17 listopada 2024
trybunna-logo

Recenzja filmu, którego tytułu nie można pisać w internecie

Recenzja filmu

foto Materiały Prasowe

“Ten film to obraza ojczyzny… dobrze, że nie naszej!” – choć hasłem tym reklamowany jest wyłącznie Niefortunny numerek lub szalone porno, to śmiało można przypisać je każdej produkcji wpisującej się w ramy rumuńskiej nowej fali. Bo, choć do szabli i szklanki Polakom ponoć bliżej z Węgrami, to jednak naród mieszkający na drugim końcu Karpat ma z nami więcej wspólnych cech. Przynajmniej, jeśli wierzyć filmom…

Najnowszy film Radu Jude, Niefortunny numerek lub szalone porno stał się prawdziwym problemem dla polskiego (i zapewne wielu zagranicznym) dystrybutora. Ostatnie słowo tytułu jest bowiem terminem bardzo nielubianym przez algorytmy Google’a. Toteż dlatego, Stowarzyszenie Nowe Horyzonty postanowiło wykorzystać tę sytuację marketingowo i, patrząc na świetny rodzimy plakat, którego autorem jest Patryk Hardziej (twórca świetnych posterów m.in. Mowy ptaków i Octopus Film Festival), raczej się to udało.
Jude wzbudził uwagę światowej krytyki swoim Aferim! (2015) – ten osadzony w XIX-wiecznej Rumunii neo-western zapewnił Jude Srebrnego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. Jeśli wierzyć innym recenzentom, całkiem zasłużenie. Niestety, z racji niskiej dostępności tej pozycji online, nie jestem w stanie skonstruować własnej opinii na ten temat.
Zupełnie inaczej sprawy mają się w przypadku wyprodukowanego w 2019 roku Nie obchodzi mnie czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy. Opowieść o młodej i ambitnej reżyserce przygotowującej rekonstrukcję zdobycia Odessy mogłaby powstać równie dobrze w naszym kraju. Wypunktowany w tym filmie Ion Antonescu, rumuński dyktator czasów drugiej wojny światowej, miał wiele wspólnych cech i poglądów z polskimi postaciami historycznymi. Tak jest też w Niefortunnym numerku. Główna bohaterka mogłaby być równie dobrze Panią Grażynką – szukającą nowości w swoim nudnym i powtarzalnym życiu nauczycielki.
Opowieści snute przez nowofalowców są niczym gotowe szablony gotowe do użycia w polskim kinie. 4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni (2007) – film, po którym nowe pokolenie rumuńskiej kinematografii na stałe wpisało się do kanonu, dotyka obecnego od wielu lat w debacie politycznej tematu aborcji. Zdolności adaptacyjne zdają się wykazywać także m.in. Śmierć pana Lazarescu (2005) – śmieszno-gorzki moralitet do czego prowadzi niewydolny system ochrony zdrowia, aczkolwiek dobrze sprawdziłby się również porządny dramat rodzinny pokroju Sieranevady (2016). Z mniejszą ilością alkoholu, który stanowi jedynie „zagryzkę” do cięższego kalibru – rozmów podczas rodzinnych spotkań.
Wracając do Niefortunnego numerka
Radu Jude wprowadza wątek Emilii Cilibiu – żony Eugena (tak jest przedstawiana), dosyć bezpośrednio. Film otwiera kilkuminutowa scena seksu kręcona z ręki, która praktycznie od razu portretuje protagonistkę i wkłada do określonego schematu, szufladki. Zadaniem, które reżyser przygotował dla widza, jest wyjęcie Emi z powrotem, nadanie jej podmiotowości i, jeśli czas ekranowy pozwoli, wyrażenie choć krzty empatii.
Fabuła Niefortunnego numerka podzielona jest na trzy akty. Historia Cilibiu stanowi tu scenariuszowy początek i koniec, zapewnia klamrę kompozycyjną, aczkolwiek nie jest wszystkim, co przygotowała dla nas ekipa produkcyjna. Choć ta interpretacja może stanowić zdradzenie fabuły, to jednak ją zawrę – druga część jest wypełnieniem tytułowego szalonego porno. W roli głównej – historia Rumunii. Krótkie epizody niepołączone ze sobą spójnym trzonem detabuizują przeszłe wydarzenia, które na tyle przebiły się do zbiorowej świadomości, że utrudniają przyjmowanie współczesności “na czysto”.
Radu Jude zabiera w drugim akcie nas ze sobą na wycieczkę krajoznawczą po udrękach współczesnej Rumunii. Tak jak Emilię, dosyć bezpośrednio, Jude portretuje turbokapitalizm. System, który choć przyniósł temu krajowi upragniony wykres skierowany ku górze, to zniszczył strukturę społeczną i naruszył tkankę miasta. Uwidacznia też podziały – nie tylko te narodowe, które serwował w Nie obchodzi mnie… ale również klasowe, tożsamościowe i religijne.
To wszystko intensyfikuje się w wielkim finale, który, nieco drwiąc z domyślnego dla wielu ustroju demokratycznego, ogląda się jak uwspółcześnioną wersję jednego z klasyków amerykańskich dramatów sądowych. Jude, w niemal niekończącym się dialogu napisanym na kilka, kilkanaście momentami osób, umiejętnie reguluje suspensem i poczuciem gniewu (a ono nie odstępuje na krok), by dosyć niejednoznacznie przedstawić zarówno główną bohaterkę, jak i debatujących nad jej przyszłością rodziców.
I to wszystko od widza zależy, co z tym zadaniem od reżysera zrobić. Bo morał, który wyciągnąłem z niego ja, nakazuje mi domagać się od polskiego kina większego zaangażowania w detabuizację historii. Jak się bowiem okazuje, nie tylko pompatyczne dramaty, takie jak Pokłosie (2012) czy Wołyń (2016), potrafią przekazywać wiedzę o wydarzeniach z przeszłości odkłamując wcześniejsze narracje. Można to zrobić po rumuńsku – bez nadętego pouczania widza i grożenia palcem, a za to ze sporą dawką humoru oraz dystansu do opisywanych spraw.

Poprzedni

Nasz trzynasty rachunek za prąd

Następny

Trójmorze, co dalej…

Zostaw komentarz