiego „Seksmisja i inne moje misje”. Kiedy usłyszałem, że rodzi się taki zamysł, ucieszyłem się, wiedząc, że jak każdy rasowy artysta potrzebuje kolejnej ważnej roli. A ta na taką wyglądała.
– Ala ja nawet nie jestem do niego podobny – bronił się przed podjęciem tego trudnego zadania, choć zawsze mówił, że najciekawsze są role „daleko” od siebie.
Tą rolą w pewnej mierze wraca Olgierd Łukaszewicz do swego charakterystycznego filmowego emploi – nazywa to dowcipnie: „albo umieram, albo się rozbieram”, bo rzeczywiście umierających bohaterów od czasów „Brzeziny” Andrzeja Wajdy ma za sobą bardzo wielu.
Rola sparaliżowanego Andrzeja Kondratiuka, choć sprawnego umysłowo (jednak chwilami odklejonego od rzeczywistości) bohatera stwarza wiele ograniczeń. To nie on się rusza, ale nim ruszają, do dyspozycji pozostaje mu głos, mimika, oczy, wewnętrzna głębia. To ograniczenie wymusza intensywność. Obecność Łukaszewicza na ekranie jest właśnie taka: intensywna, ważąca, podnosząca temperaturę, chwilami wstrząsająca. Jego Andrzej jest kłębkiem falujących emocji, między histerią i błogostanem, między rozczulającym apetytem, kiedy pochłania ostrygę albo wypija jednego głębszego, a dojmującym lękiem przed bezdenną czeluścią otwierającą się pod jego stopami. Nieprzewidywalny stan rozchwiania wewnętrznego, ciepła i obcości, bliskości i oddalenia, rozpaczy i kawaleryjskiej fantazji – wszystko w tej wielkiej kreacji można odnaleźć, całe bogactwo sprzecznych uczuć, kryjących we wnętrzu człowieka. Uczucia te dochodzą silnie do głosu także dzięki wspaniałemu duetowi, jaki tworzy Łukaszewicz (wyróżniony za tę rolę nagrodą aktorską na festiwalu filmowym w Gdyni) z Robertem Więckiewiczem. Więckiewicz portretuje zmienne stany ducha, jakie wywołują ataki histerii, a czasem zdziecinnienia jego filmowego brata. Filmowy Janusz nie zawsze bywa cierpliwy jak św. Franciszek, czasem zalewa go krew i zwątpienie. Ze zmiennymi odczuciami zmaga się też Beata, żona Janusza – w tej roli wyrazista Bożena Stachura – której życie nagle zostaje podporządkowane sparaliżowanemu szwagrowi. Z zawziętością i cierpliwością stawia czoło temu wyzwaniu, ale przecież płaci niemałe psychiczne koszty. Nic za darmo. Tym zmaganiom towarzyszy z pewnego oddalenia, żyjąca w swoim świecie, bardziej wspomnieniami niż teraźniejszością, żona Andrzeja, jego ukochana Iga, która sprawia wrażenie kogoś z innego wymiaru świata. Kiedy próbuje śpiewać w duecie ze sobą, oglądaną w telewizorze, odmalowuje w tej scenie autentyczny tragizm swego losu. Aleksandra Konieczna tworzy sugestywną, prawdziwą postać (także nagrodzona za kreację na gdyńskim festiwalu), trochę irytującą, ale budzącą też współczucie.
Taki to właśnie jest ten film, który ogląda się ze zmiennymi emocjami. Bawi i wzrusza, budząc w niejednym widzu żywe refleksy z własnego życia. Kondratiuk opowiada świat o różnych kolorach tęczy. Taki, jaki jest, bez upiększeń. Czasem tragiczny, czasem komiczny, czasem gorzki, czasem słodki. Czyni to z odwagą i lekką autoironią. To piękne i mądre kino. Bez moralizowania i pouczania kogokolwiek odmalowuje życie, biegnące swoim torem, niezależnie od wyobrażeń, jak powinno się układać.
Zamysł i przesłanie filmu „Jak pies z kotem” przedstawiają wprost dwie sceny: pierwsza i ostania niczym prolog i epilog w tragikomedii życia. W tym precyzyjnie zbudowanym obrazie te sceny to silna rama, spajająca całą opowieść. W pierwszej scenie widzimy dwóch chłopców, braci w kazachskim stepie, wpatrujących się w nadlatujący samolot, który ląduje na polu arbuzów. Młodszy z braci myśli, że nadlatuje ich ojciec, ale kiedy okazuje się, że tak nie jest, wybucha płaczem. Wtedy starszy całuje go z czułością w czoło. W połowie filmu ten pocałunek w czoło zostanie oddany. Tym razem młodszy z braci całuje swego sparaliżowanego brata w czoło. W ostatniej scenie – jak w sennym marzeniu bracia wyruszają samolotem w podniebną podróż. Pełni radości i nadziei. Ta obietnica spaceru w chmurach wcale nie wygląda cukierkowo, to rodzaj nagrody pocieszenia przed nieuchronnie czekającym rozstaniem.
JAK PIES Z KOTEM, Polska, 2018. Reż. Janusz Kondratiuk. Aktorzy: Robert Więckiewicz, Olgierd Łukaszewicz, Bożena Stachura, Aleksandra Konieczna