Z Kazimierzem Piechowskim rozmawia Piotr Soblewski
14 czerwca 1940 roku do KL Auschiwtz niemieccy okupanci skierowali pierwszy masowy transport – 728 Polaków z więzienia w Tarnowie. Wcześniej w maju 1940 roku w Auschwitz osadzono 30 niemieckich kryminalistów, aby pełnili tam rolę funkcyjnych’
To nie pierwsza podobna rocznica, która minęła w mediach bez echa.
My pamiętamy!
Zamieszczamy rozmowę z jednym z nielicznych jeszcze żyjących więźniów KL Auschwitz. Kazimierz Piechowski trafił do obozu z drugim transportem – 20 czerwca 1940 r. 2 lata później wraz z dwoma współwięźniami dokonał brawurowej ucieczki.
(red.)
Kazimierz Piechowski – harcerz, inżynier, podróżnik, były więzień KL Auschwitz – Birkenau w Oświęcimiu numer obozowy 918. Urodzony 3.10.1919 roku w Tczewie. W listopadzie 1939 roku zatrzymany przez hitlerowców przy próbie przekroczenia granicy z Węgrami w okolicy Cisnej. 20.06.1940 roku trafia wraz z drugim transportem więźniów do KL Auschwitz 20.06.1942 roku wraz z trójką innych więźniów przeprowadza brawurową ucieczkę z obozu. Do końca wojny walczy w partyzantce AK w oddziale „Garbatego” Dwukrotnie ranny w bitwach pod Radoszycami i pod miejscowością Końskie.
W 1945 roku powraca na Pomorze. Zapisuje się na studia na Politechnice Gdańskiej ale udaje mu się zaliczyć tylko jeden semestr – aresztowany przez bezpiekę w 1946 roku. W 1953 roku wychodzi z więzienia i podejmuje przerwane studia. Po ich ukończeniu pracuje w Stoczni Gdańskiej i Hydrosterze. Od 1978 roku na emeryturze zaczyna realizować swoje młodzieńcze marzenia – podróże. Odwiedził dotychczas ponad 60 państw świata na wszystkich kontynentach – wszystkie podróże drobiazgowo dokumentuje. Autor dwóch książek: „Byłem numerem” oraz „My i Niemcy” Zapalony brydżysta. Nadal bardzo aktywny.
Pański życiorys może służyć za żywą ilustrację chińskiej klątwy: Obyś żył w ciekawych czasach! Czasy w których przyszło Panu żyć były aż nadto „ciekawe”: wybuch II Wojny Światowej, okupacja, więzienie, obóz KL Auschwitz, partyzantka, znowu więzienie – tym razem stalinowskie… Jak wyglądały początki niemieckiej okupacji na Pomorzu, gdzie zastał Pana wybuch wojny?
– Zaraz po wkroczeniu Niemców, w Tczewie rozpoczęła działalność gestapowska machina wsparta tak zwaną V kolumną. Gestapowcy wyławiali inteligencję, członków różnych związków i organizacji gorliwie denuncjowanych przez niemieckich sąsiadów. Na placu koszarowym codziennie rozstrzeliwano nauczycieli, urzędników państwowych, księży… Jeszcze toczyły się walki gdy w lasach Piaśnicy koło Wejherowa rozpoczęto masowe mordowanie miejscowej ludności. Hitlerowcy nie ukrywali swoich zamiarów, najpełniej wyrażonych w przemówieniu pomorskiego Gauleitera – A.Forstera: „Musimy ten naród wytępić od kołyski począwszy!” Piaśnickie groby kryją ponad 12 tysięcy pomordowanych a podobnych miejsc kaźni było na Pomorzu wiele: obóz koncentracyjny w Stutthofie, miejsce zagłady tysięcy Polaków i więźniów innych narodowości, lasy Szpęgawskie koło Starogardu Gdańskiego,gdzie zamordowano około 7 tysięcy osób, głównie mieszkańców Tczewa i Starogardu oraz około 2 tysięcy chorych z Zakładu Psychiatrycznego w Kocborowie. Ale masowa zagłada w październiku 1939 roku, która pochłonęła na Pomorzu dziesiątki tysięcy ofiar, była zaledwie preludium do tego co miało nastąpić – wówczas tego nie wiedzieliśmy..
Jaka była Pańska droga do KL Auschwitz – Birkenau?
– Od kolegów harcerzy w Tczewie dowiedziałem się, że i na nas polują. Harcerzy wyłapywano i mordowano – trzeba było wiać. Wraz z kolegą – Alkiem Kiprowskim – rada w radę postanawiamy uciekać na Węgry a stamtąd do polskiej armii formującej się we Francji. W drogę ruszamy 12 Listopada. Podróżujemy jak się da i czym się da, pociągiem, autostopem, pieszo… Po licznych perypetiach docieramy w końcu między Cisnę a granicę z Węgrami. Nocujemy w chacie przy granicy, od której dzielą nas zaledwie trzy kilometry. Wszystko idzie zgodnie z planem aż do momentu, gdy przechodzac przez drogę wpadamy wprost na niemiecki patrol. Zatrzymują nas i oddają w ręce gestapo w Baligrodzie. Po 6 dniach przesłuchań w stylu gestapo przewożą nas do więzienia w Sanoku. Wszyscy, z którymi dzielę celę wpadli przy próbie przekroczenia granicy. W połowie marca trafiamy do słynnego więzienia na Montelupich w Krakowie skąd przewożą nas do Nowego Wiśnicza. Ten dawny majątek zamieniano kolejno na klasztor, ciężkie więzienie – teraz jest tam obóz pracy. Jesteśmy w nim do 20 czerwca 1940 roku gdy wraz z grupą 313 więźniów pakują nas do bydlęcych wagonów i ruszamy w nieznane. Po kilku godzinach pociąg zatrzymuje się, otwierają się drzwi wagonów, wita nas wrzask i ciosy pięściami, kolbami karabinów, kopniaki… Witajcie w KL Auschwitz! Po dwóch dniach fizycznego i psychicznego znęcania się nad nami i głodzenia kierują nasz transport do pracy. Powitanie jakie nam zgotowano ma na celu zduszenie w nowo przybyłych więźniach duszy, zabicie w nich ludzkiej godności, zamienienie ich w ludzkie strzępy chcące tylko jeść! Nic więcej! Tak spreparowanych kierowano do morderczej pracy – budowaliśmy obóz. Rozpoczęły się pierwsze masowe egzekucje – ciała ofiar pochłaniało obozowe krematorium. KL Auschwitz powoli się „rozkręcał”…
Był Pan wśród pierwszych więźniów tej fabryki śmierci – kim byli Pana współtowarzysze niedoli? Jakie warunki panowały w obozie?
– Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny Auschwitz od jego założenia w 1940 roku przeznaczony był dla Polaków, można powiedzieć jako więźniów politycznych. Potem rozbudowano go w obóz zagłady by gazować przemysłowo najpierw Żydów polskich i Polaków żydowskiego pochodzenia oraz ludzi innych narodowości – Cyganów, Rosjan i innych, a potem Żydów z całej Europy. Najmniejsze szanse przeżycia mieli Żydzi, Romowie i jeńcy radzieccy. Ci pierwsi często prosto z transportów trafiali do komór gazowych, 20 tysięczny obóz Romów zlikwidowano w trzy dni, piekła stworzonego wziętym do niewoli żołnierzom radzieckim nie sposób opisać – trafiały się przypadki kanibalizmu. Więźniowie toczyli stałą, nierówną walkę o przeżycie kolejnego dnia. Wiele zależało od pracy do jakiej dostało się przydział – gdy skierowano mnie do pracy w Leichenkommando – wożenia zwłok do krematorium, pożegnałem się już z nadzieją na przeżycie.
Obok wyniszczającej, morderczej pracy także ciągłe znęcanie się, bicie… Do tego choroby: tyfus, biegunka… I wszechobecny straszliwy głód, który stale rozdzierał nam wnętrzności. Od jesieni 1941 roku rozpoczęły się masowe egzekucje pod ścianą, zwaną przez więźniów „ścianą śmierci „, na dziedzińcu bloku 11. Głównym „aktorem „ był tam SS – Rapportführer Gerhard Palitzsch, który osobiście strzałem w tył głowy zamordował kilka tysięcy ludzi. Przełom w moim obozowym życiu nastąpił na początku 1942 roku, kiedy to kapo Otto Küsel – Niemiec – skierował mnie do pracy do komanda pracującego w głównych magazynach SS. Ten kapo to dobry człowiek, który starał się pomóc szczególnie młodym więźniom. To była ciężka praca, lecz pod dachem, a to sprawiło, że powoli wróciłem „między żywych.
W jaki sposób znalazł się Pan w gronie ludzi, którzy pomimo potwornego terroru panującego w obozie potrafili zaplanować – i zrealizować – ucieczkę z tego piekła? Jak udało wam się uciec?
– W naszym komandzie pracy byli też dwaj więźniowie pracujący w umiejscowionym obok magazynów SS warsztacie samochodowym: Ukrainiec Eugeniusz Bendera nr obozowy 8502 oraz Józef Lempart nr 3419.Lempart – ksiądz z Wadowic – spokojny, zrównoważony, facet z zimną krwią. Bendera – silny, piekielnie odważny, mechanik samochodowy niezrównany w swoim fachu. Naprawiał samochody, przy których niemieccy mechanicy okazywali się bezradni! To on utrzymywał je „na chodzie”. Kiedy naprawił jakiś samochód musiał nim przejechać kawałek obozowymi uliczkami żeby sprawdzić, czy wszystko dobrze działa. Jeździł sam, bez obstawy SS!
Na początku maja Genek Bendera zwierzył mi się, że dostał cynk o wpisaniu go na listę więźniów przeznaczonych na śmierć. Jak myślisz – zapytał – czy można się stąd jakoś wyrwać? W pierwszej chwili pomyślałem, że to szaleństwo, ale później zacząłem o tym coraz poważniej myśleć. Genek zobowiązał się, że przygotuje na naszą ucieczkę samochód. W międzyczasie odkryłem, że na drugim piętrze magazynu, w którym pracujemy znajduje się magazyn mundurowy SS a w nim wszystko czego dusza zapragnie: bielizna, mundury, broń… Zdobycie tej wiedzy kosztowało mnie kilka bolesnych kopniaków, ale oto mamy już dwa mocne punkty naszej ucieczki: samochód, mundury, broń… Trzeba jeszcze wymyślić sposób dostania się do magazynu. A czas nagli! Rozwiązanie nasunęło się przypadkiem. Przy rozładunku koksu do bunkra kotłowni przy magazynach odkryłem, że stalowe klapy zamykające włazy do bunkra zamykane są od środka na śruby. Po skończonym rozładunku sam nakręcałem na te śruby nakrętki. Jakie to proste Pozostał do rozwiązania jeszcze jeden problem : w wypadku ucieczki z bloku za każdego uciekiniera rozstrzeliwano 10 więźniów z tego bloku, a w przypadku ucieczki z komanda pracy – 10 więźniów z tego komanda. Tu rozwiązanie problemu nasunęło się błyskawicznie: musimy uciec jako członkowie fikcyjnego komanda! Aby stworzyć takie komando potrzeba nam jeszcze dwóch towarzyszy: jednym zostaje Józek Lempart pracujący wraz z Genkiem, a drugim Staszek Jaster z Warszawy nr 6438, potężne chłopisko, harcerz. Rozpisujemy role, uzgadniamy ostatnie szczegóły. Nasz plan jest bardzo ryzykowny, ale czy można uciec z obozu koncentracyjnego bez ryzyka? Nadchodzi godzina próby. Jest sobota, 20 czerwca 1942 roku W sobotę SS-mani pracujący w magazynie kończą pracę o 12.00 i wyjeżdżają do domów. W trakcie pracy wchodzę do bunkra i odkręcam nakrętkę na śrubie pod stalową klapą włazu. Wracamy z komandem do obozu. Jeszcze tylko krótka odprawa i ruszamy! Idziemy za kuchnię skąd bierzemy wóz pełen różnych śmieci i odpadków. Zakładam na rękę żółtą opaskę Vorarbeitera i ruszamy do bramy Arbeit macht frei. Melduję SS – manowi wyjście do pracy. Co tam macie ? – pyta wartownik. Śmieci a z powrotem mamy przywieźć płyty przed blok 2. Akurat robiono tam drobne naprawy. Kiwnął głową. Przejeżdżamy. Po drodze porzucamy wóz. Genek idzie do warsztatu i pokazuje nam Steyera 220 – czarny kabriolet komendanta. Idźcie do magazynu – ja na dany sygnał podjeżdżam samochodem pod rampę – mówi Genek. Biegniemy, po krótkiej szamotaninie otwieramy właz. Ostatni zasuwa za sobą klapę. Łomem wyważamy drzwi z bunkra do magazynu, potem drzwi magazynu Bekleidungskammer. Przebieramy się w mundury SS, bierzemy broń krótką, automaty, granaty, amunicję. Znosimy to wszystko na dół gdy słyszymy warkot silnika samochodu. Silnik milknie przed drzwiami magazynu. Patrzymy przez szparę: z samochodu wysiadają Niemcy, rozmawiają… Wejdą, nie wejdą? Nie wchodzą, siadają do samochodu i odjeżdżają. Staszek daje przez okno sygnał i Genek podjeżdża samochodem. 60 metrów od nas jest posterunek, wartownik widzi nas i my jego. Genek wyskakuje ze Steyera, zrywa czapkę i markuje meldunek. Wskazuję mu drzwi. Mam mundur Untersturmführera – reszta to szeregowi SS-mani. Biegiem wpada do magazynu gdzie przebiera się w przygotowany mundur. Józek i Staszek w tym czasie przenoszą do samochodu broń i amunicję. Genek siada za kierownicę i jedziemy w kierunku szlabanu. Mamy jakieś 70 metrów – szlaban na dole – 40, 30 – wartownicy nadal siedzą. Genek redukuje na pierwszy bieg – ledwo się toczymy, – 15 metrów, 10… W myślach żegnam się już z Mamą, kiedy czuję mocne uderzenie w kark i szept: Kazik! Zrób coś! Oprzytomniałem, otwieram drzwi samochodu, wystawiam ramię, żeby zobaczyli dystynkcje i krzyczę: Otwierać! Śpicie, czy co? Ile mam czekać?! Wartownik biegiem dopada szlabanu i korbą go podnosi… Wolno przejeżdżamy. – Heil Hitler! – pozdrawiają nas wartownicy unosząc ręce.
Jesteśmy wolni! W okolicach Makowa Podhalańskiego skręcamy w leśną drogę – nie możemy bez końca defilować głównymi trasami – Niemcy na pewno już nas szukają. Przy próbie sforsowania płytkiego potoku auto staje. Zabieramy broń i zagłębiamy się w las – pierwsza noc na wolności! Po kilku dniach jesteśmy już w Generalnej Guberni idąc górami na wschód.
Chcemy dotrzeć do Czortkowa w rodzinne strony Genka. Idziemy w dół Czarnego Potoku z nurtem po lewej stronie. Po naszej stronie stoi maleńka góralska chata, wchodzimy do środka aby się czegoś napić. Ledwo weszliśmy do chaty a tu widzimy jak w górę potoku idą SS-mani z bronią gotową do strzału! Wiedzieli gdzie nas szukać – ktoś widać dał im cynk. Przechodzą w odległości kilkunastu metrów od „naszej” chatki i idą dalej. Opuszczamy chatę, przechodzimy przez potok i na przełaj maszerujemy byle dalej od tego miejsca. Śpimy w łanie zboża. Wieczorem ruszamy dalej ale rozchorował nam się Józek Lempart – prosi, aby go zostawić w lesie. Nie możemy tego zrobić. Zostawiamy Józka w pobliskiej plebanii. W trójkę idziemy dalej. Nocujemy u jakiegoś gospodarza, który informuje nas, że Niemcy intensywnie nas szukają. Daje nam cywilne ubrania i pali nasze mundury. Po kilku dniach w drodze odłącza się od nas Staszek, który decyduje się wracać do Warszawy, gdzie – jak mówi – jest jego miejsce We dwóch z Genkiem docieramy a tereny zamieszkałe przez ludność ukraińską. Sytuacja dla mnie jest groźna, dowiadujemy się, że Ukraińcy mordują Polaków. Zawracamy. Zdążamy do znajomych Genka w małej wsi Lasek. Cała wieś to kilka chałup i młyn wodny. Znajomi Genka ukrywają nas w stodole, odkarmiają… Po dwóch tygodniach Genek dostaje Kennkarte na nazwisko Stefan Pidruczny i rusza dalej na wschód – do swoich. Ja zostaję – pierwsze niebezpieczeństwo minęło.
Jak widać życie potrafi pisać takie scenariusze jakich nie wymyśli żaden scenarzysta! Jakie były Pana dalsze losy w okupowanym kraju?
– Musiałem ewakuować się od moich gospodarzy gdyż to miejsce nie było całkiem bezpieczne – do młyna często przyjeżdżali Niemcy po mąkę. Postanowiono przerzucić mnie do odległej o 14 km wsi gdzie mieszkał szwagier moich gospodarzy. Taka okazja nadarzyła się kiedy przyjechał po mąkę Miałem mu pomagać w gospodarstwie i ani mru, mru o tym, że jestem uciekinierem z Auschwitz! Uprzedzono mnie, że dekonspiracja przed gospodarzem skończy się dla mnie koniecznością nowej tułaczki. Tak oto zostałem – teraz już jako Władysław Sikora – parobkiem w gospodarstwie Wszystkiego musiałem się uczyć od podstaw – przecież byłem „miastowy”! Nic dziwnego, że wkrótce domyślono się, że nie jestem tym, za kogo się podaję – musiałem wyznać, że jestem uciekinierem z Auschwitz. Ci zacni ludzie załatwili mi Kennkarte na moje nowe nazwisko i kontakt z oddziałem partyzanckim. Złożyłem akowską przysięgę i… do lasu! Walczyłem w oddziale „Garbatego”, dwa razy byłem ranny raz pod Radoszycami a drugi pod miejscowością Końskie. Bywało różnie, ale przeżyłem. Szczęście? Przeznaczenie? Modlitwy Matki? Pewnie wszystko po trochu…
Wojna się skończyła, zaczynała się odbudowa kraju, który leżał w gruzach ale działa też”bezpieka”…
– W maju 1945 roku wróciłem do rodziców, których zastałem w opłakanym stanie. Niemcy wyrzucili ich z domu tak jak stali i zatrudnili w dużym gospodarstwie rolnym w okolicach Tczewa. Przez całą okupację mieszkali w wydzielonym boksie w oborze! Nie podpisali Volksliste… Ocalał także mój kolega Alek, z którym rozpoczynałem swoją wojenną gehennę – to on opowiedział mi co się działo w obozie po naszej ucieczce. Istna furia ! Nawet komisja z Berlina przyjechała sprawdzić jak coś takiego było możliwe! Alkowi też udało się uciec – 22.09.1942 roku wyskoczył w pełnym biegu z ciężarówki wiozącej więźniów do pracy. Potłukł się okropnie, ale nawiał!
Trzeba było żyć dalej, pracować, uczyć się… Zapisałem się na studia na Politechnice Gdańskiej ale długo sobie nie postudiowałem – po pierwszym semestrze „zapuszkowała” mnie „bezpieka”. Zrobili rewizję i „znaleźli” pistolet, który sami podrzucil ! Dostałem 10 lat! Na ironię losu zakrawa fakt, że ja, więzień Auschwitz, spotkałem w więzieniu… byłego Gauleitera Pomorza – A.Forstera! Ten, który nawoływał do wytępienia Polaków „od kołyski” czekał na swoją kolejkę do szubienicy. Powieszono go w 1950 roku. Mnie wypuszczono po śmierci Stalina w 1953 roku. Po siedmiu latach!
A potem? Wróciłem na uczelnię – przyjęto mnie za trzecim podejściem – już za Gomułki. Skończyłem studia zacząłem pracować w Stoczni Gdańskiej, potem w Hydrosterze, gdzie najpierw szefowałem Działowi Postępu Technicznego a potem Zakładowi Doświadczalnemu. W 1970 roku robotnicze protesty na Wybrzeżu stworzyły po raz pierwszy przestrzeń do działania opozycji – dalszy ciąg znamy.
A pozostali towarzysze ucieczki z Auschwitz? Staszek Jaster zginął w czasie okupacji w Warszawie, Józek Lempart nie wrócił już do stanu duchownego, założył rodzinę, miał dzieci… Zginął w 1947 roku pod kołami autobusu w Wadowicach. Eugeniusz Bendera osiadł po wojnie w Warszawie – odwiedzaliśmy się wzajemnie. Miał problemy rodzinne, zaczął pić, zmarł…
Po przejściu na emeryturę zaczął Pan realizować swoje marzenia jakby goniąc młodość zabraną Panu przez lata wojny i stalinowskich represji – został Pan podróżnikiem! Uczestniczy Pan w spotkaniach z młodzieżą, min. na niemieckich uniwersytetach w związku z filmem „Uciekinier” opowiadającym o pańskim życiu.Ponadto – jak „uprzejmie donosi” nasz wspólny kolega – Jurek Tarasiewicz – regularnie grywa Pan w brydża., a ostatnio gościł Pan na spotkaniach w Niemczech, szczególnie z młodzieżą… Jak znajduje Pan na to wszystko czas i siły ?
– Istotnie od 1979 roku czyli od przejścia na emeryturę zacząłem z żoną zwiedzać świat. Zawsze o tym marzyłem! W realizacji tych marzeń pomógł przypadek: kupiłem wraz z kolegami za marne grosze 5 hektarowe gospodarstwo rolne bez zabudowań, które podzieliliśmy między siebie. Mnie przypadł niecały hektar. Po kilkunastu latach teren ten przeznaczono pod budownictwo i jego cena poszybowała niebotycznie w górę! Cóż było robić? Sprzedałem tę swoją ziemię wraz z domem, który zdążyliśmy zbudować za całkiem okrągłą sumkę i zacząłem podróże z żoną po świecie! Byłem już w przeszło 60 krajach świata na wszystkich kontynentach i – jeżeli zdrowie pozwoli – nie zamierzam na tym poprzestać! Co do brydża… Mamy taką koleżeńską ligę brydżową, gramy na przemian u siebie w domach albo w klubie ZNP w Gdańsku. Wspomniany tu przez Pana Jurek Tarasiewicz jest duszą tego przedsięwzięcia i dodatkowo prowadzi bardzo dokładne statystyki. Raz do roku spotykamy się wszyscy – wraz z żonami – na uroczystym obiedzie w „Newskiej” gdzie podsumowujemy zakończony sezon i… zaczynamy kolejny! Gramy po 50 groszy od punktu, więc na jednym posiedzeniu można „wygrać” lub „przegrać” od kilku, do – w porywach – kilkunastu złotych, choć z reguły bilans kręci się koło zera.
Wspomniał Pan o wykładach, na które zaproszono mnie do Niemiec. W trakcie jednego z nich poinformowałem szanowne audytorium, że w ich ojczyźnie opatentowano piec do masowej kremacji zwłok, którego „wydajność” idzie w tysiące ciał na dobę! Pokazałem rysunki techniczne, list patentowy… Potem podałem datę rejestracji tego patentu: 1952 rok! Siedem lat po wojnie! Obłęd!! Szkoda, że nie słyszał Pan tej ciszy jaka potem nastąpiła… Nikt nie chciał już zadawać żadnych pytań.
Uważam, że dla nas, byłych więźniów mówienie o piekle stworzonym ludziom na ziemi przez innych ludzi jest moralnym obowiązkiem. Nigdy nie wolno o tym zapomnieć! A z roku na rok jest nas coraz mniej – wkrótce nie będzie już żyjących świadków tej tragedii, więc dopóki żyję, będę dawał świadectwo prawdzie.
Dziękuję Panu za rozmowę i życzę wielu lat w zdrowiu i sił do realizacji coraz to nowych celów.