17 listopada 2024
trybunna-logo

Portret Sarmaty

– A kto Polak ten już z fachu umiał pić. Król Sobieski, panie brachu ani wody znał zapachu – trzeba pić!

Przyśpiewka pijacka z XIX-wiecznego śpiewniczka nie jest jedyną tego rodzaju, która utrwalała przez lata wizerunek króla, „swojego chłopa”, prawdziwego Polaka z krwi i kości, wzoru do naśladowania.
Boy Żeleński wmówił szerokiej publiczności, że tak naprawdę to rządziła Marysieńka mająca przemożny wpływ na króla safandułę, pantoflarza, który wszakże, kiedy pojadł i popił potrafił złapać za szablę i ganiać Turka i Tatara po stepie szerokim, którego okiem… itd.
Przesympatyczna komedia „Ojciec królowej” tylko ten obraz pogłębiła w umysłach rodaków, którzy m.in. dlatego z taką sympatią odnoszą się do tej postaci.
Sobieski jest rekordzistą, jeśli chodzi o pomniki, portrety i innego rodzaju wizerunki fundowane mu przez wdzięczną potomność.
No bo też taki to był swojak, że trudno znaleźć lepszego.
Gdyby powiedzieć Polakowi, że wszystko, co powyższe, to jedna wielka bzdura, zdziwiłby się mocno, a i protestujących by pewnie nie zabrakło. Dlatego postanowiłem pokazać choć w skrócie prawdziwe oblicze tego człowieka, wcale nietajne, obecne w źródłach, na które jednak chyba nikt poza historykami nie zwraca uwagi.
Jest ono tak różne od oficjalnego, że pytanie: — Dlaczego zrobiono z niego tego, którego zrobiono? — narzuca się samo.
Może ktoś spróbuje sobie na nie odpowiedzieć.
Prawnuk Żółkiewskiego od wczesnej młodości wychowywany był przez ojca bardzo świadomie, programowo i konsekwentnie. On i jego brat Marek nie dość, że musieli uczyć się języków obcych, to na żądanie ojca dyskutowali w tych językach ze sobą na zadane tematy. Pan Jakub mawiał bowiem, że „od milczenia nikt się jeszcze obcej mowy nie nauczył”. Łacina, język francuski i niemiecki – to tak na początek, potem przyszły kolejne.
O tyle to nietypowe, że w tym samym czasie panowała „moda na polskość” przejawiająca się okazywaniem łagodnej pogardy wszystkiemu co obce, czasem spoglądania z politowaniem na kraje, w których człowiek nie miał tylu praw co u nas itd. (podobnie patrzyli w XIX wieku na świat Anglicy – niektórym to zostało do dziś).
Tymczasem pan Jakub Sobieski gonił synów do nauki języków. Nie tylko języków. Kiedy obaj poszli do szkoły, to choć radzili sobie w niej doskonale, ojciec uznał, że „w szkole uczą za mało” i zafundował synom korepetytorów dokładających im wiedzy, pozwalając z czasem wybierać jej dziedziny szczególnie ich interesujące.
Kiedy zdawali w Krakowie egzaminy wstępne do Kolegium Nowodworskiego przyjęto ich od razu do drugiej klasy, wiedzą przewyższali bowiem wszystkich zdających.
Coś takiego kojarzy się komuś z królem Janem?
Ojciec nie odpuścił synalkom nawet kiedy już studiowali w Akademii Krakowskiej na wydziale filozoficznym. Zasada ta sama – wykłady wykładami, a po południu korepetytorzy z „dokładką”.
Chłopakom to najwyraźniej odpowiadało tym bardziej, że poza tym ojciec bywał wyrozumiały dla młodzieńczych wybryków, które czasami ocierały się o małe skandale, gdy któregoś przyłapano na studiowaniu anatomii damskiej z córką jednego z profesorów. Ot, młodość musi się wyszumieć… krew nie woda. Po studiach – niemal trzyletni pobyt za granicą. Ponieważ zachowały się zapiski i listy wiemy jak ten pobyt przebiegał. Z całą pewnością nie był to pobyt turystyczny. Co można robić w ciągu trzech lat w czterech zaledwie krajach? Poznawać je dogłębnie – to jedyna prawdziwa odpowiedź.
Młodzi Sobiescy mieli już ukierunkowane zainteresowania toteż ich wędrówki miały bardzo określony cel. Jan z uwagą studiował organizację obcych armii, zawierał ciekawe znajomości, uczył się od najlepszych – Kondeusza Wielkiego, Karola Stuarta, Wilhelma Orańskiego itp. W Niderlandach słynących w tym czasie z inżynierów – specjalistów od fortyfikacji słuchali ich wyjaśnień udzielanych na dodatek w czasie praktycznego testowania tychże – trwała bowiem wojna trzydziestoletnia.
Kiedy we Francji w niewielkim miasteczku natrafili na warsztat rzemieślnika produkującego nieznany im typ pistoletów — zatrzymali się tam na tydzień, by zapoznać się z produkcją i wartością powstającej tam broni.
Z zaciekawieniem przyglądali się życiu holenderskich Żydów — tak odmiennemu niż to, które prowadzili w Rzeczypospolitej. Musiało to zrobić na nich wrażenie, bo kiedy Jan już jako król ściągał do prywatnej kolekcji obrazy Rembrandta preferował te, na których byli przedstawieni właśnie Żydzi.
Innego rodzaju nauką było uczestnictwo w tajnych mszach odprawianych w piwnicach i szopach, jako że wyznanie katolickie było w Niderlandach jedynym nietolerowanym. Ot, taka praktyczna lekcja dająca sporo do myślenia człowiekowi zainteresowanemu sprawami publicznymi.
Badali wszystko co było dostępne – mechanizmy z kołami zębatymi, młyny, wiatraki itd.
I tak w kółko. Nie były to więc wczasy, ale kolejny etap nauki jakoś dziwnie rzadko podkreślany w biografiach króla.
Szkoda, bo jeśli już chce się prowadzić politykę historyczną w szkołach to może przykład władcy uczącego się przez całe życie byłby lepszy od tradycyjnego wizerunku „swojego chłopa” i „obrońcy chrześcijaństwa”.
Nie byłby? Nie pasuje do portretu „prawdziwego Polaka”?
Młodzi Sobiescy wrócili do kraju w związku z powstaniem Chmielnickiego, by stanąć w szeregu. Mieli pod sobą dwie prywatne chorągwie – husarską i kozacką. Byli pod Zbarażem, pod Zborowem, a Marek – niestety – także pod Batohem gdzie zamordowano go wraz z kilkoma tysiącami innych. Jan w tym czasie leżał chory we Lwowie. Po wyzdrowieniu poniosły go emocje i zachciało mu się mścić śmierć brata na orszaku poselskim chana tatarskiego, który to skandal dyplomatyczny ledwo zatuszował Czarniecki.
Ochłonąwszy zaczął postępować już doroślej.Sam zgłosił się na ochotnika, gdy trzeba było słać do chana zakładników podczas toczących się rokowań. Uważał, że przyda mu się obejrzeć obóz chański od środka, a przy okazji szlifował swój… tatarski, bowiem akurat uczył się tego języka. Późniejsi pamiętnikarze wspominają, że hetman Sobieski, a potem król osobiście przesłuchiwał tatarskich jeńców. Widać nauka nie poszła w las. Podobnie jak znajomość tureckiego, która przydała mu się, gdy jechał incognito w orszaku poselskim do Stambułu.
Nawyk uczenia się pozostał mu na całe życie. Będąc teraz dorosły i samodzielny skupiał się na dziedzinach, które naprawdę go interesowały. Niejeden uczeń wychowywany „po polsku” zdziwiłby się słysząc jakie to dziedziny były.
Jan Sobieski już jako marszałek wielki koronny pasjonował się matematyką, astronomią, inżynierią i architekturą.
Stąd jego bliskie stosunki z gdańskim astronomem Janem Heweliuszem, którego odwiedzał przy okazji bytności w swojej nadmorskiej posiadłości w Kolibkach (obecnie część Gdyni Orłowa).
Heweliusz – astronom i wynalazca „douczał” Sobieskiego, prezentował swoje wynalazki, które żywo interesowały marszałka, potem hetmana i króla. Za którymś pobytem złożył zamówienie na: globus niebieski i ziemski, mikroskop ulepszony przez Heweliusza przez zastosowanie śruby mikrometrycznej, dwie lunety i polemoskop. Ten ostatni przyrząd to nic innego jak pierwowzór peryskopu – trudno by nie zainteresował wojskowo wykształconego człowieka.
Panowie darzyli się wzajemną sympatią do końca życia. Sobieski dofinansowywał Heweliusza tysiącem florenów rocznie, Heweliusz odwdzięczał się np. nazwaniem jednego z gwiazdozbiorów „Tarczą Sobieskiego” i informacjami o nowych wynalazkach technicznych itd.
Dlaczego nie uczy się tego dzieci w szkołach?
Nie pasuje do „polityki historycznej”?
Najwyraźniej nie pasowało to także wielu współczesnym, bo mało kto spotykał się z taką niechęcią poddanych, szczególnie gdy… panował pokój.
Obdarzeni przez niego najwyższymi urzędami Sapiehowie za pieniądze Fryderyka Brandenburskiego knuli przeciw niemu, Dymitr Wiśniowiecki i biskup Trzebnicki organizowali spisek detronizacyjny, plany tego wyjątkowo kompetentnego króla dotyczące reform Rzeczpospolitej rozbijały się o mur niechęci braci szlacheckiej.
Najwyraźniej dla nich ten człowiek nie był „swoim chłopem”, Sarmatą, Polakiem klasycznym.
Przy okazji wspominanej do znudzenia kampanii wiedeńskiej dwie sprawy. Rzadko wspomina się o tym, że do słynnej bitwy pod Wiedniem mogło w ogóle nie dojść, ponieważ wypełnienie warunków układu zaczepno-odpornego z Austrią było sabotowane przez magnatów i sejm. Król, licząc na ok. 50 tys. wojska wyruszył w końcu nie mając nawet połowy tej siły, bo wojsko litewskie nie dotrzymało dwóch kolejnych terminów przybycia, a koronne zebrał hetman Jabłonowski (kolejny niechętny królowi) w niedostatecznej liczbie. Pieniądze z uchwalonych podatków zbierano tak niemrawo jak tylko się dało. Wyprawa wiedeńska była w większości finansowane ze środków prywatnych (także króla, który wyłożył pół miliona zł.)
Warto o tym pamiętać, gdy tak chętnie szczycimy się wiedeńską wiktorią uważając ją za „nasze zwycięstwo”.
Samo zwycięstwo też przedstawiane jest nieco dziwacznie tworząc mit, że „wszystko furda – ważny impet” – którą to tezę spopularyzował mistrz Sienkiewicz.
Bitwa pod Wiedniem trwała 12 godzin. Szarża husarii kończąca ją – ok. pół godziny. 11,5 godziny to było drobiazgowe przygotowanie ataku jazdy. Niczego tam Sobieski nie pozostawił przypadkowi. Żadnej wiary w „impet”, a tylko dobre rozpracowanie terenu, manewry mylące przeciwnika i wielogodzinny ostrzał artyleryjski. Husaria tylko dokończyła dzieła. Może to i mniej romantyczne, mniej „polskie”, ale pokazujące, kim naprawdę był ten człowiek, którego wielu do dziś chciałoby widzieć jako rubasznego safandułę chodzącego na pasku żony.
Wiedza, ogromna wiedza fachowa plus doświadczenie, znajomość 7 języków, znajomość obcych krajów i ich struktury ustrojowej, wojska i możliwości techniczno-gospodarczych, biblioteka nie dla przyozdobienia ścian, ale „zaczytywana” od deski do deski.
Bodaj jedyny człowiek na polskim tronie będący członkiem (i to nie tylko formalnym) międzynarodowego towarzystwa naukowego – Towarzystwa Geograficznego z siedzibą w Wenecji od momentu jego powstania w 1674 roku. To jest Jan Sobieski, a nie ten z przyśpiewek pijackich.
Dlaczego więc nasza tradycja przedstawia go zupełnie inaczej? Jaki cel przyświecał ludziom, którzy zrobili z niego kogoś, kim nigdy nie był?
Tomy nieprawdziwych opowieści, anegdotki niemające nic z nim wspólnego, „tradycja” malująca go „na polsko”. Po co to wszystko?
Czy – skoro musimy już ścierpieć politykę historyczna – nie byłoby lepiej pokazywać go młodym Polakom takim, jakim naprawdę był? Prawdziwy nie byłby lepszym wzorem?
Obawiam się, że odpowiedź na to pytanie nie będzie świadczyła o nas najlepiej.

Poprzedni

UNICEF o sytuacji dzieci w Polsce

Następny

Odszedł król ringu