W zamierzchłych latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia byłem pracującym, zaocznym studentem, często, wraz z kolegami, kierowanym w soboty i niedziele do wymagających pomocy PGR-ów.
Nieudolna praca mieszczuchów nie była zbyt entuzjastycznie oceniana. Stosowaliśmy więc niezawodny sposób zjednania sympatii, zaopatrując się w napoje o małej lub większej zawartości alkoholu, i organizując w soboty „wieczorki towarzyskie”. Chętnie w nich uczestniczyli starzy „kułacy” pozbawieni swych gospodarstw, ale z rozrzewnieniem wspominający podobne imprezy z oddziałami partyzanckimi, w czasie wojny. Dobrą atmosferę tworzyły zawsze wesołe wiejskie dziewczyny, bardziej opalone i mniej zadzierające nosa, niż „nasze” studentki. Miejscowi uważali nas za bardziej „uczonych” i zadawali nam pytania polityczne, w których często przewijał się problem – czym właściwie będzie ten komunizm? Bo jacyś agitatorzy mówili, że wszystko będzie wspólne – może nawet żony. Nie będzie żadnych nadmiernie bogatych kapitalistów i każdy dostanie tyle, ile mu potrzeba.
Prostowaliśmy te informacje, chociaż też mieliśmy trudności z tezą, że oczekiwany, idealny ustrój zapewni każdemu dopływ dóbr i usług „według potrzeb”. Jak to wyrównać, jeśli jeden jest głupkowaty, leniwy i pijący, a drugi mądry „uczony” i pracowity? No i wydawało nam się, że na pewno inne potrzeby ma zdrowy, młody chłop, a inne ksiądz proboszcz.
Za bogaci Norwegowie
Przypomniały mi się te czasy i pytania, gdy wysłuchałem sugestii naszego premiera, aby polska młodzież pisała do Norwegów listy, domagając się (bo przecież – apage satanas – nie prosząc! My nigdy, nikogo, o nic, nie prosimy!!) przekazania nam, Ukrainie i na inne wzniosłe cele, części nadmiernych dochodów ze sprzedaży wyciskanych z ich szelfu paliw, czyli ropy i gazu. Bo nadmierne zyski czerpią nie z lepszej pracy, tylko ze wzrostu cen, spowodowanych rozpętaną przez Rosję wojną z Ukrainą.
To wezwanie zapachniało czystym, pierwotnym komunizmem. Można go oczywiście ubierać w nowe szaty, mówić o konieczności pomocy biedniejszym lub doświadczonym przez nieszczęścia wojny, ale nie zmienia to istoty problemu. „Ciemny lud” ma skłonności do upraszczania i może doprowadzić do upowszechnienia niebezpiecznych, antyburżuazyjnych nastrojów.
Masz – na przykład – działkę gruntu, której jeszcze nie zdążyłeś sprzedać. Nie nosisz po kieszeniach, jak były marszałek Senatu, przypadkowych paragonów ze sklepów spożywczych. Ale masz przypadkową chęć upiększenia działki kilkoma jabłonkami. Bierzesz łopatę i idziesz kopać dołki. Nagle, w takim dołku, pokazuje się bulgocąca ciecz o barwie przepracowanego oleju silnikowego, Odkryłeś, że pod powierzchnią działki są złoża ropy! Oczami duszy widzisz już swoje konta w szwajcarskich bankach, domy na Florydzie i wyspach Oceanu Spokojnego oraz – oczywiście – w Paryżu i Londynie. Także pełnomorski jacht, parkujący w Monte Carlo.
Nagle jednak prostujesz się i stajesz na baczność. Przypomniałeś sobie kim jesteś, z jakiego kraju i kto jest twoim premierem. Przecież gdzieś w korze mózgowej kołaczą ci się wierszyki z przedszkola w rodzaju, „Kto ty jesteś? Polak mały!”. Musisz podzielić ten niespodziewany dochód. Najlepiej połowę oddać sąsiedzkiemu krajowi niszczonemu niesprawiedliwą wojną, a drugą połowę podzielić między współobywateli. Wzbogacisz się więc o jedną trzydziestoośmiomilionową tej drugiej połowy. Marzenia o domach i jachtach trzeba odłożyć na lepsze czasy. Wystarczy może na piwo, albo wino „patykiem pisane”.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego pan premier uwziął się właśnie na skromnych Norwegów. To prawda, że im się ostatnio bardzo poprawiło, ale w Europie jest dużo krajów, które mają dochód narodowy per capita – czyli mówiąc po naszemu „na głowę” – dwa, cztery, a nawet pięciokrotnie większy, niż my. Wystarczy przypomnieć Niemcy, Holandię czy Irlandię nie wspominając o Szwajcarii i Luksemburgu. Może panu premierowi nie przypomniano, że nawet bliscy sąsiedzi i przyjaciele, tacy jak Czechy, Litwa a nawet „biedna” Słowacja, też w przeliczeniu „na głowę” potrafią zarobić nieco więcej, niż my.
Zawsze pod górkę
To tylko częściowo wina naszych kolejnych rządów. Dłużej i trudniej wygrzebywaliśmy się ze znacznie większych zniszczeń po II wojnie, nie korzystaliśmy z planu Marshalla, nieumiejętnie szukaliśmy kawalerów dla naszych przemysłowych panienek, zbyt nerwowo zmienialiśmy ustrój. Zawsze tracę humor przejeżdżając ulicą Jagiellońską w Warszawie, wzdłuż murów socjalistycznej chluby naszej motoryzacji – Fabryki Samochodów Osobowych. Byliśmy wybredni i szukaliśmy dla niej skośnookiego kawalera, aż w dalekiej Azji. Ich związek nie trwał długo, dawał coraz mniejsze efekty i w końcu się rozpadł. Dzisiaj nasza panna nic już nie znaczy i handlują – o zgrozo – tylko jej „ciałem, czyli budynkami. A konkurenci z dawnego „obozu” robią karierę. Taka Skoda związała się z dawnym wrogiem i zasypuje nas swoimi produktami. Rumuńska Dacia służąca nam kiedyś, jako obiekt żartów i przykład technologicznej nieudolności, uległa uwodzicielskiej mocy francuskiego kawalera i musimy stać w długich kolejkach, aby zdobyć jej dziecko, zwłaszcza o nazwie Duster!!
Tęsknota za komunizmem, przebijająca z wezwań naszego premiera do oddawania części nadmiernych dochodów, zaskoczyła mnie także z innego powodu. Pan premier, jego patron, ukrywający się na stanowisku jednego z jego zastępców, wielokrotnie protestowali przeciwko wtrącaniu się „obcych” w nasze sprawy. A teraz się okazuje, że im nie wolno, ale nam wolno! My możemy mówić innemu państwu – nomen omen królestwu – że nie powinno „żerować” na zaburzeniach równowagi rynkowej spowodowanych nieszczęściem jeszcze innego państwa. My jesteśmy bowiem narodem tak doświadczonym przez historię, że mamy moralne prawo pouczać zarówno Europejczyków jak i Amerykanów. A na Azjatów też kiedyś przyjdzie kolej!
Parę pytań
Na ostatnim spotkaniu Rady Sklerotyków doszliśmy do wniosku, że podsycany przez nasz rząd zapał w tworzeniu sankcji uderzających w rosyjską gospodarkę, ma zbyt wiele raniących nas rykoszetów. Embargo na ropę na razie hamują nasi przyjaciele, małe Węgry, które zresztą nie zrezygnowały także z rosyjskiego gazu, znacznie tańszego od norweskiego, arabskiego czy amerykańskiego. Przypuszczam, że za kilkanaście lat będzie trudno odpowiedzieć dojrzewającej szkolnej młodzieży na trzy, pozornie proste, pytania:
– jak to się stało, że pan Orban, ówczesny premier węgierski i osobisty przyjaciel naszej prawicowej „wierchuszki” potrafił przeprowadzić kraj przez kryzys wywołany głównie wojną rosyjsko – ukraińską nie tylko bez znaczących strat, ale z relatywnie wysokimi zyskami i poprawą poziomu życia obywateli?
– jak to było możliwe, że mając rozbudowane rurociągi zapewniające najtańszy transport gazu ze złóż rosyjskich, przestaliśmy go tam kupować – zamiast zablokować poziom cen, odmówić zakupów tylko przy próbach jego przekraczania, i tym samym nie pozwalać na czerpanie zwiększonych zysków, wspomagających agresję wojenną Rosji?
– czy i w jakim stopniu polityka gospodarcza i obronna państwa może zależeć od sentymentalizmu osób „trzymających władzę”, od ich słusznego oburzenia na nieuzasadnioną agresję innego państwa, a także współczucia dla tych, którzy tą agresją zostali dotknięci? Czy taka motywacja usprawiedliwia brak lub osłabienie analiz ekonomicznych uzasadniających rozwiązania zapewniające wzrost standardu życia własnych obywateli?
Przypominające komunizm wezwania do pozbywania się przez inne kraje części uczciwie zarobionych pieniędzy, nie zastąpią odpowiedzi na te pytania. W europejskich stolicach wezwanie to być różnie komentowane, ale jednak przeważa zdziwienie i uśmiech zakłopotania, że ktoś mógł publicznie wystąpić z takim apelem. Sklerotycy zebrani na przyzbie czołgają się pokornie, jak mój piesek proszący o ciasteczko, i apelują do filarów rządzącej partii, aby przed następnymi apelami zastanowili się, czy są konieczne. Jeśli tak – to czy nie można wygłosić ich w małym gronie, popijając patriotycznie gruziński (a nie francuski!) koniak.