23 listopada 2024
trybunna-logo

Powrót Łuczeńczyka

Czytając wstęp do „Dzieł zebranych” Andrzeja Łuczeńczyka Przemysław Kaliszuk, który rozpoczyna bardzo uczenie zdaniem: „Historia literatury polskiej XX stulecia jest – w gruncie rzeczy – opowieścią o zmaganiu z nowoczesnością, która zmuszała do ciągłych poszukiwań problemowych czy koncepcyjnych, stale piętrząc trudności poznawcze i sprzeczności światopoglądowe zarówno przed pisarzami, jak też przed historykami literatury usilnie starającymi się nadać przemianom literackim postać względnie klarownej, ustrukturyzowanej narracji” – nie mogłem oprzeć się wrażeniu-przypuszczeniu, że Andrzej Łuczeńczyk nawet nie otarł się o tego typu dyskurs. Ten samorodnie utalentowany prozaik, prosty człowiek z Lubelszczyzny, który parał się różnymi robotniczymi zawodami, był przez całe życie daleki od tego rodzaju spekulacji. Odkryty i „namaszczony” przez Henryka Berezę na jedno z najważniejszych objawień literatury PRL lat osiemdziesiątych (debiut 1982), jedną z najważniejszych postaci „rewolucji artystycznej”, był jednym z najważniejszych „zbereźników”, samorodnym mistrzem „prozy żywej”, opartej na potocznym języku mówionym, będącej nowatorską kontrą w stosunku do języka inteligenckiej prozy wykwintnej, zakorzenionej nie mniej inteligenckich wzorcach modernizmu. Jednak swoiste nowatorstwo Łuczeńczyka polegało na czymś jeszcze innym – na konfrontacji stylów i poetyk literackich najrozmaitszego autoramentu, od popularnych (komiks, kryminał noir, powieść grozy, western, montaż filmowy) do literatury wysokiej. Oryginalność narracji Łuczeńczyka polega m.in. na intrygującym kontraście jej stylistycznej i fabularnej przejrzystości, nawet „naturalności” i „surowości” z wieloznacznością i niedookreślonością. Na frapującej sprzeczności między rodzajowością realistycznych scenek a występującym w nich porządkiem zdarzeń, konkretem a jego sensem. Z Edwardem Stachurą, literackim guru „życiopisania” łączyła go fascynacja śmiercią i motywami eschatologicznymi. Kwintesencję prozy Łuczeńczyka tworzą mikropowieści „Gwiezdny książę” (1986), „Źródło” (1986) i „Wyzwanie” (1990) pełne ironicznej stylistycznie gry z nowoczesnością. Później jednak pisał głównie opowiadania realistyczne o tematyce czerpanej z kręgu codzienności.
„Dzieła zebrane” Łuczeńczyka tworzy jeden, niespełna pięćsetstronicowy tom. Literaccy naturszczycy rzadko bywają taśmowymi producentami pisarskiej podaży. Pisząc z wnętrza, z serca, z motywacji „naturalnej” nie mają takiej potrzeby ani takiego imperatywu. Po Łuczeńczyka zapewne sięgną ci, którzy kiedyś zetknęli się z jego twórczością, ale na ogół fragmentarycznie. Lektura całej jego twórczości pozwoli na zweryfikowanie jej wartości dziś. Ci, którzy nigdy się z prozą Łuczeńczyka nie zetknęli, a intrygują ich tajemnice literatury czasów PRL, mają nieczęstą okazję posmakowania jej, bo to spotkanie z zatopionym archipelagiem, którego niektóre wierzchołki wystąją ponad potop. Spotkanie ze światem zaprzeszłym, mocno już egzotycznym. Co do mnie, to mam wrażenie, że z artystycznego, formalnego punktu widzenia proza „samorodka” Łuczeńczyka przetrwała próbę czasu. Bereza miał dobrego nosa.

 

Andrzej Łuczeńczyk – „Dzieła zebrane”, wstęp („Obok sprzeczności”) Przemysław Kaliszuk, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, str. 527, ISBN 978-83-03449-3

Poprzedni

Zbereźna spuścizna

Następny

Pan od monodramów

Zostaw komentarz