30 listopada 2024
trybunna-logo

Prawda i kult (część II)

To miejscowi szli do lokalnej milicji czy nawet powiatowego UB, zajmowali stanowiska w urzędzie gminnym. Krewni, sąsiedzi traktowali ich nieraz jako swojaków na urzędzie. Dla przybyłych partyzantów byli to zdrajcy wysługujący się sowietom, członkowie komunistycznej władzy, których należy likwidować.

Władza z mandatu Sowietów, choć niechciana i wredna, była jednak polska i następowała po latach okupacji niemieckiej. Że chociaż podczas okupacji była Delegatura Rządu RP i była Armia Krajowa, to jednak realną władzę decydującą o życiu i – jak najdosłowniej – o śmierci, sprawowali Niemcy. Dominującym uczuciem przy końcu wojny była pomimo wszystko – ulga. Terror nowej władzy nie był powszechny, nie stwarzał, w przeciwieństwie do okupacji niemieckiej, zagrożenia – nieraz przypadkowego; łapanka – wolności i życia dla wszystkich.

Większe/mniejsze zło

Dla jasności pozwolę sobie powtórzyć to co pisałem wielokrotnie w wielu miejscach; w skali historii i w skali świata, jeśli mierzyć czasem trwania, zasięgiem, liczbą ofiar i tworzeniem utopii społecznej i gospodarczej, cywilizacji gorszego sortu, komunizm był/jest o wiele większym nieszczęściem od nazizmu. Polska była ofiarą obu totalitaryzmów, ale dla nas akurat niemiecka okupacja w ciągu sześciu lat okazała się większym – jeszcze większym? a tak! – nieszczęściem niż prawie pół wieku sowieckiej dominacji i rodzimy realny socjalizm. W momencie zakończenia wojny było nas na dawnych i nowych ziemiach polskich, od Zbrucza do Odry o 9 milionów mniej niż w Drugiej Rzeczpospolitej, z czego dwie trzecie straciło życie. Jedna trzecia majątku narodowego była w ruinie, a gospodarka i życie społeczne znajdowały się w stanie prawie całkowitej dezorganizacji.
Reakcja narodu była taka sama jak po najeździe tatarskim, rajdach husytów, Potopie, oraz zniszczeniach i przemieszczeniach I wojny światowej i wojny z bolszewikami. Nadrzędnym imperatywem stała się odbudowa mniej więcej normalnej egzystencji, niezależnie od tego, co myślano i mówiono o nowej władzy. Tylko ona mogła zorganizować odbudowę kolejnictwa i wszelkiej infrastruktury, aparatu oświaty, służby zdrowia i… wymiaru sprawiedliwości. A owszem! Była rozbuchana przestępczość kryminalna, były ogromne zaległości w sprawach cywilnych. I do tego realnie sprawowana władza musiała zorganizować zagospodarowywanie Ziem Odzyskanych – takie było przez lata nazewnictwo – a w tym masowe przesiedlenia. Na tym odcinku struktury podziemne akceptowały współpracę z władzą i nie przypadkowo szef PPR, wicepremier Władysław Gomułka zrobił się jednocześnie ministrem ziem odzyskanych, licząc na jakieś poparcie z tego tytułu.
Miliony ludzi przemieszczały się w różnych kierunkach. Ruch z Kresów na Ziemie Odzyskane, a z nich Niemców do Niemiec nie był jedyny. Wracały tłumy. Z emigracji, z obozów niemieckich i sowieckich, z frontów, które nie były porównywalne z obecnymi misjami w Iraku i w Afganistanie. I jakoś nikt nie leczył „urazów stresu bojowego” – jest taki oddział w szpitalu MON, na Szaserów w Warszawie – ani traumy poobozowej. Trzeba było na nowo urządzać się w życiu, nadrabiać stracone lata. W kraju, nieraz na listach rozstrzelanych, a także za granicą, szukali się – i znajdowali lub nie – członkowie rodzin. Łączyły się – lub nie – rozdzielone związki, ale też powstawały nowe. W maksymalnie nieraz trudnych warunkach rodziły się liczne „zaległe” dzieci.

Wojowania było dość

Wojna i jej zakończenie to wtedy była dominanta w życiu. Dzisiaj to brzmi jak herezja, ale lecz chyba dla większości ważniejsze było, że już nie ma wojny niż to, że z jej zakończeniem nastała niechciana władza. Z tego, że będzie zupełnie inny system daleko nie wszyscy sobie zdawali sprawę. Powszechna niechęć do władzy nie przejawiała się w powszechnej chęci dawania jej zbrojnego oporu. Wojowania już było dosyć. A bardzo szybko zaczęli się pojawiać beneficjenci nowego systemu. I to na masową skalę. Każda władza zawsze znajduje chętnych do uczestnictwa i udziału w jej beneficjach. Ale nie tylko o takich chodziło.

Brali nie kwitując

Pamiętam, że symbolem statusu pozostawał czas jakiś po wojnie, nawet znoszony, przedwojenny garnitur z bielskiej, a jeszcze lepiej z angielskiej, wełny, lecz dla milionów ludzi sytuacja życiowa stawała się lepsza nie tylko w porównaniu z okupacyjną, lecz również z tą sprzed trzydziestego dziewiątego roku.
Inteligencja wyszła z wojny zdziesiątkowana. Mordowali ją celowo obaj – Palmiry, Katyń – okupanci, ginęła na frontach i w podziemiu, a po wojnie wielka jej część nie chciała i nie mogła wrócić do kraju. Ktoś musiał zastąpić tych ludzi i była to droga szybkiego awansu dla tych, którzy nie widzieli dla siebie takiej perspektywy przed wojną.
Tu dygresja, wydaje się, nieodzowna. Możemy, nie popełniając błędu, w skrócie, jednym zdaniem powiedzieć, że w latach 1795 – 1918 Polska nie miała swojego państwa i była rządzona przez zaborców. A przecież były znaczące obszary jakiejś państwowości i autonomii; Księstwo Warszawskie, Królestwo Kongresowe, Galicja. Zapewne więc kiedyś i okres 1944 – 1989 da się opisać jednym ogólnym zdaniem. Jednakże nie naruszając ogólnej w sumie negatywnej oceny tego okresu, należy w nim wydzielić różne podokresy, przy czy czym różnice między nimi były dla wielu ludzi różnicą miedzy życiem i śmiercią. W roku 1956 i nieco wcześniej – dosłownie.
Otóż w tym pierwszym okresie, do 1947 roku włącznie, była to dyktatura okrutna i bezwzględna, lecz jeszcze nie totalitarna. Nie było mowy o komunizmie, nie wymuszano ideowych deklaracji, nie było kultu Stalina, nie słyszano jeszcze o realizmie socjalistycznym, nie atakowano otwarcie Kościoła, raczej nawet kokietowano go, zapowiadano, że kołchozów w Polsce ma nie być, prywatną inicjatywę zachęcano i jednocześnie prześladowano w ramach walki ze spekulacją, lecz nie było jeszcze niszczącej ją programowo bitwy o handel.

Klamka zapadła

W takich warunkach nawet przedwojenni inteligenci biorąc się do – koniecznej wszak – pracy jeszcze mogli uważać, że tylko odbudowują kraj, a nie deklarują się politycznie i nie budują nowego ustroju. Nie pracowali dla władzy, której nadal nie szanowali i nie lubili, ale dla kraju. Zaczadzenie ideologiczne, osławione „ukąszenie heglowskie” u jednych i zwykły oportunizm u innych, następowało po 1947 roku, gdy było jasne, że już klamka zapadła. Trzeba też pamiętać o licznych rzeszach awansujących we wszystkich dziedzinach. Ci ludzie też mogli nowej władzy nie lubić, lecz wiedzieli, że jej zawdzięczają swój awans.
Przedwojenna Polska była krajem ogromnego strukturalnego bezrobocia w mieście i na wsi oraz biedy na niewyobrażalną dziś skalę. Przy końcu wojny bieda była per saldo większa, lecz szybko zaczęło się okazywać, że nie ma bezrobocia. Przedwojenna klasa robotnicza też była zdziesiątkowana przez wojnę, a nowy ustrój degradował ją przy programowej apoteozie. W pierwszych latach broniła się, wybuchały strajki, później starannie przemilczane. Lecz szybko została ona zdominowana przez napływ pracowników z przeludnionych wsi i przez tych miastowych, którzy dawniej nie mogli liczyć na stałe zajęcie. Nie wydaje się by wszyscy ci ludzie kiedykolwiek – jeśli nie liczyć tak zwanego aktywu robotniczego, czyli wszelkich działaczy – stali się entuzjastami nowego systemu. Nie byli jednak oparciem dla zbrojnego podziemia.
Jego obecność była powszechnie odczuwalna. Wywoływała bardzo różne uczucia. Nienawiść, strach, irytację, zrozumienie, sympatię. Lecz nawet ona nie przekładała się na czynne poparcie leśnych, a tym bardziej na napływ ochotników do lasu. Po straszliwej wojnie, serii klęsk, po stratach i cierpieniach brakowało chętnych na udział w beznadziejnym przedsięwzięciu, nawet jeśli skądinąd uważało się je za słuszne. Coraz mniej jednak tak uważało. Również w lasach.

Jedna bomba atomowa…

…i wrócimy wnet do Lwowa. Co ta bomba przy okazji rozwali jakby nikogo nie obchodziło. Dziś się może wydawać, że to już wtedy był gorzki żart i figura retoryczna. Ale byli tacy, którzy wierzyli. Szczególnie w lasach.
Początek zimnej wojny datuje się od przemówienia Winstona Churchilla w Fulton, w USA, 5 marca 1946 roku, kiedy wprowadził pojęcie żelaznej kurtyny, rozciągniętej od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem. Ale to był dopiero opis podziału Europy. Natomiast rozgrywka Wschód – Zachód zaczęła się parę miesięcy później.
W roku 1946 Stalin podobno miał wylew i Wiaczesław Mołotow przejawił inicjatywę. Podział Niemiec na dwa państwa nie był jeszcze do końca przesądzony i Mołotow dał do zrozumienia, że nie jest też przesądzona granica na Odrze i Nysie, i że można by ją zrewidować na korzyść Niemiec, lecz tylko proradzieckich, rzecz jasna. W odpowiedzi amerykański sekretarz stanu James F. Byrnes wygłosił 6 września przemówienie w Stuttgarcie, w którym z grubsza powiedział to samo, odwracając sytuację. Pozycję miał o tyle słabszą, że Zachód miał swoje strefy okupacyjne na zachodzie Niemiec i był oddzielony od obiektu przetargu – granicy polsko-niemieckiej, a linia Odry i Nysy była kontrolowana przez ZSRR. Bać trzeba się więc było protektora, który dopuszczał możliwość przehandlowania naszych granic, ale w Polsce nagłośniono przemówienie Byrnesa. Pamiętam jakiś wiec protestacyjny, gdzieś na Dolnym Śląsku i wrzeszczącego na nim generała. Chyba nazywał się Zawadzki, ale nie Aleksander, lecz jakiś inny. Władza dostała do dyspozycji straszak niemiecki, którym posługiwała się do drugiego upadku Gomułki. A jeszcze nawet w stanie wojennym.

Łapanie oddechu

Z punktu widzenia tzw. obozu londyńskiego, podziemia w kraju i harcerzy z Lasku Wolskiego napięcie między niedawnymi sojusznikami miało doprowadzić do kolejnej wojny ludów, takiej jak ta, o którą modlił się Mickiewicz i która przyniosła Polsce wolność w roku 1918. Jej perspektywa uzasadniałaby prowadzenie walki partyzanckiej gdyby wybuch miał nastąpić niebawem. W dłuższej perspektywie jednak praktyczne by były raczej przygotowania w ścisłej konspiracji i praca wywiadowcza na rzecz zachodnich sojuszników. Do tej taktyki usiłowano przystąpić w kraju i na Zachodzie, kiedy ruch partyzancki był już rozgromiony, lecz pozostała po nim konspiracja była infiltrowana i wręcz prowadzona przez bezpiekę. Skończyła ona tę grę, inscenizując spektakularną wpadkę tej konspiracji, kompromitację części emigracji politycznej oraz wywiadów USA i Wielkiej Brytanii. Ale to był późniejszy skutek, w roku 1953 – tzw. afera Bergu.
Zaraz po wojnie dość sprawnie jeszcze funkcjonował „Londyn”, przez co należy rozumieć ówczesną emigrację polityczną. Ministrowie, generałowie zdążyli już byli poznać Zachód od strony politycznej i możliwości wojskowych. Mogli i powinni byli wiedzieć, że Zachód też łapał oddech po morderczej wojnie, cieszył się pokojem, bezpieczeństwem, liczył poniesione straty i martwił się o przyszłość. W dodatku wąsaty uncle Joe, jego Russia i Red Army (już zresztą w tym momencie Sowiecka a nie Czerwona) cieszyli się jeszcze dość powszechną sympatią, jako niedawni sojusznicy. Komuniści współrządzili w Francji, byli wielką siłą polityczną we Włoszech. Pomysł, że demokratyczne rządy Zachodu podejmą wyniszczającą wojnę ze swoim wielkim i potężnym sojusznikiem w interesie małego, kłopotliwego sojusznika był czystą abstrakcją.

Containment nad Narwią

Już w przemówieniu w Fulton Churchill powiedział, że sowiecki ekspansjonizm nie znaczy, że Moskwa chce wojny. Amerykańska, a potem natowska strategia zawarta została w słowie containment – powstrzymywanie, odpychanie. Wojna Wschód – Zachód w Europie, na podobieństwo obu wojen światowych, stawała się możliwa raczej na skutek błędu, wypadku przy pracy. Obóz niepodległościowy jednakże przewidywał jej wyzwolicielski charakter, ale nie chciał brać pod uwagę niszczycielskich skutków jej przebiegu dla Polski i tego, że główną stawką w tej rozgrywce mogła być nie Polska a Niemcy.
W lasach nad Narwią partyzanci mogli sobie takie rozważania darować. Lecz ministrowie i generałowie ? Może myśleli, że zbrojne podziemie w Polsce, którym przecież nie kierowali, jakoś podbudowuje ich pozycje, czy zachęca Zachód do interwencji. Generał Anders wybuch powstania w Warszawie uznał nawet nie za błąd, ale za zbrodnię. Realistycznie oceniał jego szanse. A po wojnie, kiedy to miał wrócić na białym koniu, nie wzywał by zaprzestać przelewania polskiej krwi w beznadziejnej walce. Liczył na trzecią światową. Zwrócił się do Waszyngtonu z propozycją odbudowy polskiej armii na Zachodzie, mającej brać udział w trzeciej wojnie światowej, na którą liczył. Ale to było w roku 1950 kiedy zbrojne podziemie w Polsce praktycznie nie istniało już od dwóch lat.

Klęska

Aleksander Fadiejew, sowiecki pisarz i działacz na odcinku kultury, zostawił po sobie jedną naprawdę dobrą książkę. To „Klęska”, z której po latach zapamiętałem tę jedną scenę. Wojna domowa, Daleki Wschód czy Syberia. Czerwoni partyzanci, padający z głodu i ze zmęczenia, lokują się w obejściu chłopa, Koreańczyka. Szukają pożywienia i znajdują przemyślnie schowane prosię. Gospodarz, jego żona i dzieci, zrozpaczeni i przerażeni, błagają dowódcę by je zostawił. To jest jedyne ich pożywienie na zimę. Dowódca jest przybity. Święcie wierzy w szlachetne cele rewolucji. Jest przekonany, że walczy o lepsze życie dla takich właśnie ludzi. Wie, że nie mają oni niczego innego do jedzenia i jednocześnie wie, że za chwilę każe zaszlachtować prosiaka. Jego ludzie zjedzą jeden posiłek i będą w stanie przemaszerować jeszcze kawałek.
Realista oceniający ten opis zapewne uznałby za mało realną jedynie rozterkę dowódcy.
Tyle się pisało, pisze i będzie pisać o partyzantce, o wszelkich aspektach jej działania, stosunkowo niewiele uwagi poświęcając jej czynnościom kwatermistrzowskim. Partyzanci przede wszystkim stale potrzebują jedzenia. Potrzebny im bywa transport; konie i wozy. Muszą nieraz uzupełnić garderobę i obuwie. Czasem przenocować w jakimś obejściu. Zapewnić w nim bezpieczeństwo rannym i chorym. To wszystko może im zapewnić jedynie teren, na którym akurat działają. Czyli praktycznie chłopi.

Na wagę złota

Polska wieś przy końcu wojny znajdowała się w dość specyficznej sytuacji. Z jednej strony, żywność była, niekiedy dosłownie, na wagę złota. Może dlatego, że brakowało jej również na wsi. Mężczyźni poszli do wojska w trzydziestym dziewiątym i daleko nie wszyscy jeszcze wrócili. Młodzież płci obojga była wywożona na roboty do Reichu. Przez Polskę w okresie kilku lat dwukrotnie przewalił się front z milionowymi armiami. Różnie się to nazywało, przeważnie kontyngenty, lecz ściągała je bezwzględnie władza niemiecka, a po niej i polska. Wieś była ograbiona, pozbawiona środków produkcji i nie bardzo miał kto produkować.
I na tym tle należy rozpatrywać zaopatrywanie partyzantek, bo było ich kilka. Armia Krajowa, Narodowe Siły Zbrojne, Bataliony Chłopskie. To te większe znane i uznane. Do tego wiele różnych lokalnych i wędrujących oddziałów, z różnie nazywających się organizacji podziemnych. Samodzielne grupy uciekinierów z gett i z obozów dla jeńców sowieckich. Z czasem pojawiała się Gwardia, potem Armia Ludowa. W miarę zbliżania się frontu nadchodziły oddziały partyzantki sowieckiej. Już później, w południowo wschodnich rejonach zjawiły się wypierane z Ukrainy oddziały UPA.
Działania partyzantów powodowały wysyłanie oddziałów karnych Wehrmachtu, wszelakich sił policyjnych, pacyfikacje. Wszystkie te siły wymuszały informacje, powoływały szpiegów i szukały szpiegów przeciwnika. Karano za udzielanie informacji i wszelakiej pomocy to Niemcom, to partyzantom, to nowym władzom. Postępowanie było przyśpieszone, kary okrutne i natychmiastowe. Pobicia, zabójstwa, gwałty. Konfiskaty, czyli rabunki. Do tego nieraz na jednym terenie pojawiały się partyzantki walczące przeciw sobie nawzajem. Plagą też były liczne bandy rabunkowe, programowo bardzo brutalne. Niekiedy podszywały się pod znane struktury. Te, dopóki były centralnie dowodzone, starały się niezbyt skutecznie utrzymywać jakiś porządek. Było to trudne. Skład osobowy wielu terenowych oddziałów niekoniecznie przypominał ideową młodzież z warszawskiej AK.
Chłopi też nie byli zwolennikami nowej władzy. Reforma rolna nie dotyczyła wszystkich, raczej bezrolnych i robotników rolnych niż gospodarzy. Nie budziła na wsi powszechnego entuzjazmu. Ale też niekoniecznie budziła entuzjazm kontynuacja partyzantki już po odejściu Niemców, kiedy wymęczona wieś najbardziej liczyła na dawno oczekiwany spokój. Chłop publicznie wybatożony za wzięcie ziemi z reformy nie stawał się zwolennikiem leśnych.
Partyzantka tego okresu stawała się coraz bardziej wędrowna. Na autentyczne poparcie łatwiej może liczyć partyzantka lokalna. Nie bytuje ona w lasach, czy w górach, lecz składa się z miejscowych, którzy w dzień robią w swych gospodarstwach, a od czasu do czasu skrzykują się, wygrzebują ukrytą broń i ruszają na akcję. Taka przetrwała na zachodniej Ukrainie do lat pięćdziesiątych. – Automaty tam dadzą, czy brać swoje ? – pytali w popularnej sowieckiej anegdocie tamtejsi rekruci na zebraniu informacyjnym. Ale oddział, który przychodził z Wileńszczyzny na Mazowsze, czy z Wołynia w Lubelskie trafiał na spore problemy. Chłopi powszechnie mieli już dosyć utrzymywania kolejnych leśnych i nie bardzo mieli co dawać. Brano więc siłą.

Swoi i obcy

Lokalna władza nie składała się z przysłanych z Moskwy emisariuszy. To miejscowi szli do lokalnej milicji czy nawet powiatowego UB, zajmowali stanowiska w urzędzie gminnym. Krewni, sąsiedzi traktowali ich nieraz jako swojaków na urzędzie, co to mogą ostrzec, pomóc, czy przymknąć oczy. Dla przybyłych partyzantów byli to zdrajcy wysługujący się sowietom, członkowie komunistycznej władzy, których należy likwidować. Tym słowem się określało zabójstwo.
Nurt narodowy w partyzantce za wrogów uznawał nie tylko przedstawicieli władz lecz również mniejszości narodowe. Zabijał więc Białorusinów – patrz wstęp – i Żydów. Nie tylko tych z UB i z PPR, ale jak leci, choćby wyciąganych z zatrzymywanych pociągów. Nagłaśniane są dzisiaj spektakularne akcje; uwalnianie więźniów, ataki na komendy i posterunki. Ale działalność zbrojna polegała w większości przypadków na zabijaniu poszczególnych osób. Jeden z nielicznych już ”wyklętych” opowiadał w rozmowie z dziennikarzem z okazji nowego święta, że trudno mu było strzelać do polskich żołnierzy, ale nie miał żadnych oporów jeśli chodziło o ubeków i ruskich.
Leśni w większości mieli za sobą lata podziemnej egzystencji, walkę i stałe zagrożenie. Z czasem docierało zrozumienie, że ich walka nie przynosi skutków, Władza się umacnia; Jałta, sfałszowane referendum w 1946 roku i sfałszowane wybory w roku 1947, klęska PSL i Mikołajczyka. Ludzie jakoś się urządzają w powojennej rzeczywistości.
A leśni wokół czują brak zrozumienia, niechęć i zdradę. W coraz większym stopniu zdawali sobie sprawę, że są już zwierzyną łowną, a nie stroną konfliktu. W takich warunkach w ludziach rodzi się brak współczucia dla innych, zaciekłość i okrucieństwo.
Były to czasy kiedy łatwo się zabijało.

Poprzedni

Kowalczyk mówi, że zawiodła

Następny

Cech nie broni karnych