30 listopada 2024
trybunna-logo

Prawda i kult (część I)

Na przełomie stycznia i lutego 1946 roku w powiecie Bielsk Podlaski oddział Pogotowia Akcji Specjalnej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego – dowódca kapitan Romuald Rajs „Bury”, zastępca porucznik Kazimierz Chmielewski „Rekin” – wykorzystał w charakterze furmanów kilkudziesięciu miejscowych chłopów, Białorusinów, a następnie trzydziestu rozstrzelał. Towarzyszyła temu masakra ludności białoruskiej w kilku wioskach.

Nie był to izolowany incydent, tyle że ten akurat jest dobrze udokumentowany. Oddział wykonywał otrzymany 20 września 1945 roku rozkaz Komendanta Okręgu NZW Białystok, majora Jana Szklarka, „Kotwicz”, nakazujący pacyfikację części powiatu bielskiego, mającą mieć charakter „odwetu na wrogiej ludności do sprawy konspiracyjnej”. W czasie kilku miesięcy od otrzymania tego rozkazu do masakry „furmanów” (tak się ją określa) dokonywano więcej takich akcji. Palono domy z żywymi ludźmi, ci którym udało się wyrwać ginęli od kul. Kryterium: Białorusini, prawosławni. Oddział kpt. Rajsa nie był zapewne jedynym, którego dotyczył ten rozkaz. (Edmund Dmitrów: ”Polsko-białoruski konflikt pamięci wokół tzw. sprawy furmanów”, część większej całości pt. ”Wiek Nienawiści”, publikacja Instytutu Historii PAN i IPN, Warszawa 2014)

Ludobójca namaszczony na bohatera

„Bury” doczekał się oficjalnego kultu dopiero przy dobrej zmianie. Zaczęto ostatnio o nim pisać i mówić w związku z marszem – prowokacją, jaki w prawosławnej Hajnówce zaplanowały skrajne nacjonalistyczne bojówki. Jego zbrodnie wciąż ciążą w zakątku Polski. Opis w książce Katarzyny Bondy „Okularnik” pokazuje jak było i jak to ciąży współczesnym. O „Burym” i innych pisała „Gazeta Bałtycka”, 29 lutego 2016 r., autor Piotr Sobolewski:
„To właśnie oddział PAS-NZW dowodzony przez kpt. Romualda Rajsa w dniach 29-31.01.1946 oraz 02.02.1946 spalił pięć wsi byłego powiatu Bielsk Podlaski (Zanie, Zaleszany, Końcowizna, Szpaki, Wólka Wyganowska), zabijając w okrutny sposób 82 osoby w tym kobiety, dzieci i starców, które spalono w zamkniętych budynkach.
Także w styczniu 1946 roku, oddział „Burego” zatrzymał we wsi Łozice 40 chłopów wysłanych przez sołtysów na tzw. „szarwark” czyli roboty na rzecz gminy. Zatrzymanych wraz z podwodami i końmi zmuszono, by zawieźli oddział „Burego” do Hajnówki, a następnie do Zaleszan, gdzie mieszkańców stłoczono w jednym domu, a następnie podpalono go. Po wykonaniu zadania pozostałych 30 furmanów zamordowano w miejscowości Puchały Stare.
Dla oszczędności amunicji mordowano nieszczęśników obuchami siekier, strzelając wyłącznie do uciekających lub dobijając rannych. Dodać należy, że jedyną „winą” ofiar było to, że wszyscy oni byli prawosławni (jak większość zamieszkujących tamte tereny) i w znaczącej części narodowości białoruskiej.
Prowadzący w tej sprawie śledztwo białostocki IPN, zakończył je 30 czerwca 2005 roku uznaniem „Burego” winnym zbrodni ludobójstwa, który to wyrok podtrzymał orzeczeniem z dnia 18 listopada 2005 r. Sąd Okręgowy z Białymstoku.
Jak się okazuje – nie stanowiło to przeszkody dla inicjatorów wniosku o nadanie jednemu ze zjazdów z autostrady A4 imienia Romualda Rajsa „Burego”, zaś Kancelaria Prezydenta RP dosłownie cudem uniknęła kompromitacji, wycofując się w ostatniej chwili z obietnicy patronatu nad … marszem, przebiegającym dosłownie szlakiem grobów pomordowanych przez „Burego” ofiar.

Chwalebne czyny „wyklętych”

Naturalnie „Bury” nie był jedyny. Oto krótka lista dokonań innych tzw. „żołnierzy wyklętych”:
23.06.1944 oddział Zygmunta Szendzielarza ps. „Łupaszka” wymordował we wsi Dubinki 27 osób w tym kobiety i dzieci. Ofiarą zbrodniarzy padła między innymi Anna Górska z 4 letnim synem.
13.04.1945 w miejscowości Horeszkowice oddział NSZ „Sokoła” wymordował 8 przesiedleńców, w tym ciężarną kobietę, którą zakopano żywcem.
11.05.1945 oddział Zygmunta Błażejewicza ps. „Zygmunt” spalił wieś Wiluki
27.05.45 w Przedborzu oddział NSZ Władysława Kołacińskiego ps. „Żbik” zamordował 9 ocalałych Żydów w tym kobietę i dziecko.
08.06.1945 oddział NSZ „Szarego” w miejscowości Wierzchowiny wymordował 194 osoby w tym 45 mężczyzn, 84 kobiety i 65 dzieci poniżej 11 lat. Najstarsza ofiara miała 92 lata, najmłodsza 2 tygodnie.
08.07.45 w Opocznie zamordowano 3 Żydów, w tym jednego ocalałego z Auschwitz.
Tą listę zbrodni można by jeszcze długo kontynuować, ale nawet te nieliczne podane przykłady wystarczająco – jak się wydaje – „uzasadniają” wniosek, o nadanie autostradzie A4 imienia „żołnierzy wyklętych”. A może by tak nadać jej imię ich Ofiar ?!
Osobną kartę stanowić może powojenna „działalność” na Podhalu, Józefa Kurasia ps. „Ogień” oraz dowodzonego przez niego „oddziału”. Oto daleko niepełna lista przestępstw jakich dopuścił się ten – kreowany dziś na bohatera narodowego – zbrodniarz:
23.06.1945 w miejscowości Maniowa koło Nowego Targu zamordowano 4 osoby narodowości żydowskiej
10.12.1945 w Ostrowsku na słupie telegraficznym powieszono ciężarną Katarzynę Kościelną z d. Remierz za to, że w rozmowie z sąsiadką nazwała „Ognia” bandytą
30.12.1945 w miejscowości Gronków w powiecie nowotarskim zamordowano 6 osób
Józef Kuraś zgwałcił wezwaną z Waksmundu matkę dwójki dzieci – Czubiakową. Odprowadzający ją jego podwładny również ją zgwałcił, a następnie zastrzelił
21.01.1946 w Trybszu zamordowano właściciela młyna Pawła Bizuba oraz jego syna – Jakuba. Obaj byli Słowakami.
28.01.1946 w Nowym Targu zamordowano Żyda Rudolfa Ozorowskiego
30.01.1946 w Porębie Wielkiej powiat Limanowa zamordowano repatrianta ze wschodu – Władysława Godfryda
10.02.1946 zamordowano wójta Gminy Żydowskiej na terenie powiatu Nowy Targ – Dawida Grazgerina
29.02.1946 w Zakopanem zamordowano kierownika Towarzystwa Tatrzańskiego – Żyda
2/3.05.1946 w okolicy Krościenka obrabowano a następnie zamordowano 12 osób narodowości żydowskiej. 7 osób zostało rannych.
15.08.1946 zamordowano w Rabce kierownika tamtejszej Straży Pożarnej – Stanisława Mankiewicza
25.08.1946 ze szpitala św. Łazarza w Krakowie porwano Tadeusza Urmanskiego i Eugeniusza Kadrysa. W trakcie napadu zastrzelona została pielęgniarka, Barbara Kowala
To zaledwie niewielki wycinek zbrodni, które miał na sumieniu „Ogień” – doliczmy też „zwykłe” napady rabunkowe na ludność cywilną, jakich w latach 1945-1947 dokonał 120!

Wracają polskie wartości…

Trudno powiedzieć, czy wszystkie te dane znane były Ministrowi Obrony Narodowej – Antoniemu Macierewiczowi – gdy uczestniczył on 20 lutego 2016 r. w Waksmundzie w rocznicowych obchodach śmierci „Ognia”, ale nie przypuszczam, by ich znajomość mu w czymkolwiek przeszkadzała. Nie wiadomo także czy to TEN dorobek miał on na myśli, gdy na wspomnianych uroczystościach mówił: „Dziś wraca polska tradycja, wracają polskie wartości, wraca możliwość odbudowy wielkiej Rzeczpospolitej…”
Te zbrodnie tylko skalą różnią się od ludobójstwa dokonywanego przez UPA. Taki sam cel: pozbycie się, tam Polaków, tu – w pewnych rejonach – Białorusinów. Takie same metody. Czy w ramach kolejnego Dnia Żołnierzy Wyklętych ktokolwiek wspomni „Burego” inaczej niż jako bohatera, rycerza bez skazy i zmazy? Ewentualnie z pomniejszaniem i pokrętnym wytłumaczeniem tego co zrobił. I czy tak trudno zrozumieć Ukraińców z kultem Bandery i UPA? My mamy tysiąc lat historii z tłumem bohaterów do wyboru, podczas gdy Ukraińcy, choć wywodzący się z tysiącletniej Rusi, rozpoczęli stawanie się świadomym, odrębnym narodem na przełomie XIX i XX wieku i dopiero teraz się ten proces zamyka. Nie maja wielu wzorców i bohaterów, a potrzebują.

Wiedza wyparta ze świadomości

Ani wyznawcy kultu UPA, ani czczący Żołnierzy Wyklętych nie uważają chyba, że należało mordować jak leci i palić. Jedni i drudzy, albo nie wiedzą, jak było naprawdę i nie dopuszczają myśli, że mogło być inaczej, niż się im podaje do wierzenia, albo wypierają tę wiedzę ze świadomości. A jak już nie idzie nie wiedzieć to mówią o sporadycznych incydentach, które przecież wszędzie się mogą zdarzyć. I Wyklęci i ci z UPA stają się ikonami, przedstawianymi według ustalonego szablonu, przedmiotem kultu, który ma co prawda jakiś związek z minioną rzeczywistością, lecz luźny i wypaczony.
Tyle słów wstępu. Temat powtarzam od kilku lat w okolicy Dnia Żołnierzy Wyklętych.W tym roku dołączyłem listę zbrodni za „Gazetą Bałtycką”, żeby pokazać, że nie chodzi o przypadkowe incydenty. Powtarzam, bo nie wszyscy czytają wszystko i nie wszyscy muszą wszystko pamiętać. Czasem wychodzą na jaw nowe fakty, zmienia się interpretacja. Przeważnie w zależności od aktualnych potrzeb.
A więc…

Straszne Czasy

Od ściany do ściany. Wpierw kilkadziesiąt lat oszczerstw i kłamstw. Nic tylko „reakcyjne podziemie” i „bandy leśne”. Najmniejszej próby zrozumienia tych ludzi i kłamstwo ciążące na wielu przez wiele lat po ich śmierci, przeważnie tragicznej. Ale nie jest też prawdą obecna odwrócona klisza peerelowskiej propagandy. Nic tylko ”Żołnierze wyklęci” i nadal niechęć zrozumienia i dowiedzenia się jak było naprawdę.
Raczej więc nie było to „antykomunistyczne powstanie – 1944-1963 (sic !)” – lansowane aktualnie przez politykę historyczną. Czy też historię upolitycznioną, bo to na jedno wychodzi. Powstanie, a mieliśmy ich niemało, musi mieć jakiś cel, plan działania, jakieś kierownictwo i podporządkowaną mu strukturę. A generał Leopold Okulicki, „Niedźwiadek”, ostatni mianowany przez rząd RP na emigracji, komendant Armii Krajowej, rozwiązał ją. Nie przewidywał dalszej walki. Kolejne podziemne struktury; NIE oraz Ruch Oporu Bez Wojny i Dywersji Wolność i Niezawisłość (to była pełna i wiele znacząca nazwa struktury rozpoznawanej jako WIN) miały na celu pracę, powiedzmy formacyjną, kształtowanie świadomości i początkowo naiwną kalkulację na polityczny sukces. WIN przejął jednak oddziały podlegające rozwiązanej Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj. Nie obejmował całości podziemia, w którym ważne miejsce zajmował odrębny nurt narodowy – NSZ i nie tylko on. Coraz liczniejsze stawały się też samodzielne oddziały, działające z inicjatywy swoich dowódców.

Do wojny trzeba dwóch

Nie była to również, jak głosiła – nie cały czas – propaganda PRL, wojna domowa. Z tych samych powodów. Cel, plan, kierownictwo i strukturę w pełnym wymiarze miała tylko jedna strona, władza, nazywająca siebie ludową. A do wojny potrzeba dwóch. Ruch partyzancki wydaje się najtrafniejszym określeniem. Ono nie wartościuje. Nie pasowało do „reakcyjnych band” i nie mieści się w obowiązującym dzisiaj kanonie Żołnierzy Wyklętych, cokolwiek by ten dwuznaczny termin miał znaczyć. Żaden z tych dwóch terminów-wytrychów nie sprzyja spokojnemu opisowi dramatycznych wydarzeń pod koniec wojny i w ciągu kilku lat po niej.
Dojrzewa już trzecie pokolenie urodzone po wojnie. I nie dziwi, że dla większości ludzi, którzy jej nie pamiętają, jest ona schematem kształtowanym przez aktualne nasilenie propagandy polityczno–historycznej. Propagandę tę jednak prowadzą politycy, historycy, dziennikarze, których obowiązek jest wiedzieć, a którzy nie wiedzą, czy nie chcą korzystać z wiedzy o tym jak było naprawdę. Ich oceny wyglądają tak jakby nie zdawali sobie sprawy, że armia sowiecka wkraczała do Polski walcząc z Niemcami, którzy przez długie miesiące do stycznia 1945 jeszcze mordowali w Auschwitz, a już od lipca 1944 nie mordowali na Majdanku. A Piotr Zychowicz, ten od historii alternatywnej, pisze o tym okresie, że… nie należało pomagać Stalinowi. Niewiedza, głupota, zła wola.

Pod dyktando Stalina

W trzydziestym dziewiątym Armia Czerwona po prostu najechała Polskę, działając wspólnie i w porozumieniu z Niemcami. W latach 1944 i 1945 armia ta zniewalała Polaków, lecz jednocześnie ratowała przed Niemcami. „Ocaliliście, ale nie wyzwoliliście” – formuła Jerzego Pomianowskiego najlepiej oddaje charakter ówczesnej sytuacji.
Żywotnym i realnym – co ważne – interesem Polaków było jak najszybsze zwycięskie zakończenie wojny z Niemcami. Każdy jej dzień oznaczał nowe ofiary. A Stalin już się tak bardzo nie śpieszył. Swój przydział w Niemczech miał już umówiony z zachodnimi sojusznikami, a po drodze realizował podporządkowanie sobie Polski i innych krajów. Dlatego nie wykorzystał Powstania Warszawskiego dla przyspieszenia marszu na zachód. Dlatego rozprawiał się z partyzantami AK na Wileńszczyźnie i na Wołyniu, którzy zamierzali być i już bywali – choćby w Wilnie – sojusznikami w walce przeciwko Niemcom. Polacy w wielu miejscach nawiązywali stosunki, czy nawet krótkotrwałe współdziałanie z sowieckim wojskiem, lecz napadani, bronili się, unikając nierównej walki gdzie mogli, Ale też kiedy mogli atakowali. W dawnym ZSRR ciągle nie rozumieją dlaczego niewdzięczni Polacy zabijali swoich wyzwolicieli.

Święto dezertera

Pierwsza Dywizja imienia Tadeusza Kościuszki, Pierwszy Korpus, a na terenach podległych PKWN była to już Pierwsza Armia. Znalazło się w niej i walczyło sporo akowców, choć niebezpieczeństwo groziło im nie tylko ze strony Niemców lecz również kontrwywiadu polskiego i sowieckiego. Formowano Drugą Armię i planowano sformowanie też trzeciej. Nie wyszło na skutek kolosalnej dezercji. Wielka część dezerterów znalazła się w lesie. Można ich zrozumieć, mają teraz swe święto. A co z tymi, którzy zostali, przełamywali Wał Pomorski, forsowali Odrę i Nysę, zdobywali Berlin?
Już wkrótce jakaś ich część, wcielona do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i pozostająca w szeregach WP walczyła ze swymi niedoszłymi towarzyszami broni.
Belka w oku własnym oczywiście jest niewidoczna. Lewicowy „Przegląd” pisał parę lat temu o Leśnych jakby był organem ZBOWID-u. Rozumiem, że gromka i zaślepiona apoteoza Żołnierzy Wyklętych wywołuje odruch sprzeciwu. Dla apologetów to oczywiście rycerze bez skazy i zmazy. Ale od mądrego felietonisty „Przeglądu”, Bronisława Łagowskiego, którego zdanie szanuję nawet, kiedy się z nim nie zgadzam, można było oczekiwać, że potępiając podziemie, zastanowi się nad tym co tych ludzi spychało do lasu.
Otóż wielu z nich nie widziało innego wyjścia, a niektórzy go naprawdę nie mieli. Władza wielu zmuszała do tego kroku. Z głupoty i bezmyślności, ale też w ramach rozmyślnej prowokacji. By ich w lasach wyłapać i wybić, bo tym się musiało skończyć. Niedawni żołnierze podziemia z lat okupacji nie byli w Polsce bezpieczni. Groziło im więzienie, tortury, śmierć. Ucieczka do lasu bywała ratunkiem na jakiś czas. Były amnestie i większość z nich korzystała. Ale i one nie gwarantowały spokoju. Władza każdego mogła oskarżyć, że znów konspiruje i niejednokrotnie robiła to.

Chciejstwo

A na co liczyli leśni ? Jakie robili plany, kiedy partyzantka wydawała się im jeszcze nie tylko aktem rozpaczy?
Z jedenastu polskich powstań, od konfederacji barskiej do warszawskiego tylko jedno, wielkopolskie, odniosło zamierzony sukces. W pozostałych nie sprawdziły się kalkulacje, ale za każdym razem ktoś coś myślał, planował, kalkulował z większa czy mniejszą – przeważnie mniejszą – dozą realizmu. Opartego na tym, że była jakaś siła, którą mógł rozporządzać. Powstanie warszawskie okazało się błędem, lecz było pomyślane jako element trwającej wojny światowej, w której klęska Niemiec była już przesądzona. Polska ze swym legalnym rządem i ze swymi siłami zbrojnymi, których częścią była Armia Krajowa, stanowiła jakiś element sił sojuszniczych i chciała zająć mocną pozycję w obozie zwycięzców.
Nie udało się, bo nie mogło się udać, lecz można zrozumieć władze cywilne i wojskowe RP, które wtedy nie były o tym przekonane, widziały jakaś szansę i chciały ją wykorzystać. Ale już w parę miesięcy później, ci którzy reprezentowali polską myśl polityczną powinni sobie zdawać sprawę, że walka zbrojna z nowym zaborcą i jego krajowym reżimem nie ma żadnej przyszłości. Oficerowie, którzy szli ze swymi oddziałami do lasu też musieli sobie zdawać sprawę, że nie pobiją armii ZSRR i sił reżimowych. Na co zatem liczyli? Bo przecież nie na to, że wywołają narodowe powstanie, które po pierwsze – było zupełnie nierealne, a gdyby nawet wybuchło, zostałoby utopione we krwi. Liczyli na III wojnę światową. Na to, że Zachód, uzbrojony w bombę atomową, rozpocznie wyzwolicielską wojnę przeciw Sowietom, bo przecież nas nie zostawi w ich władzy, no a my wszak musimy wziąć udział. A co by zostało z Polski po takiej wojnie jakoś nikomu nie zaprzątało głowy.

Lokalny szczebel

Można się spierać o sens Powstania warszawskiego, czy też o politykę Becka, ale mówimy o błędach ówczesnych decydentów, nie kwestionując ich patriotyzmu. W przypadku Wyklętych w ogóle nie było decydentów poza lokalnymi dowódcami. Wszyscy się zgodzą w uznaniu dla walczących żołnierzy Września i powstańców. Bo walczyli przeciw zewnętrznemu wrogowi. Wyklęci, cokolwiek by o nich sądzić, podjęli walkę bratobójczą. I jeśli nie opieramy się na schematach; PRL-owskim i PIS-owskim, to trudno jest gloryfikować którąś ze stron. A była to tragedia, której w ówczesnych warunkach nie można było uniknąć. Tam gdzie potrzebne jest zrozumienie i żałobne skupienie, mamy kolejno skrajne uproszczenie na przekór faktom – czy to robi PRL czy PIS – prowadzące do apoteozy jednej ze stron. Teraz w bezmyślny chłopackim stylu: jak to na wojence ładnie.
Często się powołuję na Hiszpanię, która miała bez porównania straszniejszy problem wojny domowej i po latach potrafiła sobie poradzić z dramatycznym podziałem w narodzie. Próbę odwoływania się do tradycji konfliktu podejmował premier Zapatero, wnuk rozstrzelanego przez frankistów. Bez większego odzewu, bo Hiszpanie bali się wydobycia i odnowienia tego podziału, tkwiącego przecież w pamięci międzypokoleniowej. To jest wszędzie możliwe. Kiedy w 2006 roku prezydent Kaczyński odsłaniał pomnik Józefa Kurasia „Ognia”, na Podhalu, Orawie i Spiszu odnowił się stary konflikt. Oburzały się nie tylko dzieci i wnuki jego ofiar. Opinia o Kurasiu jako okrutnym i wiarołomnym bandycie jest tam dosyć powszechna, podobnie jak i uznanie dla niego. Teraz to samo mamy w Hajnówce i okolicach,

Obudzone upiory

To prezydent Komorowski – skądinąd go popierałem – wprowadził do kalendarza dzień Wyklętych. Historyk, a jakoś się nie zainteresował realiami i nie zdał sobie sprawy, że może obudzić upiory. PIS przemilczał tę rolę trefnego prezydenta, ale pomysł podchwycił i rozwinął. Ten kult może sprawić, że w społeczeństwie powstanie i utrwali się na długo schematyczny i fałszywy obraz ważnego okresu naszych dziejów. A jeśli odżywają stare waśnie, to jakoś mieszczą się w sposobie prowadzenia polityki Kaczyńskiego.

Liczy się, że żyjemy

Miałem dziesięć lat, gdy skończyła się wojna. Byłem chłopcem, nie powiem – inteligentnym, ale ciekawskim, jeśli chodzi o wojnę, politykę etc. Czytałem gazety, słuchałem radia odkąd się pojawiło po Niemcach, którzy nie pozwalali je mieć, wsłuchiwałem się w rozmowy dorosłych. Czasem nawet usiłowałem się wtrącać. Pamiętam tamte czasy i ich atmosferę. No a potem, jako historyk z wykształcenia i dziennikarz od 1958 roku, nie zmieniłem zainteresowań.
Zostałem harcerzem i w krakowskim Lasku Wolskim ćwiczyliśmy tak zwane podchody, szykując się do wojny o wyzwolenie Lwowa i Wilna. W tym czasie jeszcze nie bano się mówić. Zdawałem więc sobie sprawę jak powszechna jest niechęć do nowych władz. Jaka pogarda otacza „demokratów”. Bo władza przedstawiała się nawet nie jako lewicowa, lecz właśnie demokratyczna. I to wystarczyło, by zohydzić słowo „demokratyczny”. A jednocześnie pamiętam wybuch entuzjazmu na wiadomość o zakończeniu wojny, które przecież nie było już zaskoczeniem. Szaleńcza kanonada, rakiety i świetlne pociski.
Poza Laskiem Wolskim, już nas nie obchodzili sowieci, Z własnej chłopackiej inicjatywy, odgrywało się długo jeszcze wojnę z Niemcami, z którymi nie zdążyliśmy powalczyć. Ale starsi wówczas patrzyli na wszystko inaczej.

Dokończenie w następnym numerze (środa 1 – czwartek 2 marca 2017 r.)

Poprzedni

Porażka polskiej ekipy

Następny

UEFA żąda 16 miejsc