22 listopada 2024
trybunna-logo

Popychadło

Gdybym szukał prawnika do poważnej sprawy, na pewno nie powierzylbym reprezentowania swoich interesów mec. Andrzejowi Dudzie. Facet prezentuje się nieszczególnie poważnie. Nie chodzi nawet o nieśmiało-zawadiacki wyraz twarzy, „podrywy XXI wieku” na Twitterze, czy pokazywanie rogów ważnym osobom, kiedy te nie patrzą. Andrzej Duda jawi się jako człowiek ze słabym charakterem i kręgosłupem moralnym z plasteliny. Jego zachowanie w momentach, w których powinien zachować się przyzwoicie jest praktycznie zawsze od przyzwoitości dalekie. Maniera wypowiedzi, przypominająca powiatowego katabasa, może budzić irytację, a wyuoczony polot oratorski – uśmiechy politowania. To nie jest facet godny zaufania na sali rozpraw, a co dopiero w roli najwyższego urzędnika i strażnika Konstytucji.
Andrzej Duda nie posiada praktycznie żadnych cech, którymi powinien wykazywać się prezydent. I właśnie dlatego został prezydentem. Jego kandydatura w 2015 roku nie była uhonorowaniem wieloletniej i przepełnionej sukcesami kariery politycznej, lecz nominacją zgłoszoną i zalegitymizowaną przez zwierzchnika. Kaczyński potrzebował mydłkowatego wykonawcy i znalazł odpowiedniego człowieka. Andrzej Duda od początku urzędowania (z niewielkimi przerwani, ale o tym za chwilę) zachowuje się tak, jakby miał nad sobą kogoś o niekwestionowanej mocy i autorytecie – szefa, którego polecenia trzeba wypełniać bez grymaszenia i oglądania się na własną godność. Mamy do czynienia z dość kiepskim aktorem, któremu została powierzona rola człowieka pod żyrandolem w filmie o narodzinach dyktatury. Z perspektywy tych trzech lat widać wyraźnie, że w przypadku obecnego rezydenta budynku na Krakowskim Przedmieściu, nie ma mowy o jakiejkolwiek samodzielności czy choćby własnej inicjatywie. Duda realizuje zadanie wyznaczone mu przez prezesa w stylu dość niskim, bo uniżonym, lecz całkowicie zgodnie z jego wcieleniowym przeznaczeniem.
Zbigniew Stonoga w 2015 roku przepowiedział, że „będzie to prezydentura przepełniona goryczą”. Niektórzy mówią, że tak właśnie się stało – Andrzej Duda ich zdaniem jest człowiekiem zgorzkniałym i sfrustrowanym, nie mogącym się pogodzić z regularnymi upokorzeniami. Nie podzielam tego spojrzenia. Myślę, że obecny prezydent takiego rozwoju wypadków nie przewidywał nawet podczas najpiękniejszych młodzieńczych marzeń i najsolidniejszych upadków na stoku narciarskim. Wydaje mi się, że Andrzej Duda spełnia się w roli, która została mu powierzona i czuje się spełniony – jako mężczyzna i jako polityk.
Nie winię go za to, że od początku nie miał żadnego pomysłu na tę prezydenturę. W końcu sama prezydentura nie była jego pomysłem, a zadaniem wyznaczonym przez rozgrywającego z Żoliborza. Co jednak z obietnicami wyborczymi? Przecież w 2015 roku zwyciężył nie tylko dzięki konceptualnej zapaści kampanii Bronisława Komorowskiego. Rozliczenie prezydenta na tym polu nie wypada najgorzej. Miało być podwyższenie kwoty wolnej od podatku – i było. Spełnił też obietnicę obniżenia wieku emerytalnego, urealnienia socjalnej polityki rodzinnej i rozpoczęcia repolonizacji banków. Gorzej poszło mu z podatkiem handlowym, który okazał się bublem niezgodnym z prawem wspólnotowym. Nie ma też bezpłatnych przedszkoli i pewnie do końca tej kadencji nie będzie.
Będzie za to kolejna kadencja, bo jeśli w 2020 roku wyborcy nie zaufają bardziej Robertowi Biedroniowi (bo Tusk raczej na pewno z Dudą nie jest w stanie wygrać), to obecny prezydent będzie mógł cieszyć prezesa (bądź jego następcę na nowogrodzkim tronie) swoją wiernością przez kolejnych lat pięć. Andrzej Duda znakomicie wywiązał się bowiem z głównego zadania, jakie powierzył mu prezes. Nie przejmując się szczególnie konstytucyjnym obowiązkami, honorem czy innymi przewartościowanymi w epoce PiS kategoriami, umożliwił przeprowadzenie zmian ustrojowych, które dały Kaczyńskiemu władzę tak rozległą, jakiej nie miał w tym kraju żaden inny polityk od czasów Hansa Franka.
Ta karta jest najbardziej haniebnym rozdziałem prezydentury Andrzeja Dudy. Kaczyński pozwolił swojemu człowiekowi zagrać kartą weta podczas pierwszej próby podporządkowania systemu sądowniczego. Prezes wiedział, że w ten sposób uwiarygodni się jako polityk niezależny, stworzy pozór konfliktu wewnątrz w PiS, co będzie smakowitym kąskiem, na który rzucą się dziennikarze oraz wytworzy jakże potrzebny nimb prezydenta działającego w zgodzie z majestatem urzędu oraz ustawą zasadniczą. Kaczyński dał Dudzie pohasać, pozwolił Zofii Romaszewskiej nastroić butę buntownika u swojego podwładnego, bo wiedział, że walka frakcyjna pomiędzy środowiskiem prezydenta, a ziobrystami jest pod jego kontrolą, a więc nie nie zagraża jego panowaniu albo stabilności władzy, której głównym ośrodkiem jest gabinet na Nowogrodzkiej. Dla zasady musiał jednak Andrzeja Dudę zrugać, co zrobił kilkakrotnie w roku 2017 i obecnym. Jak wiadomo – prezes nie ufa osobom, których nigdy nie upokorzył. Minął rok i prezydent, bez żadnych uwag, „klepnął” ustawę o prokuraturze, która daje PiS również władzę nad Sądem Najwyższym, dokonując w ten sposób oczywistego deliktu konstytucyjnego, lecz kto by dziś myślał o przyszłych konsekwencjach, skoro PAD jest wciąż najlepiej ocenianym politykiem w tym kraju, a PiS pewnie zmierza po całą pulę w cyklu wyborczym 2018-20.
To nie jest prezydentura wypełniona goryczą, lecz posłuszeństwem. Nie frustracją, lecz satysfakcją z rozwoju własnej kariery politycznej i poczucia dobrze wykonanej powinności wobec Ojczyzny, której realnym władcą jest Jarosław Kaczyński. Andrzej Duda jest najgorszym prezydentem w historii Polski, lecz nieszczególnie mu ten fakt przeszkadza.

Poprzedni

W szwajcarskim zegarku

Następny

Jaka ma być polska armia? Skuteczna

Zostaw komentarz