16 listopada 2024
trybunna-logo

Przygoda w ZMS

Z magazynu pamięci, którym zarządzam, dobywam uśpione zbiory. Mozolnie próbuję porządkować ich zasób wedle umownej wagi znaczenia, jakie wywierały na me życie, także – chociaż z chronologią mam nieustający kłopot – wedle znaków czasu: lat, miesięcy, dni, niekiedy pory dnia.

Większość nie utraciła pierwotnej świeżości, inne, z jakiś powodów mniej ważne, rozrzedzają się pośród zakamarków pamięci; pozostają mgłą, poza którą snują się rozedrgane kontury. Te bliskie sercu – wyraźne – wiernie opierają się presji czwartego wymiaru. Nieuległe pływom politycznych zmienności – pokusom priorytetów, werdyktom medialnych sądów oraz kaprysom intelektualnej mody znaczonej wyniosłością komentatorów, opierają się czarno-białym narracjom. Z zakamarków mego składu ze wspomnieniami łowię echo muzyki epok: dekad oraz lat – nadziei, zwycięstw, przesileń i przełomów. Foniczny ślad komponowany przez akordy spraw i wydarzeń doniosłych splata się z tymi ważnymi dla nas osobiście, jednako bez znaczenia dla historii. Nasze decyzje i wybory, podążające za nimi zwycięstwa i porażki nie zasługujące na odnotowanie przez bieg dziejów, jakkolwiek na różny sposób w nie wpisane, bilansują się nieustannie. Intymny monolit pamięci własnej próbujemy rozbijać na atomy, wartościować, intuicyjnie kreśląc własny rachunek strat i zysków.
Mroki tamtej odsłony
We wspomnieniach, które ożywiamy w sobie w jesieni życia, odnajdujemy dawne obrazy: osoby nam najbliższe z rodzinnego kręgu, także przyjaciół, z którymi związaliśmy się poprzez rozmaite postaci młodej wspólnoty. Całość wpisujemy zazwyczaj w historyczne okoliczności czasów, w których grali swe role. Wczesno powojenne pokolenie, do którego należę, pozostawało uwikłane w historię. Jakkolwiek oceniać zakłócenia i mroki tamtej odsłony naszych dziejów, ta, przypisana mej (naszej) młodości w Polsce Ludowej nie była wcale tak dramatyczna, jak dzisiaj próbuje się ją nachalnie i bezrozumnie przedstawiać. Poza strefami cienia charakteryzowały ją liczne blaski, które współcześnie podlegają rytualnym przemilczeniom. Pozostawiła w nas trwały, wieloznaczny ślad. Przynależność do związków młodzieży, zwłaszcza do Związku Młodzieży Socjalistycznej, nie była niczym nadzwyczajnym w latach naszego dorastania. Należała do rytmu życia środowisk. Była przy tym miarą i znakiem patriotyzmu, co uznawaliśmy wtedy i uznajemy nadal za uprawnione.
Najpierw było harcerstwo, do którego wstąpiłem w podstawówce w 1957 roku. ZHP uczył nas patriotyzmu, wpajał wiedzę o historii harcerstwa – jego skautowskich korzeniach. Dowiedziałem się, kim był Baden Powell i Andrzej Nałkowski. Przy ognisku i w marszu śpiewaliśmy te same harcerskie piosenki, które nuciła przed wojną harcerska, skautowska brać. Harcerstwo oraz szkoła zaszczepiały nam szacunek do „Szarych Szeregów” – konspiracyjnego harcerstwa czasów hitlerowskiej okupacji. Brawurowe bohaterstwo batalionów „Zośka” i „Parasol” wyrosło na przedmiot naszej młodzieńczej adoracji. Nie gdzie indziej, jak w szkole podstawowej w drugiej połowie lat pięćdziesiątych nauczyłem się na lekcjach śpiewu piosenek powstańczych: „Pałacyk Michla”, „Warszawskie dzieci pójdziemy w bój” oraz „Marsz Mokotowa”. „Dywizjon 303” Fiedlera. „Kamienie na szaniec” Kamińskiego stanowiły obowiązkową lekturą w szkole średniej. „Rudy”, „Zośka” i „Alek” pozostawali dla nas bohaterami, których byliśmy gotowi naśladować, gdy będzie trzeba. Coś z tego wychowania nadal we mnie pozostało. Rządzącym wtedy, mitycznym dziś polskim komunistom, nie przeszkadzało, że autor tekstu piosenki „Pałacyk Michla”, poległy w Powstaniu Warszawskim 22-letni świetnie zapowiadający się poeta Józef Szczepański – „Ziutek” z batalionu „Parasol” – był autorem wstrząsająco oskarżycielskiego pod adresem radzieckich wyzwolicieli wiersza: „Czerwona zaraza”. Wiersza wtedy nie znałem. Dzisiaj nie uważam, aby ten znakomicie i drapieżnie napisany utwór oddawał myślenie oraz nastroje ogółu ludności topionej w morzu krwi powstańczej Warszawie.
Wszystko to jakoś dziwnie nie kłóciło się z przekazywaniem nam w szkole i harcerstwie rozmaitych, w tym artystycznych postaci mało zresztą przez nas rozumianych treści lewicowych i rewolucyjnych. Szkoła podstawowa i średnia sławiły oczywiście socjalizm, z drugiej jednak strony nie stroniono od odwoływania się do tradycji akowskiej – Powstania Warszawskiego i czynu żołnierskiego Polaków na Zachodzie. Bzdurą i ordynarną ściemą jest głoszenie, że w PRL nie pielęgnowano pamięci żołnierzy II Korpusu, bitwy Monte Cassino, Archen oraz pod Falais. Pamięć ta – także w odniesieniu do Armii Krajowej (AK) – jakkolwiek odcedzana przez władzę z niewygodnych fragmentów o podtekstach politycznych, była kultywowana oficjalnie i otwarcie. Dbano, rzecz jasna, o tzw. ideowe pryncypia, co kreowało, przynajmniej z założenia, pożądane proporcje w wychowaniu. Nie czyniono tego jednak w sposób nachalny i prostacki, jak to miało miejsce we wcześniejszym okresie. Przekazywane nam przez nauczycieli treści wychowawcze dalekie też były od naiwnego radykalizmu. Nasycano je wartościami narodowymi – patriotycznymi. Polityczne i społeczne echa II RP w sposób mało znaczący wypełniały nurt programu wychowawczego młodego pokolenia. Nie jest prawdą, co dzisiaj niektórzy z durnym wyrachowaniem głoszą, a media po stokroć mnożą w ramach tzw. misji, że w Polsce Ludowej – tej, którą zapamiętałem – nie odwoływano się do tamtego fragmentu naszej historii, a jeśli już to wyłącznie krytycznie.
Ostrość barwy
To bzdura, a w każdym razie gruba przesada. Jakkolwiek przedwojenna Polska pozostawała w ogniu pryncypialnej krytyki głównie za bezrobocie i cywilizacyjne zacofanie (zjawiska te były prawdą), które skutecznie zredukowała dopiero władza ludowa, zauważano i podkreślano wysiłki przedwojennych władz zmierzające do poprawy bytu Polaków: budowa Gdyni, COP (Centralny Okręg Przemysłowy). Z wielu powodów trudno było chwalić polityczną linię oraz praktykę rządów Sanacji. Ta również współcześnie pozostaje pod pręgieżem krytyki rozsądnych historyków.
Szalę mych wydarzeń osobistych roku 1963 przeważa objęcie „stanowiska” przewodniczącego Zarządy Szkolnego ZMS w poznańskim Technikum Poligraficzno – Księgarskim, do którego wtedy uczęszczałem. Obrazy z tym związane nie uległy zatarciu. Zachowały świeżą ostrość barwy i delikatność półcieni. Oto znowu jestem na szkolnym korytarzu, na którym, po jednej z lekcji historii nauczyciel przedmiotu przywołał mnie do siebie – jeszcze nie wiedziałem, że jest opiekunem organizacji – i bez zbędnych ceregieli zaproponował objęcie dobrze brzmiącej funkcji przewodniczącego szkolnego zarządu ZMS. Sprawująca ją dotąd koleżanka gotowała się do matury. Nieuchronność pojawienia się pustki w społecznym rytmie życia szkoły zapewne poruszyła mną głęboko. Zaskoczony, po rytualnym namyśle, podjąłem wyzwanie. Ciąg do historii i niedojrzałą inklinację do polityki łączyłem z nieodpartą chęcią zabierania głosu przy różnych szkolnych okazjach. Nie zawsze wypowiadałem się mądrze, co w tym wieku nie było niczym zaskakującym. Motywy popychające mnie ku szeregom Organizacji były pozapolityczne. Z pewnością miały niewiele wspólnego – wtedy i potem – z wyniosłą ideologią zadekretowaną w ważnych zapisach i statutach, których znaczeniem nikt w moim wieku się nie katował. Zapewne z jednym w szkolnym gronie wyjątkiem w osobie Janusza Pałubickiego, mego kolegi z obocznej klasy, dojrzewającego do czynu przyszłego bohatera „Solidarności”, prominentnej postaci we władzach Państwa po 1989 roku. Wyczuwałem intuicyjnie, że za mną nie przepada. Jego kamienna, wiecznie pozbawiona uśmiechu twarz – takim Go zapamiętałem – nie budziła mej sympatii. Wydawała się być maską, za którą skrywał się jakiś żar.
Kalkulacja niedojrzałości
Mą decyzja o przystąpieniu do ZMS nie zarządzała żadna kalkulacja, co dziś można odczytywać jako objaw niedojrzałości. Podobnie jak wielu w mym wieku, pragnąłem potrudzić się społecznie na rzecz szkoły – koleżanek i kolegów. Oznaczało to danie z siebie cokolwiek więcej ponad należną naukę. Nie miałem wątpliwości, że oto nabyłem prawo do posiadania patriotycznej legitymacji. Po latach ugruntowałem w sobie niewyraźne przeświadczenie, że o tym, czym jest patriotyzm decydują okoliczności (historyczne), a także ci, którzy dzierżą władze – to nie żaden cynizm. Nie ma zasadniczo, jak uważam, trwałej uniwersalności, która by ów byt niezmiennie wartościowała. Na co dzień – w świecie mało dramatycznym – pozostaje zbiór uwznioślonych pojęć i haseł karmiących się potrzebą bieżącej polityki. Podczas jednej z uczniowskich dyskusji próbowaliśmy rozsupłać, czym jest „patriotyzm”. Jak zapamiętałem, mówiło się o Polsce umiejscowionej zasadniczo w historycznej tradycji, również tej akowskiej i warszawsko – powstańczej. „Katyń”, w tamtym czasie temat tabu, spoczywał poza nieprzeniknioną mgłą.
Odniesienia do socjalistycznej realności, na które nienachalnie próbowali nas nakierować nauczyciele, miały charakter drugorzędny. Nijak nie mogę sobie przypomnieć, aby w gwarze młodej, niekiedy naiwnej dyskusji padały zwroty typu: komunizm, Lenin, PZPR, Gomułka i liczne im pochodne. Słowem najczęściej wypowiadanym była „Polska”. Miły ten zwrot krążył między nami w całej gamie gramatycznych konfiguracji ojczystej mowy, uświęcony historią, po równi tą spod Lenino i Monte Cassino oraz innych pól chwały bitewnych zmagań Polaków. Nasze uniesienie było pozaideologiczne. Niedojrzałą, podbudowaną uczniowską wiedzą estymą darzyliśmy, w sposób równoważny, generałów i bohaterów obu frontów minionej wojny – tych ze wschodu i zachodu.
Kakofonia codzienności
To co partyjne, opite wyniosłościami panującej ideologii, dla wielu mało zrozumiałe, egzystowało zasadniczo – zapewne z marnie rozumianymi wyjątkami – poza uczniowską świadomością; nienachalnie, jak dziś zauważam, obciążało programy szkolnej edukacji. Całość dziwnie komponowała się z ideologiczną kakofonią codzienności, płynącej, z ubogiego, w relacji do tych współczesnych, zestawu mediów. Ich polityczna zawartość zaledwie śladowo przenikała do życia ZMS w miejscu, gdzie pobierałem nauki i spełniałem się społecznie w roli przewodniczącego Organizacji. Pulsem działania szkolnego koła ZMS nie zdołał specjalnie wstrząsnąć list biskupów polskich skierowany roku 1964 do „Braci” w Niemczech Zachodnich. Został przez naszego, wspomnianego wcześniej nauczyciela historii skwitowany ewangeliczną uwagą, którą dziwnie literalnie zapamiętałem – pewnie diabeł ich opętał – mając na myśli purpuratów, wcale nie poruszone kościelną uzurpacją Biuro Polityczne. Uczniowski świat odczytywał polityczne znaki jako nieskomplikowane: był Wschód i Zachód, trwał w wyścig zbrojeń, my zaś pozostawaliśmy przyspawani politycznie do Wschodu. Mało kto w moim wieku – zapewne poza wspomnianym, przyszłym bohaterem Solidarności – zastanawiał się nad bilansem strat i zysków wypływających z owej oczywistości. Ten rodzaj zamyślenia ożywał u większości z wiekiem: towarzyszył dorastaniu; stawał się z wolna pogłębionym i refleksyjnym.
Kiedy w 1968 roku polskie wojsko przyłączyło się do wiadomej „pomocy bratniej Czechosłowacji:, co jest dziś dramatycznie przywoływane, byłem już przewodniczącym koła ZMS w Poznańskich Zakładach Przemysłu Muzycznego. Koło poddało sprawę pod żarliwą dyskusję, z której niewiele wynikało. Wiedzieliśmy o niej tyle, co pisano w gazetach i pokazywano w telewizji oraz pośród szumów i trzasków przemycało się z Radia Wolna Europa. Były głosy za, także przeciw, chociaż te pozostawały w mniejszości. Ostateczna ocena „bratniej interwencji” zawisła w pozbawionym dramaturgii zawieszeniu. Uczyliśmy się.
Wieszczenie modernizacji
Przewodniczącym Zarządu Zakładowego ZMS w Swarzędzkich Fabrykach Mebli zostałem wybrany w 1971 roku. Przejąłem stanowisko po mym starszym koledze z biura. W ten sposób odnalazłem się zawodowo i społecznie na obszarze powiatu okalającego Poznań. „Dowodziłem” największą na tym obszarze zakładową organizacją ZMS.
Propozycję objęcia funkcji przewodniczącego Zarządu Powiatowego ZMS w Poznaniu przedstawiono mi wiosną 1972 roku. Wpisywała się w czas, kiedy polityka Edwarda Gierka, jak się powszechnie wydawało, wieszczyła modernizację kraju, budziła nadzieje Polaków. „Posadę” objąłem po koledze, który odchodził do innej pracy. Pośród wzlotów i mało znaczących potknięć sprawowałem ją do roku 1975 – do czasu, kiedy gierkowska reforma zniosła powiaty z administracyjnej mapy kraju. Już na linii startu – wspomnianą wiosną roku 1972 – zostałem włączony w nurt patronatu ZMS nad porządkowaniem terenu po wybuchu oddziału dekstryny w Wielkopolskich Przedsiębiorstwie Przemysłu Ziemniaczanego w Luboniu. Sfatygowana „Nyska” dowoziła codziennie grupę naszych młodych kolegów na miejsce katastrofy, gdzie w pośpiechu usuwano materialne pozostałości po wybuchu. Pośród różnorodności postaci i form pracy Zarządu Powiatowego energicznie zabiegaliśmy o ubogacenie oferty działań kół i zarządów zakładowych, upatrując w tym szansę na przyciągnięcie większej liczby młodzieży do Organizacji, co nam się do pewnego stopnia udało.
Intuicyjnie poniekąd wyczuwaliśmy, że związek winien zasadniczo zająć się poszukiwaniem w mikroskali – na poziomie zakładów przemysłowych w naszym powiecie – dróg i sposobów naznaczenia i wywyższenia miejsca młodego człowieka w procesie produkcji – pobudzenia innowacyjności.
Taką mieliśmy wizję, i była ona dla nas ważna. Ideologia, do której byliśmy przypawani mocą zadekretowanego w statucie ideowego kierownictwa PZPR, nie wywierała większej presji. Jej przejawy miały charakter epizodyczny i na pokaz. Wzięciem cieszył się Turniej Młodych Mistrzów Techniki oraz konkurs na Najlepszego Mistrza, Nauczyciela I Wychowawcę Młodzieży.
Wielu naszych członków i działaczy korzystało z ZMS-owskiej oferty spędzania wolnego czasu. Jakkolwiek dziś rozumieć i oceniać tamte działania, miały one wtedy jakiś sens, nie doradzam ich dramatycznie się czepiać. Nie byliśmy jednak, jakby się niektórym wydawało, bezideowi. Z pewnością pokładaliśmy wiarę w socjalizm realizowany wedle polskiej wersji, różniącej się w wielu ważnych aspektach od praktyk wschodniego hegemona. Obce było nam skażenie jakąkolwiek postacią ideowego fanatyzmu. Działając w środowiskach pracy i nauki staraliśmy się podążać ścieżkami racjonalnymi.
Mieliśmy w Powiecie Poznańskim zetemesowskich leaderów w najliczniejszych ośrodkach administracyjnych Powiatu – w Swarzędzu oraz Luboniu. Zawsze było można na nich polegać. W podpoznańskim Luboniu szczyciliśmy się najliczniejszą reprezentację ZMS w lokalnych władzach administracyjnych. ZMS Wielkopolskich Zakładów Przemysłu Ziemniaczanego objął w owym okresie – co dzisiaj pobrzmiewa anachronicznie i ma prawo budzić uśmiech – osobliwy rodzaj patronatu (opieki) nad organizacją życia w zakładowym hotelu robotniczym.
Anioły hoteli robotniczych
Nie odkryję Ameryki jeśli zauważę i podkreślę, że instytucja robotniczych hoteli nigdy nie budziła sympatycznych skojarzeń. Tych z reguły zapyziałych obiektów nie zaludniali aniołowie. Na przekór utwardzonym wzorcom kulturowego bezguścia i pewnego marginesu ludzkiej beznadziei, które nią znaczyły – patrz np. pisanie Marka Hłaski – udało się naszym kolegom opanować sytuację, stworzyć ciepły i przyjazny klimat tego miejsca poprzez dbałość o materialne zasoby oraz oferowanie sposobów i form kulturowego ożywienia.
Czy był to rodzaj mało znaczącego wyjątku potwierdzającego regułę? Działały w powiecie poznańskim także koła mniej liczne, gdyż zakłady były na ogół niewielkie. Funkcjonowały w Mosinie, Stęszewie, Czerwonaku, Puszczykowie i okolicach, także w Poznańskiej Spółdzielni Mleczarskiej, oraz w Powiatowej Radzie Narodowej w Poznaniu.
Mieliśmy lepsze i gorsze chwile, ale nigdy nie daliśmy się zawładnąć poczuciem rezygnacji. Nie stawaliśmy potem – po latach – na drodze przemianom przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, nie tylko za przyczyną braku potencjału oraz ochoty. Rozumieliśmy nieuchronność odmiany. Rozum oraz intuicja podpowiadały nam, w mało czytelny wtedy sposób, że leżą one w interesie kraju. Nie było w nas cienia buntu – przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo – przeciwko demokratycznej Polsce bez socjalizmu, o który, w latach świetności ZMS zabiegaliśmy w najlepszej wierze. Nie zamierzaliśmy spiskować przeciwko zmianom.
Czujemy się, przynajmniej w większości, ich beneficjentami. Mamy w sobie dostateczną dozę rozumu, aby szanować zasługi demokratycznej opozycji o nie walczącej. Różnice, które nas dzielą, dotyczą oceny tamtej Polski oraz wszystkiego tego, co wspierało jej istnienie i rozwój – także nas samych.
Postrzegamy ją dramatycznie inaczej od tego, co oficjalnie sączy się z mediów i programów nauczania. Nie damy sobie wmówić, że całe dobro, którym Polacy sycili się po ustaniu koszmaru wojny, objawiło się dopiero po 1989 roku wyłącznie dzięki zabiegom politycznej opozycji, a nowa, demokratyczna Polska była budowana na jakiś mitycznych ruinach po rzekomej komunie. Z przymrużeniem oka traktujemy ponawianą przez niektórych tezę o rzekomej nostalgii części Polaków za PRL: warto zauważyć, że nikt dobrze nie wspomina Generalne Guberni czy Kraju Warty (Warthegau), wielu za to dobrze wspomina Polskę Ludową, co wymyka się spod obowiązujących schematów czarno-białej sztancy jej sączonego od lat, przez rządową propagandę, „reżimowego” wartościowania i opisu.
Wciskaną nam tezę o rzekomo nabytej w „komunie” mentalności (homo sovieticus) mogą sobie autorzy i klakierzy takich udziwnień włożyć między bajki. Brzmi wyniośle, tyle tylko, że niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Jest wyrazem chciejstwa, zarozumiałości i pseudointelektualnej pychy części „zwycięskich” po 1989 roku środowisk. Tego, pozaczasowego wątku mego wspominania, współczesnego wartościowania w tzw. oficjalnym obiegu jego minionej roli i znaczenia – nie pisałem w gniewie, raczej w zatroskaniu.
Nietrudno zauważyć, że stanowi jedną z mnogich pochodnych świadomie zniekształcanych przez historyczną politykę postsolidarnościowych władz – rządzące aktualnie Prawo i Sprawiedliwość uczyniło z tej polityki karykaturę. Jej uwierający ślad nieustająco i bezrozumnie tłucze się po drogach naszej historii. Mamy odwieczny kłopot z racjonalnym spojrzeniem na własną przeszłość i czytaniem jej zbioru z należytym dystansem i pełnym zrozumieniem.
Być może środowisko, którego żywy fragment stanowię, będzie musiało energiczniej zadbać, aby wspólna nam przeszłość w organizacjach młodzieżowych tamtego okresu – w ZMS i innych – nie uległa finalnie presji wykoślawień i pomówień dyktowanych zapiekłym, ahistorycznym chciejstwem rządzących; zapobiec pogrzebaniu pod jakimś marnym murem cmentarza historii.
Jeśli chodzi o nas samych, warto – jak niezmiennie uważam – krzepić się wiarą, że ten, młodzieżowo organizacyjny kawałek życia każdego z nas w dobie Polski Ludowej, nie należał do zmarnowanych.
Swoje głębokie przekonanie, że takim właśnie było i takim powinno pozostać, potwierdzam niniejszym tekstem. Mego skromnego zapisu nie polecam osobom oraz środowiskom, które widzą w peerelowskich związkach młodzieży wyłącznie dyspozycyjne i uległe młodzieżówki reżimowej partii.
I tak niczego nie zrozumieją.

Poprzedni

Ormianie ostrzą pióra

Następny

Zagubieni przewodnicy

Zostaw komentarz